Pchnął ją lekko w stronę tajemnego przejścia, które stanęło otworem, zanim zdążyła się zorientować. Ukazała się w nim błyszcząca zbroja strażnika.

- Zaczekaj! - rzekł książę i wyszedł z komnaty. Po chwili wrócił, trzymając zapieczętowany zwój pergaminu, który wręczył Katarzynie. - Oto glejt! Pospiesz się... Jeżeli będziesz o mnie myślała choć w części tak jak ja o tobie, będę się uważał za szczęśliwego.

- Pomyślę... o tym, panie - odparła z uśmiechem. - Lecz... czy Wasza Wysokość zdaje sobie sprawę z tego, że znowu mówi mi „ty"?

Książę roześmiał się z uczuciem ulgi.

- Musisz się do tego przyzwyczaić! Coś mi każe mówić do ciebie „ty"... Może moje przekonanie, że pewnego dnia będę miał do tego prawo.

Przytrzymując drzwi jedną ręką, drugą przyciągnął dziewczynę stanowczo, choć z czułością, i złożył na jej ustach żarliwy pocałunek.

- Miałem na to wielką ochotę! Teraz idź już! - Jego ręce gładziły jeszcze ciemny welur płaszcza, jak gdyby chciały zostawić na nim żal za wymykającą się ponętną panną.

Katarzyna była już na progu, kiedy książę zatrzymał ją ponownie.

- Jeszcze chwilkę! - powiedział ze smutnym uśmiechem. - Przecież nie wiem nawet, jak cię zowią!

- Nazywam się Katarzyna, panie, Katarzyna Legoix -odparła, schylając się w ukłonie tak głębokim, że jej twarz znalazła się na poziomie kolan księcia.

Pochylił się, by ją podnieść, lecz ona uśmiechając się, pomknęła za strażnikiem, którego żelazne ostrogi stukały po marmurowych płytach korytarza. Gdyby się odwróciła choć raz, zobaczyłaby, jak książę patrzy na nią, ciężko wzdychając. Pierwszy raz w życiu Filip Burgundzki wypuścił z rąk pożądaną a nietkniętą kobietę, która na dodatek spędziła tyle czasu w jego apartamentach. Katarzyna nawet nie przypuszczała, co ją ominęło. W głowie jej szumiało i pomimo niedawnej drzemki była zmęczona. Marzyła o swoim łóżku z miękką pościelą. Nie czuła do księcia większej sympatii niż przed kilkoma godzinami, chociaż chwile z nim spędzone dziwnie ją poruszyły. Ten pocałunek, te sprawne ręce poruszyły najdelikatniejsze struny jej rodzącej się kobiecości, wywołały tajemniczy dreszcz, który obezwładnił ją całkowicie i zawstydził.

Na schodach spotkała Jakuba de Roussaya. Jego badawcze spojrzenie pogłębiło jej zażenowanie, tak jakby usta i ręce księcia pozostawiły na niej widoczne ślady. Odruchowo owinęła się szczelniej wspaniałym płaszczem i nasunęła kaptur na czoło. Kapitan patrzył uparcie na jej usta, więc je zacisnęła, podnosząc dumnie głowę, i zeszła ze schodów. Postępował za nią bez słowa. W końcu przerwał milczenie, mówiąc obojętnym tonem: - Mam rozkaz odprowadzić cię, pani, do oberży Pod Cierniową Koroną i czuwać, abyście opuścili Brugię bez kłopotów.

Katarzyna posłała kapitanowi spod kaptura tak rozkoszny uśmiech, że aż oblała się purpurą.

- Co za zaszczyt, panie! Czy przykazano ci także, abyś towarzyszył nam aż do Dijon?

- Niestety nie... - zaczął, lecz zmienił szybko ton i dodał, nie kryjąc radości: - Jedziecie do Dijon? Czy tam mieszkacie?

- Właśnie.

- Och!... A więc ujrzę cię jeszcze, pani! Ja także pochodzę z Burgundii, z tej prawdziwej! - uściślił z nieukrywaną dumą.

Katarzyna pomyślała, że ten również liczy na coś więcej z jej strony niż przelotna znajomość i że opuszczając Flandrię, będzie chyba umówiona na spotkanie z całą armią księcia. Ta myśl wprawiła ją w tak dobry nastrój, że wchodząc do oberży, nuciła wesoło.

Mateusz szlochał za stołem obok wygasłego paleniska, topiąc rozpacz w kolejnym kuflu piwa, a gospodarz spozierał na niego nieufnie. Na widok triumfalnego wejścia Katarzyny wuj wypuścił naczynie z ręki. Spodziewał się strażników, nawet kata we własnej osobie, a tymczasem ujrzał uśmiechniętą siostrzenicę, wystrojoną jak księżniczka, w płaszczu, którego wartość, jako doświadczony kupiec, ocenił na pierwszy rzut oka. Za niedoszłą ofiarą szedł oficer księcia, wygalowany jak na bal, nieodstępujący jej niczym wytresowany piesek.

Wszystkim mieszkańcom Burgundii znane było upodobanie księcia Filipa do płci pięknej. Ten zwycięski powrót dał Mateuszowi wiele do myślenia. Pozostawało dowiedzieć się, jak daleko książę ośmielił się posunąć. Wuj należał do tej kategorii ludzi, dla których bękart, choćby i królewski, nie stanowił wcale daru niebios.

* * * Katarzyna pomimo rad wuja nie chciała schować swojego pięknego płaszcza do podróżnego kufra. Ubrała się w świeżą sukienkę z lekkiego blanszetu, delikatnego materiału wyrabianego przez tkaczki z Valenciennes, starannie uczesała i związała włosy, aby zmieściły się pod czepkiem z ciemnego flandryjskiego płócienka, a na koniec założyła nowy płaszcz.

- Jeśli natrafimy na rozbójników - gderał Mateusz, który nie przyszedł jeszcze do siebie po tych wszystkich przejściach - wezmą cię za damę i ograbią nas bez pardonu!

Katarzyna, szczęśliwa z posiadania tak bogatego stroju, nie chciała o niczym słyszeć.

- W kufrze mógłby się pognieść, a zresztą w Dijon nie będę go nosiła!

Matka nie pozwoliłaby mi na to, ażeby nie robić przykrości pani de Chancey i pani de Chateauvillain, które nie mają takiego okrycia. Chcę się nim nacieszyć, dopóki to możliwe!

Dumna niczym królowa wsiadła na mulicę w swoich sobolach, pomimo że noc była ciepła.

Nieliczny orszak sukiennika ruszył w drogę, podążając za rumakiem kapitana de Roussaya w kierunku murów obronnych otaczających miasto.

Przy bramie Świętej Katarzyny, którą kapitan kazał otworzyć w imieniu księcia, rozstano się po krótkim pożegnaniu. Jakub de Roussay skłonił się przed Katarzyną i wyszeptał ciche: „Do widzenia", które wywołało uśmiech na twarzy dziewczyny. Nie odpowiedziała ani słowem, to byłoby zbyteczne.

Roussay, od kiedy dowiedział się, że Katarzyna mieszka w Dijon, śnił na jawie.

Nie o nim jednak myślała, przekraczając bramę miasta. Przywoływała w pamięci wysoką, szczupłą sylwetkę księcia Filipa oraz jego płonące oczy, kiedy pochylał się nad jej szyją. Po raz pierwszy w życiu poczuła, że mężczyzna może zrobić na niej pewne wrażenie. Intrygował ją i niepokoił zarazem. Miłość mężczyzny takiego jak on musiała nadawać życiu właściwy sens. Więc może dlatego warto żyć?

Po przekroczeniu bramy Katarzyna nie odwróciła się więcej. Równając krok swojej mulicy z wierzchowcem wuja, poddała się kołysaniu zwierzęcia.

Przed nimi rozciągały się jak okiem sięgnąć pola, poprzecinane kanałami i zagajnikami, wśród których majaczyły sennie tajemnicze sylwetki wiatraków. Ptaki wodne bujały w niskim locie na rozgwieżdżonym niebie, przyciągnięte blaskiem księżyca. Katarzyna z rozkoszą wdychała powietrze przesycone jodem i zapachem świeżo zaoranej ziemi, które niósł wiatr od morza. Odrzuciła kaptur na ramiona i rozpięła spinkę płaszcza. Przeczuwała, że ta droga rozjeżdżona kołami wozów, poprzecinana głębokimi bruzdami, co było przyczyną potknięć koni, prowadziła w przyszłość, która zaczęła nabierać nowych barw.

O świcie w dolinie ukazała się wieża strażnicza Courtrai.

- Staniemy w oberży Pod Złotym Rogiem - postanowił Mateusz.

Przez cały czas jazdy nie otworzył ust z tej prostej przyczyny, że od dłuższego czasu smacznie chrapał. Katarzynie nie chciało się spać, więc chętnie na to przystała.

Opuszczając Courtrai, Mateusz postanowił jechać szybciej. Uważał, że zmarnowali już dosyć czasu, i chciał jak najrychlej ujrzeć mury Dijon i pagórki Marsannay, gdzie rozciągały się jego winnice. Nie martwił się o swój dom pozostawiony pod pieczą Jacquetty, Luizy oraz Sary. Do Cyganki zabranej ongiś z Paryża pomimo upływu lat Mateusz jeszcze się nie przyzwyczaił. Katarzyna, którą to niebywale bawiło, uważała, że wuj boi się Sary, co nie przeszkadzało mu potajemnie kochać się w niej, i tego właśnie nie mógł jej wybaczyć.

Spiąwszy konia, pędził, jakby zobaczył diabła. Katarzyna dotrzymywała mu kroku, a za nimi trzej służący, dwóch w jednej linii, a trzeci na końcu jako tylna straż. Przebyli już posiadłości księcia Burgundii, a niebawem mieli opuścić ziemie biskupa z Cambrai, aby wjechać do posiadłości księcia de Vermandois - gorącego zwolennika delfina Karola.

Bezpieczniej było nie przebywać tu za długo.

Jechali wzdłuż górnego biegu Escaut, kierując się do Saint-Quentin.

Droga wiła się nad rzeką wśród zielonych wzgórz i łagodnych pagórków upstrzonych białymi sylwetkami baranów, których widok oddalał wszelką myśl o wojnie. A jednak kraina ta nie znała spokoju. Wędrowcy często napotykali puszczone z dymem miasteczka, wśród młodych liści drzew dostrzegali wisielców...

Dzień chylił się ku wieczorowi, a wraz z nim napłynęły ciężkie, granatowe chmury, kłębiąc się niepokojąco nad trawiastymi pagórkami.

Katarzyna zadrżała przy pierwszym chłodnym powiewie.

- Idzie burza - powiedział wuj Mateusz, wpatrując się od dobrej chwili w horyzont. - Zatrzymajmy się w najbliższej oberży. Znam jedną przy skrzyżowaniu dróg z Poronne.

Spięte gwałtownie mulice zaczęły galopować, gdy spadły pierwsze krople deszczu. Po chwili Katarzyna zatrzymała się nagle, zmuszając wuja, R S aby uczynił to samo.

- Co ty wyprawiasz? - rozgniewał się wuj.

Zamiast odpowiedzi dziewczyna spokojnie zsunęła się z grzbietu zwierzęcia i zdjęła płaszcz, następnie ostrożnie złożyła okrycie i podeszła do jucznej mulicy, która dźwigała jej podróżny kuferek.

- Nie chciałabym zniszczyć mojego płaszcza. Deszcz mógłby mu zaszkodzić.

- Wolisz, żebyśmy tu stali i mokli! Gdybyś mnie posłuchała... ale ty zawsze robisz to, co chcesz! Noc zapada, idzie burza... Nie cierpię tego! To bardzo szkodzi na reumatyzm!

Z pomocą Piotra, najstarszego ze służących, który zawsze ulegał fanaberiom Katarzyny, dziewczyna włożyła płaszcz do kufra, a nałożyła inny, gruby, z czarnego sukna, który przeżył już niejedną ulewę. Owinęła się nim szczelnie i już wracała do swej mulicy, kiedy coś dziwnego zwróciło jej uwagę.