- Co ja na to? Zapewne nie natrudził się zbytnio, by cię zdobyć, sądząc według mego własnego doświadczenia. Łatwo dajesz się posiąść, dziewko niecna!

Katarzyna wydała okrzyk śmiertelnie ranionego zwierzęcia, a z jej oczu trysnęły łzy i potoczyły się po policzkach, spadając na szyję.

Wyciągnęła do Arnolda drżące ręce.

- Litości, panie... Czymże zasłużyłam sobie na takie traktowanie?

Czyżbyś nie zrozumiał, że...

- Co takiego? - przerwał Arnold sarkastycznie. - Czy to, że zaledwie wyszłaś z łóżka Filipa, nie czekając, wśliznęłaś się do mojego?! A może tylko wypełniałaś rozkazy?... Któż to wie?... Ten napad... i wasza pomoc były może zręcznie zaplanowane... Twoje zadanie polegało na tym, aby wleźć mi do łóżka, ażeby wyciągnąć ze mnie cel mojej misji... Moje gratulacje! Przyznaję, że prawie ci się to udało. Dalibóg! O mało co nie oszalałem przed chwilą. To prawda, nie spotkałem dotąd dziewczyny tak pociągającej jak ty... Ale, dosyć tego! Znikaj!Oszalała ze złości Katarzyna rzuciła się w kierunku Arnolda, zaciskając pięści.

- Nie odejdę, dopóki mnie nie wysłuchasz, panie! -krzyknęła zdecydowanym głosem. - I zanim nie uzyskam twych przeprosin!

- Przepraszać? Taką... - parsknął ranny, rzucając okropną obelgę.

Pod ciężarem straszliwej zniewagi Katarzyna cofnęła się, zakrywając twarz rękami, jakby w obawie przed następnym policzkiem. Jej odwaga i gniew opuściły ją. Piękny romans przeistoczył się w groteskową i upadlającą farsę. Pomyślała, że nie warto walczyć, gdyż Arnolda zaślepia nienawiść.

Zrezygnowana odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi. Już miała je otworzyć, gdy nagły przypływ dumy nakazał jej zmienić zamiar. Odwróciła się do niego, podnosząc dumnie głowę otoczoną aureolą rozwianych włosów.

Utkwiła pogardliwy wzrok w czarnych źrenicach swego prześladowcy, który w złości, napinając do granic możliwości wszystkie swoje muskuły, podobny był w tej chwili do dzikiego zwierzęcia gotowego do skoku. Jedynie absurdalny biały turban, z lekka pomięty w czasie ostatnich wydarzeń, odbierał mu nieco wojowniczy wygląd.

- Nadejdzie taki dzień - rzekła zimno Katarzyna - że będziesz się czołgać u mych stóp, błagając, abym zapomniała o twoich słowach, Arnoldzie de Montsalvy, panie Lasu Kasztanowego! Wtedy będzie już za późno i nie zaznasz mej litości! Twój brat był dobry i łagodny... i kochałam go... Adieu!...

Chciała wyjść i właśnie miała przekroczyć próg, kiedy gwałtowne uderzenie omalże nie powaliło jej na podłogę. Ledwo zdążyła oprzeć się o ścianę, by nie upaść. Była to poduszka, ciśnięta pewną ręką. Oszołomiona dziewczyna spojrzała na Arnolda, który śmiał się, ukazując białe zęby.

- Jeżeli jeszcze choć raz wymówisz imię mego brata, plugawa dziewko, uduszę cię własnymi rękami! Dzięki niebiosom, że nie mogę się ruszyć. Nazwisko Montsalvy nie może być znieważane przez takie jak ty...

Nie skończył diatryby, bo Katarzyna jednym susem dopadła go i wymierzyła mocny i głośny policzek.

Zawój na głowie rannego zachwiał się, a z rany na czole pociekła strużka krwi i spłynęła po jego nieogolonym policzku. Nieprzytomna z gniewu, zapomniała, że ma do czynienia z rannym. Widok krwi powstrzymał jej zapędy, nie wzbudzając jednak żadnych wyrzutów sumienia. W głębi duszy poczuła zadowolenie, że mogła sprawić mu ból. Zapragnęła naraz, by cierpiał jeszcze bardziej. Chciała szarpać jego ciało zębami i paznokciami, zgasić to bezczelne spojrzenie pełne pogardy. Arnold machinalnie podniósł dłoń do lewego policzka. Tego rodzaju przygoda spotykała go po raz pierwszy w życiu i nie mógł ochłonąć z wrażenia. Katarzyna popatrzyła na niego z nieukrywanym zadowoleniem.

- Dzięki temu - rzekła grzecznie - lepiej mnie zapamiętasz, panie!

Po czym, skłoniwszy się z przesadną uprzejmością, wyszła z pokoju z godnością obrażonej królowej, pozostawiając Arnolda jego osłupieniu.

Dopiero za drzwiami poczuła, że jest u kresu sił, i, by się trochę uspokoić, oparła się o chłodną ścianę. Spoza drewnianych drzwi dobiegały jej uszu potworne przekleństwa rannego, na które przestała reagować. Czymże była teraz dla niej jego złość? To, co było straszne, to okrutny cios, jaki jej zadał, tak bezwzględny, że chciała krzyczeć. Już nigdy nie będą razem! Będą się zawsze nienawidzić z powodu nieporozumienia, którego ambicja Katarzyny nie pozwoliła więcej wyjaśniać. Ponieważ nie chciał jej wysłuchać dzisiaj, więc niech nigdy nie pozna prawdy!... Ten niewolnik dumy rodowej!

Zamknęła oczy, starając się złapać oddech. Łomoczące serce powoli uspokajało się, burza ustępowała, wracał spokój... Uniósłszy powieki, ujrzała przed sobą małego medyka, który spoglądał na nią poważnie spod olbrzymiego turbanu, podobnego do gigantycznej piwonii. Katarzynę za- skoczył wyraz współczucia, malujący się w oczach Maura.

- „Ścieżka miłości usłana jest cierniami i krwią" - wyrecytował cicho. - „Wy, którzy nią idziecie, zdejmijcie czapki z głów!..." Dziewczyna ukradkiem otarła łzę spływającą po policzku.

- Czyje to słowa?

Abu-al-Khayr wzruszył ramionami, kładąc dłoń na klamce. Był niższy od Katarzyny o pół głowy, nie licząc turbanu, lecz było w nim tyle godności, że wydał się jej olbrzymem.

- Perskiego poety, który żył dawno temu. Nazywał się Hafiz i znał się na ludzkiej duszy... z wyjątkiem może duszy własnej żony, przez którą wiele wycierpiał. Widzę, że i ty cierpisz, moje dziecko. Zadręczasz się przez mężczyznę pięknego, acz niebezpiecznego jak szpada z Toledo. Twe serce krwawi... Cóż, patrząc na was, byłbym przysiągł, że jesteście sobie przeznaczeni i stworzycie jeden z tych rzadko spotykanych, błogosławionych związków, których tak niewiele na świecie.

- Pomyliłeś się, panie - westchnęła ciężko Katarzyna - i ja także.

Uwierzyłam, że mnie kocha, ale on mnie nienawidzi i mną pogardza.

Powiedział, że nigdy więcej nie chce mnie widzieć.

Medyk wybuchnął szczerym śmiechem, nie zważając na urażoną minę dziewczyny.

- Poeta Hafiz powiedział też: „Obawiam się, a przyznam to z ręką na sercu, czy święci, gardzący opilcami, nie zaniosą kiedyś swoich modlitw do gospody". Nienawidzi, lecz pragnie cię! Czego więcej ci trzeba? Kiedy kobieta zabiera ze sobą pożądanie mężczyzny, może być pewna, że go kiedyś odnajdzie. Trzeba ci wiedzieć, że rozgniewany mężczyzna rozpuszcza R S swój język, tę dziką klacz, bez żadnego umiaru. Jego wewnętrzna burza szaleje tak mocno, że zagłusza głos rozsądku. A teraz pędź do wuja, bo się o ciebie martwi i zostaw mnie samego z tym trudnym przypadkiem. Zostanę przy nim i będę mu towarzyszyć w drodze do księcia Burgundii. Spróbuję też wybadać, co mu chodzi po tej zakutej głowie...

Abu-al-Khayr pokłonił się Katarzynie, po czym gestem dłoni wezwał jednego z czarnych służących, stojącego nieopodal nieruchomo jak figura z mahoniu, i wszedł do pokoju. Dziewczyna udała się do swojej izby, aby doprowadzić się do porządku. Z podwórza dobiegł ją znowu głos wuja, który ciągle jej szukał. Wychyliła się przez balustradę ganku i krzyknęła: - Zaraz schodzę, mój wuju! - i weszła do izby.

Kilka chwil potem była już ubrana w brązową, wełnianą sukienkę i płaszcz od księcia Filipa. Ze ściśle splecionymi warkoczami pod przylegającym jedwabnym czepkiem, który nadawał jej wygląd młodego zakonnika, zeszła majestatycznie na dziedziniec, ściągając na siebie na wpół zachwycone, na wpół wściekłe spojrzenie wuja oraz pełen niemego podziwu wzrok kapitana de Roussaya. Podbiegł do niej, aby podać jej rękę i przeprowadzić wśród kałuży.

Z roztargnionym uśmiechem oparła palce na wyciągniętej dłoni i podeszła do wuja, który stał podparty pod boki, w -jak zwykle - niedbale nałożonym czepku.

- Witaj, wuju. Jak się spało?

- Gdzie się podziewałaś? - zżymał się Mateusz, składając szybki pocałunek na jej czole. - Od godziny wypluwam sobie płuca!

- Spacerowałam, lecz trawa była mokra i musiałam pójść się przebrać.

Czy już ruszamy?

- Teraz ci się spieszy? Wydawało mi się, że o wiele bardziej obchodzi cię nasze wczorajsze znalezisko... R S Katarzyna uśmiechnęła się do wuja promiennie i podnosząc głos wystarczająco, aby jej słowa doszły do pewnych uszu, odparła: - Zostawiliśmy go w rękach medyka, a teraz nic tu po nas.

Niepotrzebne mu już nasze miłosierdzie. A więc ruszajmy, spieszy mi się do domu!Zdecydowanym krokiem zbliżyła się do mulic, które czekały przygotowane do drogi. Stary Piotr przytrzymał jej strzemię. Uśmiechając się do kapitana, rzekła: - Dziękuję ci, panie. Dziękuję też Jego Wysokości księciu Filipowi, że przysłał cię do nas. Wielki to zaszczyt, ale i przyjemność podróżować w twojej kompanii.

Promieniejący radością kapitan wsiadł na konia i dał swoimi ludziom sygnał do drogi. Tak pochlebne słowa Katarzyny wzbudziły w jego sercu cichą nadzieję. Względy okazywane dziewczynie przez księcia oznaczały aż nazbyt wyraźnie jego zainteresowanie pięknym stworzeniem z Dijon i Jakub nie wątpił, że Katarzyna przeznaczona jest władcy. Ponieważ jednak kobieta ma prawo wyboru, warto było także spróbować szczęścia w trakcie podróży.

Spiął konia ostro, aby dogonić mulicę Katarzyny i kontynuować tak obiecującą rozmowę. Lecz dziewczyna nagle zamilkła, jakby jej mowę odjęło. Na awanse kapitana ledwo odpowiadała, zachowując prawie nieruchomą twarz i spuszczone powieki. Zrezygnowany Jakub jechał w ciszy, podziwiając jej piękny profil w obramowaniu cennego futra. Mateusz, uspokojony obecnością eskorty, zasnął w siodle, kołysany równym krokiem wierzchowca. Za nimi ciągnęła służba i oddział rycerzy księcia. Pogrążona w myślach Katarzyna przywoływała obraz roznamiętnionego Arnolda.

Wszystko stało się tak nagle... W jej spokojnym dotąd życiu nastąpiły tak gwałtowne zmiany, że czuła oszołomienie jak po wypiciu zbyt dużej ilości słodkiego wina. Aby znów stanąć na ziemi, potrzebowała teraz spokoju domu rodzinnego, obecności czułej matki, rozmów z Luizą i Sarą. O tak!