Stał na podwyższeniu, gdzie ustawiono trzy fotele dla książąt panujących.

Fotel księcia Burgundii znajdował się oczywiście pośrodku, Anglika po prawej, a Bretończyka po lewej stronie. Na wysokich oparciach foteli wyhaftowano błyszczącym jedwabiem herby trzech książąt, a podium przykryto złotym płótnem. Na takim tle Filip wydawał się drobny i posępny.

Na piersi zawiesił wspaniały, podkreślający surowość stroju, łańcuch ze złota i rubinów.

Kiedy Katarzyna weszła do sali, wszystkie rozmowy umilkły. Zapadła cisza tak niespodziewana i głęboka, że muzycy znajdujący się na trybunie ponad wejściem odłożyli instrumenty i wychylili się, aby zobaczyć, co się stało. Zaskoczona Katarzyna zawahała się przez moment, ale ręka Garina podtrzymywała ją, jednocześnie popychając. Posuwała się więc ze spuszczonym wzrokiem i zdawała się nie dostrzegać wpatrzonych w nią oczu: zdziwionych i płomiennych u mężczyzn, równie zdziwionych, lecz zazdrosnych u kobiet. Szepty, które słyszała, były dostatecznie krępujące.

Ermengarda miała rację. Tego wieczoru jej piękność wywołała zgorszenie, ponieważ żadna z kobiet nie mogła się z nią porównać...

Katarzyna miała wrażenie, iż przechodzi między dwoma krwiożerczymi i niechętnymi murami, które nie wybaczą jej żadnego fałszywego kroku. W momencie wahania mury rosną, by ją zgnieść i unicestwić. Zamknęła na chwilę oczy, gdyż zakręciło się jej w głowie.

Usłyszała chłodny i wyważony głos Garina: - Pozwól, Wasza Wysokość, że przedstawię ci moją żonę, panią Katarzynę de Brazey, oddaną i wierną sługę.

Otworzyła oczy, popatrzyła prosto przed siebie i zobaczyła długie, czarne nogi Filipa i jego stopy odziane w ciżmy z haftowanego aksamitu.

Stanowcza dłoń Garina zatrzymała ją u stóp podium i dyktowała nadal, co ma robić. Ugięła kolano, opuściła głowę, a suknia rozpostarła się wokół niej.

Ukłon był pełen szarmu. Prostując się, młoda kobieta podniosła wzrok.

Zobaczyła, że Filip zstępuje z tronu, uśmiecha się i ujmuje jej dłoń.

- Tylko Wenus, pani, ma prawo do takiego wdzięku i takiej urody.

Nasz dwór, pełen już pięknych dam, nie znajdzie równego sobie w świecie dzięki twej obecności - powiedział Filip na tyle głośno, aby usłyszeli go wszyscy zgromadzeni goście. - Dziękujemy twemu szlachetnemu małżonkowi, że przyprowadził cię, pani, przed nasze oblicze. Wiemy już, jakim szacunkiem darzy cię nasza dostojna matka, i cieszymy się, że urok twój idzie w parze ze skromnością i mądrością...

Szmer podniósł się w tłumie. Imię księżnej wdowy wywołało efekt, którego oczekiwał Filip. Stworzyło barierę ochronną między Katarzyną a zazdrością, jaką wywołuje każda rodząca się gwiazda. Każdy zrobiłby wszystko, aby upokorzyć przyszłą kochankę księcia, lecz jeśli znajdowała się R S pod ochroną groźnej Małgorzaty, atak stawał się trudniejszy. Blade policzki Filipa trochę się zaróżowiły, a jego oczy błyszczały niczym lód w słońcu, kiedy spoglądał z widocznym oczarowaniem na twarz Katarzyny. Jego dłoń o szczupłych palcach drżała lekko z emocji i - ku wielkiemu zdziwieniu młodej kobiety - pod powieką księcia na krótką chwilę błysnęła łza. Zawsze bardzo szybko się wzruszał. Najmniejsze przeżycie artystyczne, uczuciowe lub inne wywoływało jego łzy, a gdy serce ściskał mu ból, wylewał ich prawdziwe potoki. Ale Katarzyna nie wiedziała jeszcze o tej dziwnej osobliwości księcia.

Dziesiątka heroldów niosących długie, srebrne fanfary, na których powiewały chorągiewki z purpurowego jedwabiu, przekroczyła próg sali, ustawiła się w jednym szeregu i zadęła. Rozległ się hałaśliwy dźwięk, który odbił się od sklepienia i powrócił wśród zgromadzonych radosną nutą. Filip z żalem wypuścił dłoń Katarzyny. Przybyli zaproszeni książęta...

Próg przekroczyli trzej mężczyźni. Na czele maszerowali Jan de Lancaster, książę Bedfordu, i Jan z Bretanii. Anglik miał trzydzieści cztery lata; rudy i szczupły, był piękny jak wszyscy Lancasterowie, ale wyraz wielkiej dumy i wrodzonego okrucieństwa rysujący się na jego twarzy odbierał mu wszelki urok. Miał kamienny wzrok, w którym dało się łatwo wyczytać inteligencję i głęboką umiejętność dowodzenia. Jan z Bretanii był barczysty i równie szeroki, jak wysoki; miał wygląd gbura pomimo wspaniałego stroju podbitego futrem z gronostajów i inteligentnej twarzy.

Trzeci mężczyzna był bez wątpienia najbardziej interesujący. Tak samo barczysty, ale atletycznej budowy i ponadprzeciętnego wzrostu, wydawał się stworzony od urodzenia do noszenia zbroi. Jego jasne, krótko obcięte włosy okalały twarz pokrytą świeżymi ranami i przeciętą głęboką szramą, natomiast oczy, przenikliwe i głęboko osadzone, były niebieskie i naiwne jak oczy dziecka; kiedy na tej zniszczonej twarzy pojawił się uśmiech, nabierała R S ona dziwnego uroku. Artur z Bretanii, książę Richemontu, z pewnością nie był piękny, choć miał zaledwie trzydzieści lat. Straszliwy dzień bitwy pod Azincourt zapisał się na jego poranionej twarzy, a przecież jeszcze miesiąc wcześniej siedział w angielskich lochach, będąc więźniem w Londynie. Był kimś więcej niż dzielnym żołnierzem: człowiekiem walecznym, którego lo- jalność łatwo było odgadnąć. Richemont był bratem księcia Bretanii i jeśli godził się zostać szwagrem Anglika, to z dwóch przyczyn: po pierwsze, zakochał się w Małgorzacie z Gujenny, po drugie, ślub ten był korzystny dla polityki jego brata, całkowicie skierowanej w tej chwili w stronę Burgundii.

Katarzyna patrzyła z zainteresowaniem na bretońskiego księcia, sama nie wiedząc dlaczego. Był człowiekiem, którego od pierwszego wejrzenia chciało się mieć za przyjaciela, gdyż jego uczucia wydawały się głębokie i prawdziwe. Spojrzała natomiast obojętnie na Anglika i członków jego świty.

Trzej książęta, uściskawszy się wylewnie, zajęli miejsca na podium; trupa tancerzy, ubrana we wspaniałe, czerwone i złote stroje, naśladujące ubiory Saracenów, wykonała taniec wojenny, wywijając zakrzywionymi szablami i lancami. W tym samym czasie służący roznosili kubki z winem i smażone owoce, aby zaproszeni goście mogli doczekać uczty, która miała odbyć się trochę później.

Przedstawienie właściwie nie interesowało Katarzyny. Była zmęczona, a w miejscu, gdzie na jej czole spoczywał diament, odczuwała nieokreślony ból, jak gdyby kamień wbijał się jej w ciało. Chciała odejść, jak tylko przybędą księżniczki, co miało nastąpić wkrótce. Siedzący na tronie książę ciągle odwracał ku niej spojrzenie, rozmawiając z Bedfordem, ale złościło ją to bardziej, niż jej pochlebiało. Liczne spojrzenia, nadal kierujące się ku niej, też były uciążliwe. Ponowny dźwięk fanfar ogłosił przybycie księżniczek.

Nadeszły razem, ubrane w identyczne srebrne suknie z długimi trenami z niebieskiego aksamitu i białego jedwabiu, niesionymi przez paziów. Za nimi R S szła Ermengarda, purpurowa i zadowolona. Wielka ochmistrzyni obrzuciła zgromadzonych majestatycznym spojrzeniem; gdy spoczęło ono na Katarzynie, młoda kobieta wyczytała w nim porozumiewawczy uśmiech, który odwzajemniła. W czasie hucznych uroczystości pani Ermengarda ceniła sobie przede wszystkim biesiady i Katarzyna wiedziała, że cieszy się z góry, jak tłusta kotka na posiłek. Książę przedstawił swoje siostry ich przyszłym małżonkom, a mistrz ceremonii zamierzał właśnie utworzyć orszak w kierunku sali biesiadnej, kiedy na progu sali pojawił się herold, zagrał na fanfarze, a następnie oznajmił pogodnym głosem: - Nieznany rycerz, który nie chce wyjawić swego nazwiska, prosi o natychmiastowe przyjęcie przez Jego Wysokość.

Rozmowy ucichły. Dał się słyszeć głos Filipa Dobrego: - Czegóż chce ten rycerz? Czemu przybywa o tej porze i w trakcie uroczystości?

- Nie wiem, panie, ale nalega na rozmowę z tobą i to właśnie w trakcie uroczystości. Przysięga na honor, że jest szlacheckiej krwi, godny wysłuchania.

Sprawa była co najmniej dziwna i stanowiła wyłom w protokole, ale książę lubił zmiany. To było coś dziwnego, nieoczekiwanego, w samym środku balu. Bez wątpienia jakaś miła niespodzianka ze strony poddanego, który chciałby dodatkowo uświetnić uroczystość. Upór, z jakim zatajał tożsamość, krył z pewnością coś przyjemnego. Podniósł dłoń i rozkazał z uśmiechem: - Proszę więc wprowadzić tego tajemniczego rycerza... Idę o zakład, że chodzi tu o uprzejmość ze strony wiernego poddanego, który przygotował przyjemną niespodziankę damom i mnie samemu.

Szmer zadowolenia przywitał ten rozkaz. Tajemniczy przybysz wzbudził żywą ciekawość. Z pewnością ukaże się wspaniały kawaler w zbytkownym stroju, w masce błędnego rycerza, aby zadeklamować miłosne wiersze lub powiedzieć księciu wytworny komplement...

Ale kiedy pojawił się nieznajomy, wrzawa natychmiast ucichła. W obramowaniu otwartych drzwi, w zbroi z czarnej stali, wznosił się niczym posąg żałobny. Czarny był krogulec bijący skrzydłem na jego hełmie, czarna zbroja, którą miał na sobie, a nie była to z pewnością zbroja do zabaw, lecz na wojnę. Z opuszczoną przyłbicą, milczący i złowrogi, spoglądał na zgromadzonych. Podał strażnikowi ciężki miecz, następnie, wolnym krokiem, pośród ogólnego osłupienia, skierował się do tronu. W panującej ciszy żelazne ciżmy zazgrzytały na płytach jak po lodzie. Z warg Filipa znikł uśmiech i wszyscy wstrzymali oddech. Czarny rycerz zbliżał się nadal ciężkim, nieubłaganym jak przeznaczenie krokiem. Zatrzymał się u stóp tronu. Gest, jaki wówczas wykonał, był równie gwałtowny, co nieprzewidziany. Zrywając prawą rękawicę, rzucił ją gwałtownie do stóp Filipa, który zadrżał nagle pobladły ze złości. Zgromadzeni wydali okrzyk trwogi.

- Jak śmiesz? Kim jesteś? Straże, odsłońcie mu twarz! - warknął Filip.

- To niepotrzebne!

Nie spiesząc się, rycerz uniósł dłonie do hełmu. Serce Katarzyny zaczęło bić głośno, chociaż nie wiedziała dlaczego. Krew zaczęła powoli odpływać z jej twarzy i rąk. Ogarniała ją coraz większa trwoga, powodując ucisk w gardle przechodzący w okrzyk, który dziewczyna stłumiła, zaciskając usta dłońmi. Rycerz zdjął hełm. Był to Arnold de Montsalvy.