Ucieczka Sary była kroplą, która przepełniła kielich goryczy.

Katarzyna postanowiła skończyć z uległością i ciągłymi ustępstwami.

Postanowiła, że odtąd sama będzie kierować swoim życiem, nie troszcząc się, czy to się komu podoba, czy nie!

Abu odczytywał z twarzy Katarzyny tok jej myśli. Poprawiając opatrunek na ręce, uśmiechnął się i powiedział: - Twoim głównym nieszczęściem jest to, że zbytnio ufasz ludziom.

Życie jest walką, w której każda broń jest dozwolona; jest ciemnym lasem, w którym silniejszy zabija słabszego, ażeby go pożreć!

- Założę się - odparła Katarzyna z lekkim uśmiechem - że w twoim kraju, panie, żyje poeta lub filozof, który powiedział coś na ten temat!

- O, jest ich wielu, lecz jeden z nich powiada: Na tym targu próżności nie szukaj przyjaźni, posłuchaj mych słów, nie szukaj schronienia. Pogódź się z cierpieniem, nie szukaj na nie lekarstwa. Pomimo nieszczęść żyj radośnie i nie licz na pocieszenie... - To piękne - rzekła Katarzyna w zamyśleniu. - Czyje to słowa?

Czyżby Hafiza?

- Nie, to słowa Omara Khayyama... pijaka, który wiedział, co mówi.

Ucieczka twojej służki zabolała cię, lecz nie możesz na to nic poradzić, więc po co się martwisz? Życie płynie dalej...

Istotnie, życie toczyło się dalej. Katarzyna podjęła swoje obowiązki u boku księżnej, która coraz bardziej podupadała na zdrowiu. Poza tym zajmowała się domem, a także często odwiedzała swoją matkę i wuja Mateusza.

W czerwcu była już zupełnie zdrowa. Po ranach nie zostało ani śladu, z wyjątkiem małej, różowej blizny po lewej stronie pleców, na szczęście usytuowanej dosyć nisko i nieujmującej piękna jej ramionom. Nie miała najmniejszej ochoty znaleźć się znowu pomiędzy Garinem a Filipem, którzy udali się do Troyes na ślub księżniczki Anny z księciem de Bedford.

Po ślubie Anny Małgorzata z Gujenny powróciła do swej matki, a Filip towarzyszył nowej księżniczce de Bedford w drodze do Paryża, gdzie zamieszkała we wspaniałym pałacu rodu des Tournelles. Ślub Małgorzaty z Richemontem miał się odbyć w październiku w Dijon. Tego życzyła sobie panna młoda, gdyż chciała mieć pewność, że będzie uczestniczyć w nim jej matka złożona chorobą. Katarzyna ucieszyła się na tę wiadomość, bo była prawie pewna, że nie ujrzy Garina przed uroczystością. Filip, zajęty własnymi sprawami w Paryżu, zapowiadał swój powrót dopiero na sam ślub.

Garin, jak zwykle, powinien dotrzymywać mu towarzystwa.

* * *

W gruncie rzeczy osoba Garina i jego sprawy nie obchodziły zbytnio Katarzyny, gdyż absorbowało ją co innego. Mąż zostawił ją w spokoju i było to wszystko, czego od niego żądała. Natomiast Filip nie dawał o sobie zapomnieć. Dwa razy w tygodniu na dziedziniec de Brazeyów przybywał zdrożony posłaniec i osuwał się z konia. Zdarzało się czasem, że koń padał razem z jeźdźcem. I niezmiennie następował ten sam rytuał: rycerz, przyklęknąwszy na kolano, podawał Katarzynie jedną ręką list, a drugą pakunek.

Listy księcia były krótkie. Filip Dobry nigdy nie należał do wielkich epistolografów. Kilka czułych słów lub, najczęściej, kilka strof zapożyczonych od poety. Za to podarunki były zawsze niezwykle piękne, chociaż książę nigdy nie przysyłał jej klejnotów. Uważał, że obraziłby nimi Katarzynę. Jedynie mąż albo kochanek może ofiarować kobiecie klejnoty.

Przysyłał więc wyroby artystyczne: bursztynowe figurki, posążki z nefrytu, kryształu lub kości słoniowej, mieniące się tęczą barw puzderka - owoce cierpliwości rzemieślników z Limousin. Kiedyś przysłał Katarzynie figurkę żonglera w ubranku z czerwonej satyny, podrzucającego i chwytającego złocone piłki. Wszystko to mogło zadowolić kokieterię młodej kobiety i wzbudzić jej zainteresowanie ofiarodawcą. Katarzyna jednak przyjmowała podarunki, odpowiadała wdzięcznym bilecikiem... i myślała o czymś innym.

Od pewnego czasu zauważyła wokół siebie niezdrowe poruszenie. W okolicach domu zaczęli się kręcić jacyś nieznajomi. Kiedy wychodziła do miasta, czuła, że ktoś za nią idzie. Czasem był to żołnierz ze straży książęcej, czasem prosty mieszczanin, innym razem student lub młody kopista z sąsiedztwa, nierzadko mnich...

Katarzynę zaczęło to w końcu męczyć i złościć, gdyż nie wiedziała, komu zawdzięcza ten nadzór. Podejrzewała Garina, bo któż inny, jak nie mąż, kazałby ją śledzić? Czyż sądził, że w Dijon, gdzie wszyscy ją znali, mogłaby się źle prowadzić? A może chciał mieć pewność, że nie przyjmuje posłańców Arnolda? W każdym razie sprawa ta była wielce nieprzyjemna i Katarzyna ubolewała, iż nie potrafi wygarnąć raz na zawsze mężowi, co sądzi o jego zachowaniu. A bojąc się ośmieszyć, nie chciała żądać wyjaśnienia od żadnego ze śledzących ją ludzi. W miarę upływu czasu zdenerwowanie Katarzyny wzrastało.

Pewnego popołudnia, kiedy wracała do domu z obiadu u państwa Champdivers, rozpoznała w drepczącym jej po piętach osobniku przebranym w mieszczański strój jednego z żołnierzy straży książęcej, która eskortowała ją w drodze do Arras. Mimo że kapelusz z szerokim rondem osłaniał mu twarz, Katarzyna przypomniała sobie ten bulwiasty nos pijaka i tę fioletową, rozległą plamę pod lewym okiem.

Rzuciła wodze konia majordomusowi Tiercelinowi i pobiegła do pokoju, aby przez okno lepiej przyjrzeć się spacerującemu po ulicy tam i z powrotem człowiekowi. Przechadzał się od pałacu de Brazeyów do sklepiku mistrza Aubina, wielkiego wytwórcy pergaminów, zaopatrującego również Garina. Przyglądał się od niechcenia pięknym, misternie spreparowanym pergaminom, które zdobiły wystawę, odchodził, by za chwilę powrócić.

Katarzyna nie wiedziała, jak ma postąpić. Gdyby była tutaj Sara, posłałaby ją na przeszpiegi i szybko dowiedziałaby się wszystkiego. Nikt tak po mistrzowsku nie potrafił wyciągnąć z ludzi potrzebnych wiadomości. Medyk zbytnio rzucał się w oczy, aby wysłać go z taką misją, a sama nie miała śmiałości wybadać szpiega. Jego sylwetka skierowała podejrzenia Katarzyny na młodego kapitana de Roussaya, który zawsze peszył się w jej towarzystwie. Postanowiła w końcu sama się przekonać, jak się rzeczy mają.

Około południa udała się do książęcego pałacu, aby podjąć swe obowiązki u boku księżnej Małgorzaty. Tym razem brudny i obszarpany żebrak szedł za nią krok w krok, aż do bram pałacu, lecz ona, udając, że go nie zauważyła, weszła do środka i udała się do księżnej.

Małgorzata usnęła właśnie po lekkim posiłku, wyczerpana upałem letniego dnia. Ermengarda również miała zamiar uciąć sobie drzemkę i, gdy weszła Katarzyna, ledwo powstrzymywała opadające powieki.

- Jeśli masz ochotę zdrzemnąć się w naszym towarzystwie, to nie widzę przeszkód. W przeciwnym razie idź korzystać z pięknej pogody i wróć do nas później. Jej Wysokość z pewnością nie obudzi się przed trzecią.

Katarzyna, zachwycona możliwością zrealizowania swego planu, podziękowała jej i, wychodząc, oznajmiła, że udaje się do ogrodu odpocząć na świeżym powietrzu. Po czym zeszła tam i chwilę spacerowała brukowanymi alejkami wijącymi się wśród arabesek niskiego żywopłotu i sadzawek z rybami. Następnie wąchając ulubione czerwone róże Małgorzaty, zdecydowanie zbliżyła się do budynków, gdzie znajdowały się żołnierskie kwatery, a wśród nich miał swoją także kapitan.

Upał stawał się nieznośny. W powietrzu roiło się od much i os.

Strażnicy pałacowi, w przekrzywionych hełmach, maszerowali w miejscu, oparci na lancach. Katarzyna bez trudu dotarła do schodów prowadzących do kwatery Jakuba de Roussaya. Wewnątrz było bardzo duszno, gdyż ołowiane okucia dachu nagrzewały się nadmiernie od słońca. Katarzyna poczuła spływające jej wzdłuż pleców kropelki potu, chociaż tego dnia założyła lekką sukienkę z przewiewnego materiału w kolorze soczystej zieleni, świeżą jak źródlana woda. Jej włosy, zwinięte nad uszami, były uwięzione w dwóch srebrzystych siatkach, z których na czoło zwisała długa perła.

Usłyszawszy rozmowę, przyspieszyła kroku. Rozpoznała głos kapitana; z powodu upału musiał zostawić drzwi swego pokoju otwarte.

- Zostawmy to na razie - mówił kapitan. - Podyktuję ci list do Jaśnie Pana. Już dwa dni temu powinienem był do niego napisać i nie mogę dłużej tego odkładać, gdyż dziś wieczór rusza posłaniec do Gandawy. Jesteś gotowy?

Jestem - pomyślała w głębi duszy Katarzyna, której instynkt podpowiadał, że zaraz usłyszy coś ciekawego. Zatrzymała się przed ostatnim schodkiem, gdzie za zakrętem mogła być niewidoczna.

- Prześwietny i Możny Panie - dyktował Jakub. - Błagam Waszą Wysokość o przebaczenie, jeśli moje listy nie są zbyt częste, lecz proszę, abyś zechciał rozważyć, że nie mam, na nieszczęście lub na szczęście, nic szczególnego do zakomunikowania. Dyskretny nadzór, jaki roztoczyłem nad panią de Brazey... - Nadążasz, czy też mam dyktować wolniej?

Katarzyna poczuła złość, lecz zarazem rodzaj satysfakcji, że udało jej się zgadnąć.

A więc to on! - pomyślała. - Och, cóż za nędznik! Dyskretny nadzór!

Przecież wszyscy mogli go zauważyć! Ale posłuchajmy dalszego ciągu!

- ...Nad panią de Brazey - bąknął niewidoczny skryba.

- ... wydaje się niepotrzebny. Pani de Brazey prowadzi życie stateczne, odwiedza jedynie matkę i wuja oraz rodzinę de Champdivers. Nie wysyła ani nie przyjmuje żadnych zaproszeń, z wyjątkiem wyżej wspomnianych osób, a z domu wychodzi tylko po to, aby się udać na mszę do kościoła Notre Dame Kapitan kończył list długimi i starannie dobranymi formułami grzecznościowymi.

Katarzyna nie mogła powściągnąć oburzenia. Nagle w jej głowie zrodził się iście szatański pomysł. Teraz ona się zabawi!...

Ująwszy w dłonie rąbki sukni, zeszła bezszelestnie kilka stopni.

Następnie opuściła suknię, głośno zakaszlała i weszła z powrotem, robiąc przy tym tyle hałasu, ile się tylko dało. Gdy znalazła się przed drzwiami, które - jak przypuszczała - zastała otwarte, ujrzała stojącego w nich Jakuba.