Zwłaszcza z Sarą! Ona zawsze wszystko zgadywała, potrafiła czytać w duszy Katarzyny jak w otwartej księdze. Umiała też wiele wytłumaczyć, gdyż nikt nie znał mężczyzn równie dobrze, jak ona. Katarzyna poczuła tak przemożną potrzebę rozmowy z Sarą, że byłaby nawet zamęczyła swoją mulicę, byleby dojechać jak najszybciej do Dijon. Tymczasem droga przez Flandrię dłużyła się coraz bardziej.


Część druga Wielki skarbnik

Rozdział piąty

Pan Garin

Poranna msza w kościele Notre Dame w Dijon dobiegała końca. Na zewnątrz gorące lipcowe słońce lśniło na tysiącach wież kościelnych książęcego miasta, lecz w środku było tak mroczno, że prawie nic nie było widać. Ten zwykle słabo oświetlony, gotycki kościół wydawał się jeszcze ciemniejszy z powodu czarnych kirów zwisających od sklepień. Od tygodnia we wszystkich świątyniach i na fasadach wielu domów wisiały podobne przybrania, gdyż Burgundia obchodziła żałobę po stracie swojej księżniczki.

Michalina Francuska zmarła nagle ósmego lipca w swoim pałacu w Gandawie. Tak nagle, że nawet mówiono po cichu o truciźnie.

Chodziły słuchy, że młoda księżniczka czyniła wielkie starania, aby zbliżyć się do swojego brata, delfina Karola, i że królowa Izabela, jej okropna matka, nie chciała zgody między zięciem a znienawidzonym synem.

To królowa mianowała dwórką Michaliny panią de Viesville, którą podej- rzewano, że przyczyniła się do śmierci księżniczki. Książę Filip wyjechał nagle do Gandawy, pozostawiając Dijon pieczy swojej matki, księżniczki Małgorzaty Bawarskiej, kuzynki Izabeli... krewnej, a zarazem wroga.

O tym wszystkim rozmyślała Katarzyna, klęcząc obok Luizy i czekając, aż skończy swe modły, ciągnące się jak zawsze w nieskończoność.

Luiza od czasu zamieszkania w Dijon zapałała przedziwnym uczuciem religijnym do Czarnej Madonny, figurki z ciemnego drewna stojącej od lat w kościele parafialnym, zwanej Naszą Panią Dobrej Nadziei. Luiza spędzała długie godziny w kaplicy, wpatrzona w figurkę o długiej, smutnej twarzy dziewicy romańskiej z Dzieciątkiem Jezus na ręku, ledwo widoczną w rozbłyskach złoceń i płomieniach świec. Katarzyna również modliła się do Czarnej Madonny, lecz źle znosiła długie klęczenie. Ulegała jedynie dlatego, by zrobić przyjemność Luizie i uniknąć wymówek siostry.

Od czasu ucieczki z Paryża Luiza bardzo się zmieniła. W tej zgryźliwej starej pannie, mającej ponad dwadzieścia sześć lat, z trudnością można było R S rozpoznać łagodne ongiś dziewczę z Pont-au-Change, które ojciec nazywał czule „swoją zakonniczką". Pierwsze tygodnie po jej odbiciu z rąk Caboche'a były straszne. Dziewczyna unikała najbliższych, chowała się po kątach, nie pozwalając się dotknąć, nie odpowiadała też na pytania. Rozdzierała ubrania, ciskała garście popiołu do strawy, jeżeli nie była z niej zadowolona. Nosiła zgrzebne suknie, a pod nimi włosiany pas nabijany żelaznymi kolcami, by rozdzierały jej delikatną skórę. Zrozpaczona Jacquetta lękała się, że żarliwe pragnienie odkupienia grzechu pchnie fanatyczkę do pustelni, jak niegdyś Agnieszkę du Rocher, samotnicę z Sainte-Opportune w Paryżu. Ileż bezsennych nocy spędziła nieszczęśliwa matka, szlochając i modląc się. W niespokojnych snach dręczyły ją koszmary, powtarzające się ciągle te same obrazy: córki klęczącej w zgrzebnej sukni, otoczonej murarzami wznoszący-mi wokół niej mur, który na zawsze miał ją odgrodzić od świata żywych, pogrzebać za życia, zamknąć w swych czeluściach, wystawić na zimno i mróz w zimie i nieznośny upał w lecie. Przestrzeń celi była tak mała, że zaledwie można było się położyć. Katarzyna często słyszała w środku nocy krzyki matki. Budziły gwałtownie ją i sąsiadów, którzy czynili znaki krzyża.

Na Luizie odczucia matki nie robiły żadnego wrażenia. Wydawało się, iż dziewczyna nie ma serca lub że postępuje jak zadżumiona. Pogardzała sobą do tego stopnia, że nie odważyłaby się zbliżyć do murów kościoła. Grzech ciążył jej jak kula u nogi. Trwało to około roku...

Pewnego dnia, jesienią 1414 roku, przechodził przez miasto wędrowny kupiec. Szedł z Północy i, zdrożony, zatrzymał się u Mateusza, aby sprzedać białogłowom igły do szycia i robótek. Usiadł, żeby trochę odsapnąć, i opowiedział, jak to Caboche z częścią swoich ludzi uciekł do Bapaume. Na nieszczęście dla nich miasto zostało wkrótce zdobyte przez armaniaków.

Szymon Oprawca wpadł w ich ręce i został powieszony bez ceregieli, podob- ny los spotkał jego ludzi... Handlarz nie mógł pojąć, dlaczego pod koniec R S opowieści wysoka, jasnowłosa dziewczyna wybuchnęła śmiechem... i to jakim! Trzeba było go słyszeć!

Od tej chwili w Luizie nastąpiły zmiany. Zaczęła ubierać się odpowiednio, choć przywdziewała tylko czarne stroje jak wdowa i nadal chodziła we włosiennicy. W piątki pościła cały dzień, po czym udawała się do Notre Dame, gdzie długo i żarliwie modliła się do Czarnej Madonny, zanim podeszła do konfesjonału. Potem już zaczęła prowadzić normalne ży- cie, choć wypełnione pokutami i umartwianiem się.

- Wkrótce wstąpi do klasztoru - przepowiedziała Sara. - Zawsze tego pragnęła.

Nie była to prawda. Luiza nie chciała już wstąpić do klasztoru, ponieważ straciła cnotę, którą pragnęła ofiarować Bogu. Odnalazła drogę do Kościoła, lecz nie czuła się godna żyć wśród dziewcząt bez reszty poświęconych Panu. Swą pogardę dla samej siebie rozszerzyła na całą ludz- kość do tego stopnia, że sąsiedzi, jeśli nawet podziwiali jej zalety i surową pobożność, obawiali się jej szorstkiego charakteru.

* * * Podczas gdy Luiza kończyła modły, Katarzyna ziewała i rozglądała się dokoła. Nagle dostrzegła wysokiego mężczyznę stojącego nieopodal z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Z wyprostowaną dumnie głową i oczami utkwionymi w błyszczącym ołtarzu robił wrażenie, jakby rozmawiał z Panem Bogiem jak równy z równym. W jego postawie nie było odrobiny pokory, jaka przystoi człowiekowi w obliczu Najwyższego Majestatu, ale raczej coś bliskiego wyzwaniu.

Był to pan Garin de Brazey, wielki skarbnik Burgundii, skarbnik książęcych klejnotów koronnych, noszący ponadto tytuł koniuszego księcia Filipa, tytuł czysto honorowy, lecz wyróżniający tego zamożnego mieszczanina jako jednego z najbogatszych mieszkańców Dijon. Chodził do kościoła tylko w niedziele i święta, i to zawsze z wielką pompą. Dlatego Katarzyna, która znała go ze słyszenia, zdziwiła się, widząc go o tak wczesnej porze i na dodatek w dzień powszedni. Był to mężczyzna około czterdziestki, wysoki i solidnie zbudowany. Jego twarz o wyrazistych rysach, z profilem niczym z antycznej monety, byłaby piękna, gdyby nie grymas ironii wykrzywiający wąskie usta. Na głowie nosił obszerny kaptur z czarnego weluru z naszytym klejnotem przedstawiającym świętego Jerzego.

Lewe oko pana Garina zasłaniała czarna przepaska. Wielki skarbnik stracił je w wieku szesnastu lat w bitwie pod Nicopolis, w czasie szalonej wyprawy krzyżowej na Turków, w której towarzyszył Janowi bez Trwogi, naonczas jeszcze księciu de Nevers. Młody koniuszy został pojmany wraz ze swym panem. Z owych czasów wzięły początek jego fortuna i szlachectwo, które otrzymał za poświęcenie okazane władcy w ciężkich chwilach.

Dla kobiet w Dijon Garin de Brazey stanowił wielką zagadkę, gdyż uparcie pozostawał w stanie kawalerskim; nigdy nie spojrzał na żadną z nich pomimo licznych zabiegów i zakusów płci pięknej. Był bogaty, dość przystojny, ustosunkowany u dworu, uchodzący za myśliciela, nie było więc takiej rodziny wśród mieszczaństwa czy drobnej szlachty, która by nie przyjęła go chętnie do swego grona. On jednak zdawał się nie zauważać awansów, jakie mu czyniono, i ciągle mieszkał sam we wspaniałym pałacu, otoczony liczną służbą i cennymi zbiorami.

Luiza skończyła swe modły, wstała z klęczek i obie siostry wyszły z kaplicy, zagłębiając się w mroczne wnętrze kościoła. Jedyne oko wielkiego skarbnika wpatrywało się w Katarzynę. Im bardziej dziewczęta oddalały się od aureoli blasku Czarnej Madonny, tym ciemności stawały się bardziej nieprzeniknione. Szły ostrożnie, jedna za drugą, gdyż w kościołach chowano R S zmarłych i co krok pojawiały się nieoczekiwane przeszkody, nierówności i wykopy, na których można było skręcić nogę.

Katarzyna sięgała do dużej, miedzianej kropielnicy, kiedy jej stopa natrafiła na pękniętą płytę. Osunęła się gwałtownie na posadzkę z okrzykiem bólu.

- Jaka z ciebie gapa - bąknęła Luiza. - Mogłabyś uważać!

- Ależ tutaj nic nie widać - odparła Katarzyna, chcąc się podnieść, lecz z jękiem upadła z powrotem.

- Luizo, nie mogę wstać! Z pewnością skręciłam nogę. Pomóż mi...

- Pozwól, że ci pomogę - usłyszała nad sobą niski męski głos.

Jednocześnie spostrzegła dużą ciemną postać pochylającą się nad nią.

Sucha i ciepła ręka chwyciła ją, podnosząc z posadzki, podczas gdy silne ramię obejmowało jej talię.

- Oprzyj się na mym ramieniu bez obawy. Przy bramie czekają moi ludzie, którzy zaniosą cię do domu.

Luiza pobiegła przodem i otworzyła bramę, wpuszczając szeroką strugę oślepiającego światła. Katarzyna mogła w końcu przyjrzeć się twarzy mężczyzny trzymającego ją w ramionach: był to Garin de Brazey.

- Ależ, panie, nie zadawaj sobie tyle trudu... Stopa już mniej boli. Za chwilę będę mogła na niej stanąć.

- Czyż nie mówiłaś, że jest zwichnięta?

- To dlatego, że ból w pierwszej chwili był bardzo silny. Teraz czuję, że przechodzi. Już jest całkiem dobrze! Dziękuję ci, panie!...

W bramie uwolniła się od ramienia, które ją podtrzymywało, ale nie starało się jej zatrzymać, po czym niepewnie wykonała nieśmiały ukłon, rumieniąc się przy tym nieznacznie.

- Przykro mi, panie, że przerwałam ci modły...