- Pomocy! Na miłość Boga! Pomocy! - krzyknęła ostatkiem sił.
Nad jej głową przeleciał kolejny kamień, lecz jednocześnie ciężka brama drgnęła i po chwili ukazała się w niej postać surowego mnicha w czarnym habicie, ze szkaplerzem na szyi. Kolejny kamień przeleciał nad ich głowami i potoczył się do stóp mnicha. Ten kopnął go sandałem, rzucając na dzieciaki i wieśniaków groźne spojrzenie, po czym zbliżył się do dwóch obdartych i zaszczutych kobiet, przytulonych do siebie.
- Wejdźcie! - rzekł niskim głosem. - Azyl stoi przed wami otworem!
W tej chwili Katarzynę opuściły siły i osunęła się w ramiona przyjaciółki, i trzeba było ją zanieść do mieszkania dla gości, mieszczącego się w klasztorze.
Rozdział ósmy Napaść
Jan de Blaisy, przeor klasztoru Saint-Seine, był w istocie takim człowiekiem, jak mówił Gervais: jego miłosierdzie nie znało granic. Nie pytając o nic, udzielił im schronienia, lecz dowiedziawszy się, że jedna z żebraczek przyjętych do domu bożego, w którym odpoczywali pielgrzymi i leczono choroby, prosi o widzenie z nim, okazał pewne zdziwienie. Pomimo tonsury i czarnej burki był to człowiek dobrze urodzony i nigdy nie pozbył się całkowicie uczucia wyższości wobec ludzi najniższego stanu, żebraków, którym jednakże sam obmywał nogi w Wielki Czwartek. Ale ponieważ nieznajoma wspomniała przy tym imię Ermengardy, jego kuzynki, rozkazał, aby przyprowadzono ją do kościoła następnego dnia, po porannej mszy.
Kiedy skończyła się msza, Katarzyna stała w ukryciu obok jednego z sarkofagów ciągnących się wzdłuż muru. Wkrótce zauważyła zbliżającego się w jej stronę imponującego postacią mnicha w surowej czarnej szacie, z głową otoczoną wąskim pasmem włosów. Upadła na kolana, lecz nie pochyliła głowy. Stanąwszy przed nią, z rękami schowanymi w rękawach habitu, mnich przyglądał się jej szczupłej twarzy otoczonej ciężkimi, jasnymi włosami.
- Chciałaś ze mną mówić! A więc mów!
- Wielebny ojcze - zaczęła, nie podnosząc się z klęczek - zawdzięczam ci życie. Wczoraj kazałeś otworzyć bramę swojego klasztoru przed dwiema zaszczutymi, nędznymi kobietami. Zaklinam cię na imię twojej kuzynki, nie pozbawiaj nas swojej opieki!
Wąskie wargi Jana de Blaisy'ego rozszerzyły się w sceptycznym uśmiechu. Bez wątpienia ta wieśniaczka w łachmanach, podająca się za wielką damę, była niezwykle zarozumiała - I twierdzisz także, że znasz panią de Chateauvillain? Doprawdy, zadziwiasz mnie!
- Jest moją przyjaciółką... najlepszą przyjaciółką. Wielebny ojcze, nie spytałeś nawet o moje nazwisko, ani skąd przybywam. To oznaka wielkiego zaufania. Nazywam się Katarzyna de Brazey, byłam damą dworu nieżyjącej księżniczki Małgorzaty. Tam poznałam Ermengardę. A jeśli widzisz mnie w tych łachmanach, to dlatego, że uciekłam z okropnego więzienia, w którym zamknął mnie mój mąż... z baszty twojego zamku w Malain...
Przeor zmarszczył brwi. Schylił się i pomógł wstać Katarzynie, po czym, zauważywszy, że są obserwowani przez grupę kobiet z miasteczka, powiódł ją do zakrystii. Było to niewielkie pomieszczenie pachnące kadzidłem, olejami świętymi i wykrochmaloną bielizną. Przeor ruchem dłoni odprawił braciszków, którzy układali ornaty, następnie posadził Katarzynę na taborecie, a sam usiadł na ławie z wysokim oparciem.
- Opowiedz mi swoją historię. Dlaczego zamknięto cię w Malain?
Katarzyna powoli, ważąc każde słowo, aby nie wzięto jej za szaloną, opowiedziała swoje przygody; przeor słuchał, nie przerywając toku opowieści. Historia była nieprawdopodobna, lecz w fiołkowych źrenicach młodej kobiety dostrzegł płomień niezaprzeczalnej szczerości.
- Nie wiem już, co mam robić - powiedziała na zakończenie Katarzyna.
- Jestem winna posłuszeństwo mężowi,ale powrót do niego oznacza śmierć.
Zamknie mnie do jeszcze gorszego więzienia, z którego nigdy nie wyjdę.
Jedynie książę...
Przeor, położywszy swoją chudą dłoń na dłoni Katarzyny, przerwał jej: - Nie dodawaj nic więcej. Musisz zrozumieć, że twoje stosunki pozamałżeńskie z księciem nie znajdą zrozumienia w oczach duchownego.
Twój mąż ma prawo do ciebie i jeśli się o ciebie upomni, nie będę mógł mu odmówić. Lecz z drugiej strony grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo i prosisz mnie o schronienie...
Wstał i zaczął przemierzać zakrystię tam i z powrotem. Katarzyna z niepokojem śledziła go wzrokiem.
- Nie oddawaj mnie, wielebny ojcze, błagam! Jeśli masz trochę litości dla nieszczęśliwej kobiety, nie pozwól, aby Garin mnie stąd zabrał! Pomyśl o dziecku, które noszę i które on chce zabić!
- Wiem! Nie mogę jednak podjąć decyzji natychmiast. Muszę przemyśleć sprawę w spokoju. Powiadomię cię o tym, co postanowiłem. Na razie możesz tu zostać. Wydam rozkazy, abyś wraz ze swoją służącą została odseparowana od chorych z naszego domu bożego i żeby przeniesiono was do oddzielnego pokoju.
- Ojcze - zaczęła Katarzyna, zaniepokojona słowami przeora, lecz ten przerwał jej gestem i uczynił nad nią znak krzyża, który zmusił ją do pochylenia głowy.
- Zostań w pokoju, moje dziecko. Twój los jest w rękach Pana Boga, a on nie może się mylić.
Rozmowa była zakończona, Katarzyna więcej nie nalegała. Wróciwszy do Sary, była bardziej niespokojna, niż chciała to po sobie pokazać. Jeśli przeor postanowi, że ma wrócić do męża, nic nie uchroni jej od losu gorszego niż śmierć. Czy ksiądz może rozdzielić to, co złączył Bóg? Czy może nie wydać żony prawowitemu mężowi tylko dlatego, że udzielił jej schronienia? Do tego nie była pewna, czy przeor uwierzył całkowicie w jej opowiadanie. Przecież jej nie znał, a więc nie mógł wiedzieć, czy nie jest jedną z tych zepsutych kobiet, których rozwiązłe życie okrywa wstydem rodzinę, zmuszając ją do podjęcia surowych kroków. Jaka szkoda, że nie zdecydowała się prosić przeora, by napisał do Ermengardy...
Nazajutrz okazało się, że Jan de Blaisy ukrywał pod maską surowości więcej subtelności, niż przypuszczała Katarzyna. Otóż wieczorem, na odgłos hejnału wygrywanego na trąbkach, wielka brama opactwa otworzyła się i na dziedziniec wpadła kawalkada jeźdźców, wznosząc tumany kurzu. Na ich czele, na dużym białym koniu pędziła na złamanie karku rosła kobieta, popędzając konia pejczem ze złotą rączką. Zeskoczyła sprawnie z wierzchowca i rzuciła się w ramiona Katarzyny, która przybiegła z okrzykami radości, gdyż z daleka rozpoznała hrabinę Ermengardę. Dziewczyna śmiała się i płakała równocześnie.
- O niedobra! - wykrzykiwała hrabina. - Gdzie się podziewałaś, do diabła? Zamartwiałam się przez tyle dni, na flaki papieża!
- Pani, byłbym niewymownie wdzięczny, gdyby zechciała pani nie przeklinać jak żołdak w moim klasztorze - przerwał te wylewności cicho i wyniośle przeor, który przybył zawiadomiony o przyjeździe kuzynki. - Nie sądziłem, posyłając pani mój list, że uczynisz nam zaszczyt i odwiedzisz nas osobiście. Jestem jednakowoż szczęśliwy...
Najwyraźniej majestat przeora nie wywarł na Ermengardzie większego wrażenia, gdyż zaśmiała mu się bezceremonialnie prosto w nos.
- Czy nie wstyd ci tak kłamać, drogi Janie? Wcale nie jesteś szczęśliwy, bo zakłócam wasze spokojne życie, robię za dużo hałasu i zajmuję za dużo miejsca. Muszę jeszcze coś dodać: to nie koniec twoich kłopotów ze mną!
- A to dlaczego? - spytał przeor, wzdrygnąwszy się.
- Dlatego, że zanim oddasz to biedne dziecko okrutnemu mężowi, będziesz musiał mnie zabić - dokończyła spokojnie Ermengarda, zdejmując rękawiczki i wyjmując z sakiewki wielką jedwabną chustkę, którą energicznie wytarła spoconą twarz. - A teraz każ podać kolację, gdyż umieram z głodu! I muszę porozmawiać z Katarzyną!
Postawiony przed faktem dokonanym, przeor chciał odejść, ale Ermengarda zatrzymała go, wołając gromkim głosem: - Nie zapomnij, kuzynie! Jeśli przed twoją bramą pojawi się Garin de Brazey, masz go nie wpuszczać!
- Ależ, kuzynko, ja nie mam prawa! Boję się go...
- Jeżeli będzie trzeba, uzbroisz swoich benedyktynów i zaczniemy się bronić, lecz zapamiętaj sobie dwie rzeczy: po pierwsze, prawo azylu jest święte, nawet dla króla. Po drugie, jeśli chcesz uczynić z księcia Filipa swego śmiertelnego wroga, to oddaj panią de Brazey jej miłemu małżonkowi!
- Ermengardo! Jesteś niemożliwa! - odparł przeor. - Co za pomysły, żeby urządzać oblężenie!
Jednak to, co przeor wziął za zwykłą gadaninę Ermengardy, wkrótce przybrało barwy brutalnej rzeczywistości. O godzinie, w której benedyktyni schodzą z pól na Anioł Pański i sadowiąc się dwójkami na krużgankach klasztoru, intonują pieśń na chwałę Boga, do bramy klasztoru Saint-Seine zbliżał się ponury orszak.
Był to oddział najemnych żołnierzy, uzbrojonych po zęby w długie lance, szerokie, ciężkie miecze i siekiery. Wszyscy jechali na koniach bojowych, mogących oprócz jeźdźca unieść ze sto funtów żelastwa.
Wyglądali na jedną z tych band najemnych, którą łatwo jest zgodzić, pod warunkiem że się ma pełną kiesę. Dla nich jedynym prawem było złoto, rozbój i zbrodnia, co mieli wyryte na prymitywnych twarzach. Na skórzanych kasakach, wzmocnionych żelaznymi płytkami w miejscach podatnych na zranienia, widać było ślady zakrzepłej krwi, a ich hełmy były powyginane i nosiły liczne ślady walki.
Na drodze przejazdu żołnierzy ludzie zamykali się bojaźliwie w domach, ryglując drzwi i podpierając je ciężkimi meblami. Ich pojawienie się w dolinie było tak nieoczekiwane, że mieszkańcy nie zdążyli uciec do klasztoru, jak to ongiś bywało za czasów Wielkich Kompanii, które siały na swej drodze przemoc, gwałt, morderstwo i pożary.
Na czele jechało dwóch ludzi. Jeden z nich był ubrany podobnie jak pozostali członkowie bandy, lecz arogancki wyraz twarzy i złoty łańcuch na piersi wskazywały, że był ich prowodyrem. Drugim był... Garin. Ubrany jak zwykle na czarno, z kapturem spuszczonym na oczy, owinięty szerokim płaszczem aż po szyję, jechał prosto przed siebie, nie zwracając uwagi na to, co się dzieje dookoła.
"Katarzyna Tom 2" отзывы
Отзывы читателей о книге "Katarzyna Tom 2". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Katarzyna Tom 2" друзьям в соцсетях.