Błękitne ściany namiotu, godzina, miejsce, nawet hałas dobiegający z pola walki, gdzie tysiąc gardzieli krzyczało z zapałem.

Arnold przycisnął Katarzynę do piersi z dziką brutalnością.

Przepełniony od wielu miesięcy głębokim pragnieniem, którego nie udało mu się zaspokoić, zawładnął świeżymi, różowymi ustami i pokrył je pełnymi pasji pocałunkami. Przyciskał ją tak mocno, że Katarzyna, przepełniona szczęściem, czuła przy swojej piersi szalone bicie jego serca. Dwa oddechy tworzyły teraz jeden i młodej kobiecie wydawało się, że umrze pod tymi wymagającymi ustami, wysysającymi z niej życie. Zagubieni w miłosnym uniesieniu chwiali się na niepewnych nogach, spleceni w uścisku, jak dwa samotne krzewy wstrząsane wichrami pośrodku wrzosowiska.

Nie usłyszeli powrotu Xaintrailles'a, czerwonego i dyszącego jak kowal, z rozciętą wargą. Rycerz zatrzymał się przy wejściu, z hełmem pod pachą. Szeroki uśmiech pojawił się na jego twarzy. Nie spiesząc się i nie spuszczając wzroku z obejmującej się pary, nalał sobie pełną szklanicę wina i wypił za jednym zamachem. Następnie, nakazawszy giermkom, aby pozostali na zewnątrz, zaczął, nie spiesząc się, zdejmować części zbroi. Był przy prawym naramienniku, gdy Arnold uniósł lekko głowę, spostrzegł go...

i puścił Katarzynę tak gwałtownie, że musiała złapać go za ramię, aby nie upaść.

- Nie mogłeś powiedzieć, że jesteś tutaj?

- Nie chciałem wam przeszkadzać - powiedział Xaintrailles. - Nie zwracajcie na mnie uwagi. Ściągam to i wychodzę.

Mówiąc to, zdejmował nadal zbroję; był już przy nagolennikach, podczas gdy jego przyjaciel nie zdążył jeszcze zdjąć swoich. Katarzyna, przytulona do piersi Arnolda, patrzyła na niego z uśmiechem. Nie czuła wstydu i zażenowania, że została zaskoczona w ramionach ukochanego mężczyzny. Arnold należał do niej, ona należała do Arnolda; nawet wejście Garina nie zmieniłoby tego! Młodzieniec obejmował ją ramieniem, jakby bał się, że mu umknie, lecz nadal obserwował rozbierającego się de Xaintrailles'a.

- A co z Rebecque'em? - zapytał. - Co z nim zrobiłeś?

- Będzie miał kłopot z siadaniem przez jakiś miesiąc, a na głowie nabiłem mu olbrzymiego guza, ale jest cały.

- Zostawiłeś go przy życiu?

- Dalibóg! Na nic lepszego nie zasługiwał ten żółtodziób. Gdybyś go widział: trzymał topór jak kościelną świecę. Na Boga, wzruszyłem się...

Xaintrailles zakończył ściąganie pancerza. W koszuli i pludrach dokonywał pospiesznej toalety za pomocą perfum, których obfitą strugę wylał na swe rude włosy. Następnie wyjął ze skrzyni krótki kaftan z zielonego aksamitu haftowanego srebrem i włożył długie ciżmy z tego samego materiału. Uczyniwszy to, złożył przed Katarzyną niski i ce- remonialny ukłon.

- Padam do nóg, piękna pani! Odchodzę, aby opłakiwać mą złą gwiazdę... i twój, pani, brak gustu. Chciałbym też odnowić znajomość z dobrym winem z Beaune. Ci przeklęci Burgundczycy mają przynajmniej dobre wino!

Wspaniały i majestatyczny wyszedł, wzdychając z głębi duszy. Arnold zaczął się śmiać, a Katarzyna wraz z nim. Ogromne szczęście, jakie odczuwała w tej chwili, powodowało, że każda istota lub rzecz z otoczenia ukochanego była jej droga. Podobał się jej rudowłosy Xaintrailles. Nawet poczuła do niego pewną sympatię.

Arnold zajął się nią znowu. Łagodnie posadził ją na polowym łożu i ujął czarującą, wzruszoną twarz w obie dłonie, aby lepiej się jej przyjrzeć.

Pochylił się nad nią.

- Jak odgadłaś, że cię przywoływałem - szepnął - że rozpaczliwie cię potrzebowałem? Wtedy, kiedy śmierć była blisko mnie, miałem ochotę skoczyć na trybunę i skraść ci pocałunek, aby przynajmniej opuścić ten świat, zaznawszy smaku twoich ust.

Obsypał znowu jej twarz szybkimi, czułymi pocałunkami; Katarzyna patrzyła na niego z uwielbieniem.

- Więc nie zapomniałeś mnie? - zapytała.

- Zapomnieć o tobie! O nie! Przeklinałem cię, nienawidziłem, ale zapomnieć o tobie? Jakiż mężczyzna, który choć przez chwilę trzymał w ramionach uosobienie piękna, mógłby o nim zapomnieć? Nie wiesz, ile razy śniłem o tobie, ilekroć przytulałem cię do siebie, pieściłem, kochałem. Ale - dodał z westchnieniem - to zawsze był tylko sen, po którym następowało przebudzenie.

- Teraz to nie będzie sen - wykrzyknęła Katarzyna namiętnie - ponieważ jestem prawdziwa i wiesz, że należę do ciebie...

Nie odpowiedział, uśmiechnął się do niej, a dziewczyna nie wytrzymała i ucałowała uśmiechnięte usta. Nikt nie uśmiechał się tak jak on, młodzieńczo i ciepło. Jego wspaniałe zęby rozjaśniały opaloną skórę twarzy.

Nagle Arnold wstał.

- Pozwól mi to zrobić - szepnął.

Zręcznym ruchem wyciągnął jedną ze szpilek, które przytrzymywały nakrycie głowy Katarzyny, zdjął delikatną konstrukcję z jedwabiu i koronek i położył obok swego hełmu. Potem oswobodził włosy dziewczyny, które spłynęły na jej ramiona wspaniałą, złocistą lawą.

- Cóż za cudo! - zachwycał się z dłońmi zatopionymi w strumieniu żywego złota. - Żadna kobieta nie może pochwalić się podobną ozdobą!

Zbliżył się, zamykając ją znowu w ramionach, szukając jej warg, szyi, piersi. Ciężki, wspaniały naszyjnik z purpurowych ametystów przeszkadzał mu. Zdjął go i rzucił na ziemię jak bezwartościową rzecz, następnie zajął się złoconym pasem sukni.

Nagle u wejścia stanął ponownie de Xaintrailles. Już się nie uśmiechał.

- To znowu ty? - wykrzyknął Arnold wściekły, że mu przeszkadza. - Czegóż w końcu chcesz?

- Wybaczcie, ale wydaje mi się, że wybraliście zły moment na miłosne igraszki. Coś jest nie w porządku, Arnoldzie.

- Co?

- Szkoci zniknęli. Nie ma już nikogo z naszych wokół namiotu, podobnie zresztą jak na polu walki!

Arnold poderwał się jednym skokiem, chociaż Katarzyna próbowała go zatrzymać przy sobie. Wyczuwała, że dzieje się coś niedobrego. Jej miłość była zagrożona, czuła to wyraźnie jak fizyczny ból.

- Jeśli to żart... - zaczął mówić młodzieniec.

- Czy wyglądam na żartownisia?

Była to prawda. Xaintrailles był blady, a na jego twarzy malował się niepokój. Arnold, chcąc pozbyć się go jak najszybciej, wzruszył ramionami.

- Piją pewnie z ludźmi Burgundczyka. Nie sądzisz chyba, że odjechali bez nas?

- Nic sobie nie wyobrażam, stwierdzam tylko fakt. Naszych ludzi też już tutaj nie ma...Arnold skierował się z żalem ku wyjściu, ale zanim do niego dotarł, zasłona podniosła się i w progu stanął człowiek z zarozumiałą miną. Katarzyna spostrzegła, że za jego plecami połyskują oręż i pancerze grupy żołnierzy. Nowo przybyły, w wieku około trzydziestu lat, nosił wspaniałą zbroję ze złoconej stali damasceńskiej oraz tunikę z czerwonego brokatu, ale nie spodobał się Katarzynie. Przypomniała sobie, że już go widziała w otoczeniu księcia, ale nie zwracała na niego najmniejszej uwagi.

Odstręczały jego wąskie wargi, zaciśnięte nad energicznym podbródkiem, pozbawione uśmiechu. Gdy pojawiał się na nich uśmiech, to zawsze triumfalny i okrutny. Jego wyłupiaste oczy były chłodne i bez wyrazu.

Wszyscy w Burgundii wiedzieli, jak bezlitosnym panem był Jan de Luxemburg, dowódca armii burgundzkiej. Patrzył na obu rycerzy z miną kota, który przygotowuje się do schrupania myszy. Chociaż wyraz jego twarzy był niepokojący, nie wydawało się, aby to wzruszyło Arnolda i Xaintrailles'a. Ten ostatni zwrócił się szyderczo do Burgundczyka: - Pan de Luxemburg? Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt?

De Luxemburg porzucił niedbałą pozę i podszedł parę kroków w asyście swoich ludzi. Jeden za drugim przekraczali próg i ustawiali się w namiocie, groźnie potrząsając orężem, otaczając obu mężczyzn i młodą kobietę, na której spoczęło spojrzenie przywódcy.

- Wydaje mi się, panowie, że jesteście nieco spóźnieni - powiedział z mocnym północnym akcentem. - Pan de Buchan i jego ludzie galopują już od dłuższego czasu drogą do Guise.

- To kłamstwo! - rzucił Arnold z mocą. - Konetabl nie pozostawiłby nas w ten sposób...

Luksemburczyk zaczął się śmiać i śmiech ten zmroził krew w żyłach Katarzyny.

- Prawdę powiedziawszy... sądzi, że podąża waszym śladem, gdyż powiedzieliśmy mu, że pojechaliście przodem,aby dogonić pewną damę. Co się zaś tyczy tych, którzy pilnowali namiotu, poradziliśmy sobie z nimi bez kłopotu.

- Co to znaczy? - zapytał Arnold wyniośle.

- Jesteście moimi więźniami i nauczę was szacunku należnego księciu.

Byłoby zbyt łatwe obrzucać ludzi zniewagami w ich domu, a następnie odjechać sobie spokojnie.

Oszalały z wściekłości Arnold skoczył do swego miecza, grożąc Burgundczykowi, ale czterech ludzi rzuciło się na niego i szybko obezwładniło, podczas gdy czterech innych skoczyło na Xaintrailles'a, który pozwolił im na to ze wspaniałą obojętnością.

- To w ten sposób - wykrztusił Arnold - przestrzegacie praw rycerskich i praw gościnności. Tyle tylko warte jest słowo i ochrona waszego pana.

- Zostaw - powiedział Xaintrailles z pogardą. - Jego pan niczym jaka baba spędza czas na opłakiwaniu niedoli rycerzy. Uważa, że jest ich największą podporą, ale wydaje swoją siostrę za Anglika. Jest Burgundczykiem, to mówi samo za siebie! Postąpiliśmy jak głupcy, ufając takim ludziom.

Jan de Luxemburg zbladł i już podniósł rękę, by uderzyć Xaintrailles'a, ale Katarzyna go zasłoniła.

- Panie - wykrzyknęła - czy wiesz, co czynisz?

- Wiem, pani, i dziwię się, że jeszcze jesteś z tymi ludźmi, ty, którą nasz książę zaszczyca swą miłością. Nie musisz jednak obawiać się, nic mu nie powiem o twej obecności w tym miejscu. Nie należy go martwić. Co więcej, muszę ci podziękować za zatrzymanie obu panów...

Rozwścieczony Arnold przerwał mu w pół słowa.

- A więc o to chodziło? Dlatego przyszłaś tutaj z wilgotnymi oczyma i słowami miłości, podła dziewko! Na honor, niemal ci uwierzyłem! O mało nie zapomniałem o moim zamordowanym bracie, o zemście i nienawiści, jakie poprzysiągłem... i wszystko to z twojego powodu...