- Trzeba było mu pomóc! - ucięła sucho Katarzyna.

- Tak, chciałem! Gdy wyciągałem nóż, aby nim zdzielić Garina, straż weszła na ulicę Tatepoire. Brazey ich zawołał, a oni ruszyli w naszą stronę.

Miałem jedynie czas, żeby się ukryć. Było ich zbyt wielu na jednego biednego włóczęgę - zakończył ze skruszoną miną.

- A Barnaba? Co z nim zrobili?

- Widziałem, jak dwóch strażników zabrało go bez zbytnich ceregieli.

Nie ruszał się bardziej niż zarżnięte zwierzę, ale oddychał. Dowódca straży kazał go zanieść do więzienia. Tam właśnie jest teraz... w domu Małpy.

Wiesz, gdzie to jest.

Katarzyna skinęła głową na znak potwierdzenia. Nerwowo ściskała w dłoniach modlitewnik oprawiony w czerwony aksamit, na próżno starając się znaleźć jakieś rozwiązanie nowego problemu: jak wyrwać starego przyjaciela z więzienia.

- Trzeba go stamtąd wyciągnąć - powiedziała. - Musi wyjść!

Smutny uśmiech wykrzywił wąskie usta fałszywego mnicha.

Wyciągnął swoją drewnianą miseczkę w kierunku trzech kum w czepkach i fartuchach; były to handlarki z Burgu, które przyszły się pomodlić podczas przerwy w interesach.

- Co do wyjścia, to na pewno wyjdzie, tylko może nie tak, jak myślisz.

Zaproponują mu mały spacer na Wzgórze Śmierci i chwilę rozmowy z „rzeźnikiem" Jego Wysokości.

Gest towarzyszący tym słowom był aż nadto wymowny.

Wyciągniętym palcem Jehan zrobił znak wokół szyi. Katarzyna pobladła.

- Jeśli ktoś jest winny w tej sprawie, to ja - powiedziała twardo. - Nie mogę pozwolić, aby Barnaba umarł w ten sposób zamiast mnie! Czy nie dałoby się zorganizować ucieczki... za pomocą złota? Dużej ilości złota?

Myślała o klejnotach, które dał jej Garin, gotowa je poświęcić. Słowa te wywarły na Jehanie, którego oczy zabłysły jak świece, piorunujące wrażenie.

- To dałoby się zrobić! Tylko obawiam się, że Jakub Marynarz nie wyrazi zgody, piękna Katarzyno. Nie jesteś już tam mile widziana. Mówią, że zbałamuciłaś tego poczciwego włóczęgę z powodu jakichś błahostek.

Lepiej więc, abyś się już u nas więcej nie pokazywała. Nikt by cię nawet nie wysłuchał, a mogłoby ci się przytrafić jakieś nieszczęście. Jakub nie jest zbyt czuły, jeśli uważa, że ktoś jest mu coś winien.

- Ale ty - zwróciła się z błaganiem Katarzyna. - Ty też nie chcesz mi pomóc?

Jehan nie odpowiedział od razu. Namyślał się przez chwilę, po czym wzruszył krzywymi ramionami: - Ja tak, ponieważ jestem głupcem, który nigdy nie potrafi odmówić pięknej dziewczynie. Ale cóż możemy poradzić, ty i ja?

Milcząc, Katarzyna spuściła głowę, aby ukryć łzy. Sara pociągnęła ją za opończę, pokazując dyskretnie kilka kobiet, które weszły do kościoła i ze zdziwieniem spoglądały w ich stronę. Jehan potrząsnął miseczką, poprosił o jałmużnę płaczliwym tonem. Kiedy kobiety ich minęły, szepnął: - Idźcie stąd... Zastanowię się i dam wam znać, jeśli coś wymyślę.

Barnaba nie został jeszcze stracony, a przynoszący pecha skarbnik żyje...

Uwaga o Garinie natychmiast osuszyła łzy Katarzyny. Wpadła bowiem na pewien pomysł. Pomysł szalony lub może desperacki, co niekiedy oznacza to samo. Złapała Sarę za ramię.

- Chodź! - powiedziała tak zdecydowanym tonem, że Cyganka zdziwiła się.

- Dokąd, kwiatuszku?

- Do pana de Brazeya. Muszę z nim pomówić...

Nie pozostawiając Sarze czasu do namysłu, Katarzyna odwróciła się i wyszła z Saint-Benigne. Kiedy coś postanowiła, chciała to natychmiast wykonać. Idąca w ślad za nią Sara starała się jej wytłumaczyć, że nie wypada, aby młoda dziewczyna składała takie wizyty, i że pani de Champdivers z pewnością je za to zgani, że Katarzyna ryzykuje dobre imię, udając się do mężczyzny, nawet jeśli jest to jej narzeczony.

Ale dziewczyna szła uparcie dalej z oczyma wbitymi w ziemię, nie słuchając jej wcale. Pozostawiwszy z prawej strony kościół Świętego Jana, skręciła w wąską ulicę Kurzą, gdzie słychać było gdakanie kur, gęsi i kaczek.

Niskie malowane domy z szyldami o jaskrawych barwach i starymi, ży- dowskimi napisami były pozostałością z czasów, kiedy ulicę zamieszkiwali Żydzi. Garin de Brazey mieszkał na krańcach Burgu, we wspaniałym pałacu otoczonym wysokim murem, który stał na rogu ulicy Portelle, gdzie złotnicy mieli swe zbytkowne sklepy. Gdy dotarły do Burgu, kotły handlarzy podrobami pracowały właśnie pełną parą. Katarzyna zatkała nos, aby nie wdychać obrzydliwego smrodu krwi i tłuszczu. Na targu panował ogromny rozgardiasz i trudno było się poruszać wśród rzeźniczych straganów poustawianych na samym środku ulicy i wymijać wieśniaków z koszami peł- nymi jarzyn. Katarzyna lubiła krzątaninę targową, ale dzisiejszego ranka ten ruch ją złościł. Weszła na ulicę Pergaminników, zostawiając za sobą hałaśliwy Burg, kiedy jakiś człowiek przykuł jej wzrok. Duży i silny, ubrany od stóp do głów w zrudziałą skórę, miał długie ręce i trochę przygarbioną postawę, co sprawiało, że przypominał dużą małpę. Jego siwe włosy, przycięte w kwadrat, wystawały spod czerwonego kaptura. Posuwał się powoli, wskazując białym kijem wybrane produkty, które sprzedawcy z bojaźliwym pośpiechem wkładali do koszyka służącej, postępującej tuż za nim. Widok tego człowieka przyprawił Katarzynę o drżenie, a Sara wyraziła słowami wspólny przestrach.

- To mistrz Józef Blaigny... - szepnęła.

Katarzyna nie odpowiedziała i odwróciła głowę. W istocie, to sam kat miasta Dijon robił zakupy...

* * * Twarz rannego tworzyła jasną plamę w głębi komnaty, która wydała się Katarzynie olbrzymia i posępna. Wielkie okiennice z barwionego dębu, na wpół przymknięte za wysokimi witrażowymi oknami z krzyżownicami, zatrzymywały prawie całkowicie światło słoneczne. Po wejściu za służącym do komnaty musiała się na chwilę zatrzymać, aby przyzwyczaić oczy do półmroku. Dał się słyszeć powolny i odległy głos.

- Cóż za łaska, moja droga!... Nie ośmieliłbym się nawet marzyć o takim zainteresowaniu z twojej, pani, strony...

W głosie zabrzmiały jednocześnie odrobina ironii, zaskoczenia i pogardy, ale Katarzyna nie zastanawiała się nad tym, co mógł myśleć pan domu. Musiała załatwić do końca podjętą przez siebie misję. Zrobiła parę kroków. W miarę jak postępowała do przodu, oczy jej zaczęły rozróżniać coraz lepiej przedmioty i wspaniały, ale surowy wystrój komnaty. Garin leżał w wielkim łożu usytuowanym w najbardziej oddalonym rogu pomieszczenia, naprzeciw okien. Łoże obciągnięte było jednolitym fioletowym aksamitem, a jedyną ozdobę stanowiły srebrne sznury: ciężkie zasłony podniesiono. U wezgłowia widniała tarcza herbowa pana de Brazeya z zagadkową dewizą „Nigdy" powtórzoną kilkakrotnie na wstędze.

„Dewiza, która wyraża odmowę lub odpycha, ale kogo i co?" - pomyślała Katarzyna.

Gdy się zbliżała, Garin patrzył na nią bez słowa. Miał na sobie strój tego samego koloru co obicie łoża, przykryte prześcieradłem i narzutą z czarnego futra, i był bez nakrycia głowy, jeśli nie liczyć niewielkiego opatrunku na czole. Po raz pierwszy Katarzyna zobaczyła go bez kaptura i miała wrażenie, że stoi przed kimś obcym. Na tle bladej twarzy i krótkich ciemnych włosów, przetykanych nitkami siwizny, czarna przepaska na oku nabierała tragicznej wymowy, bardziej widoczna niż w cieniu kaptura.

Katarzyna poczuła, że jej pewność znika w miarę posuwania się krok za krokiem po śliskich płytach z czarnego marmuru w kierunku archipelagu małych dywaników o przytłumionych kolorach.

W komnacie, której kamienne ściany obito fioletowym aksamitem, nie było wiele mebli. Znajdowały się tu kredens z hebanu, ozdobiony wspaniałymi figurkami z kości słoniowej, stół między dwoma karłami* ustawionymi w pobliżu okna, na którym połyskiwała szachownica z ametystu i srebra; na podwyższeniu stał olbrzymi, okazały fotel z litego srebra i kryształu oraz podnóżek z dwoma stopniami, przykryty dywanikiem.

* Karto - popularne w Renesansie krzesło nożycowe (przyp. tłum.). Prawdziwy tron... Właśnie ten pański fotel wskazał dziewczynie Garin.

Usiadła niepewnie, ale nabrała odwagi, gdy ręce jej wsparły się na srebrnym oparciu. Odetchnęła i zapytała: - Jesteś, panie, poważnie ranny?

- Już się zastanawiałem, czy straciłaś, pani, głos. Prawdę powiedziawszy, od momentu kiedy weszłaś do komnaty, jesteś tak przerażona, jak oskarżony przed trybunałem. Nie, nie jestem poważnie ranny, ale dziękuję za troskę. Cios sztyletem w ramię i guz na głowie. Można powiedzieć, że to nic. Czy cię uspokoiłem, pani?

Troska, którą okazała, mierziła ją. Zdała sobie sprawę, że nie może dłużej udawać. Zresztą, po cóż chronić się za wygodną zasłonę światowych grzeczności, gdy chodzi o życie człowieka?

- Powiedziałeś, panie - rzekła, podnosząc głowę i patrząc mu w twarz - że wyglądam jak oskarżona i nie pomyliłeś się. Przychodzę prosić o sprawiedliwość.

Czarne brwi skarbnika uniosły się nad przepaską i jedynym okiem.

Jego głos zadźwięczał metalicznie: - Sprawiedliwość? Dla kogo?

- Dla człowieka, który cię zaatakował. Zrobił to na moje polecenie...

Cisza, która zapadła między srebrnym fotelem a aksamitnym łożem, ciążyła jak topór kata. Garin nie zmarszczył brwi, ale Katarzyna spostrzegła, że zbladł jeszcze bardziej. Nie opuszczając głowy, zacisnęła palce na kryształowej chimerze zdobiącej zakończenie poręczy fotela. Widząc kamienną twarz Garina, czekała cała drżąca, na słowa, które miały paść z tych zaciśniętych ust. Tylko brzęczenie pszczoły zagłuszało zgiełk uliczny i przytłumiło panującą ciszę. Dziewczynę ogarnął paniczny strach. Garin de Brazey nadal milczał. Patrzył na nią, a w jego jedynym oku i w pustym oczodole tkwiła siła mocniejsza od spojrzeń tysiąca oczu. Ciało młodej dziewczyny napięło się jak do skoku lub ucieczki. Nagle ranny przemówił.