Za zakolem rzeki ujrzeli osadę. Na twarz Lisy znów wróciła obojętność…


Dziewczyna nasłuchiwała. Leżała w łóżku nie rozebrana i czekała, aż wszyscy pójdą spać.

– Czy to ma nam wystarczyć aż do zbiorów? – usłyszała za ścianą ostry głos ciotki. – Lisa nie mogła przynieść trochę więcej? Byłby z niej chociaż jakiś pożytek. A tak tylko mamy z nią utrapienie.

Wreszcie zapadła cisza i wtedy przez drzwi wymknął się jakiś cień. Lisa, ukrywając pod peleryną kosz wypełniony po brzegi tym, co udało się jej podebrać z domu, podążyła wzdłuż rzeki na południe.

Kozak leżał nieruchomo w tej samej pozycji i w tym samym miejscu, co poprzednio.

Ostrożnie zeszła ze skarpy. Właściwie nie łudziła się nadzieją, że mężczyzna żyje. Jednak musiała sprawdzić, czy na pewno nie może nic dla niego uczynić. Po prostu wydawało się jej to bezwzględnym nakazem. Był taki bezradny, obudził w niej ogromną potrzebę, by coś dla kogoś znaczyć, a nie być ciągle jedynie zawadą.

Podeszła do nieszczęśnika i dotknęła go. Nie był zimniejszy niż każdy inny człowiek, który leżałby na nocnym chłodzie. Z bliska jednak zobaczyła dokładniej, jak strasznie był pokaleczony, i jęknęła w poczuciu bezsilności. Może jeszcze tliło się w nim życie, ale czy na długo?

Dziewczynie wydawało się, że kości ma całe, ale przeraził ją widok strasznych śladów oparzeń. Tatarzy zabawiali się, przykładając mu ogień do bosych stóp.

Lisa wzięła się w garść. Zamiast płakać nad losem nieznajomego młodzieńca, chwyciła go pod ramiona i przeciągnęła w bezpieczniejsze, bardziej zaciszne miejsce u stóp stromej skarpy. Było jej przykro, że przyczynia mu dodatkowych cierpień, ale przecież taka drobna dziewczyna jak ona nie była w stanie przenieść dorosłego mężczyzny.

Rozpostarła cienki pled, który zdjęła ze swego łóżka, i położyła na nim rannego. Miała nadzieję, że nikt w domu nie zauważy braku koca.

Przyniosła trochę wody z rzeki i ostrożnie obmyła zakrzepłą krew z twarzy, nóg i piersi Kozaka, Ostrożnie zdjęła z niego resztki rubaszki, podarła je na paski i obandażowała rany, jak zdołała najlepiej w nocnych ciemnościach.

Potem otuliła zmaltretowanego pledem i położyła obok nóż i jedzenie.

Długo siedziała i patrzyła na obcego, ale on nawet się nie poruszył. Usiłowała przypomnieć sobie jego twarz, obraz jednak jakby rozmył się w pamięci. Zapamiętała jedynie, że Kozak wydał jej się niezwykle urodziwy. W mroku pokryte ranami oblicze sprawiało wrażenie takiego młodego i bezbronnego. Lisa pragnęła nade wszystko, by ten młodzieniec nie umarł – o ile jeszcze znajdował się wśród żywych. Bo przecież od rana upłynęło tyle czasu, mógł nie przetrzymać.

Ale nie chciała przyjąć tego do wiadomości. Wiele razy przykładała ucho do piersi nieszczęśnika i nasłuchiwała bicia serca, sprawdzała, czy oddycha. Wmawiała sobie, że tli się w nim życie.

Złożyła ubrudzone dłonie i modliła się gorąco jak nigdy dotąd.

Zbliżał się świt, a Kozak nie odzyskał przytomności. Lisa nazbierała gałęzi i kamieni i ułożyła wokół rannego. Miała nadzieję, że osłoni go w ten sposób przed groźnymi drapieżnikami i równie groźnymi Tatarami.

Odchodziła niechętnie. Nie miała ochoty opuszczać jedynego człowieka, który potrzebował jej pomocy.


Tego ranka Lisa spała znacznie dłużej niż zwykle i za karę musiała wykonać dwa razy tyle pracy. Ludzi w osadzie zdziwił jednak niezwykły blask jej oczu.

Kiedy zapadł zmrok, dziewczyna znów pośpieszyła nad Dniepr. Z drżeniem podeszła do „ogrodzenia” z kamieni i gałęzi, które poprzedniej nocy ułożyła wokół Kozaka.

Był tam nadal, tak jak się spodziewała. Jej oczy, choć przywykły do ciemności, z trudem rozróżniały szczegóły.

Czyż nie leży w trochę innej pozycji? A jedzenie? Kubek na mleko stoi pusty! To pewnie jakieś zwierzę, a może…?

W tej samej chwili ranny jęknął i obrócił się. Popatrzył na Lisę szeroko rozwartymi oczami i wykonał ruch, jakby chciał się obronić albo zaatakować dziewczynę.

Lisa zadrżała i potrząsnęła głową. Nie była w stanie wymówić słowa.

Leżącemu zabrakło sił, by uderzyć. Opadł bezradny i tylko spoglądał na nią z agresją w oczach.

– Nie bój się – powiedziała uspokajająco łamanym rosyjskim, którego nauczyła się w czasie długiej wędrówki z północy. – Jestem twoim przyjacielem.

Jego głos zabrzmiał chrapliwie i tak jak spojrzenie wyrażał wrogość.

– Czy to ty…?

Potaknęła żarliwie.

– To ja. Widziałam razem z moim wujem, jak Tatarzy ciebie torturowali, i wróciłam tu wczoraj w nocy.

– Usiądź! Nie widzę twojej twarzy. Kim jesteś?

Usadowiła się obok niego, już trochę pewniejsza, i odrzekła:

– Nazywam się Lisa.

– Lisa? Nic mi to nie mówi. – Miał poparzone usta i gardło i każde słowo wypowiadał z ogromnym wysiłkiem. W zamyśleniu przyglądał się dziewczynie. – Skąd się, na Boga, tu wzięłaś? – spytał po chwili zdziwiony. – Wprawdzie w ciemnościach nie widzę cię dokładnie, ale jeszcze nie spotkałem dziewczyny o tak jasnych włosach i cerze jak twoja. W okolicy Kijowa żyją potomkowie wikingów i oni mają włosy w takim samym kolorze, ale tu się ich nie spotyka. Pochodzisz stamtąd?

– Nie, nazywam się Lisa Koppers i mieszkam w osadzie szwedzkiej niedaleko stąd.

– Widziałem mieszkańców tej osady – powiedział marszcząc czoło. – Nie są tacy jak ty.

– Nie… – szepnęła Lisa zwiesiwszy głowę, a jej głos zdradzał, jak bardzo odczuwa swą odmienność.

Zapadła cisza. Kozak milczał, podejrzliwy i niepewny, dziewczyna zaś czekała, co powie.

– Dlaczego to zrobiłaś? Czemu mi pomogłaś? – przemówił wreszcie. – Gdybyś była młodą kobietą, zrozumiałbym twoje zainteresowanie, ale ty przecież jesteś jeszcze dzieckiem!

– Nie wiem – odrzekła cicho Lisa. – Po prostu musiałam. Wydawało mi się to konieczne.

– Potrzebujesz czegoś ode mnie? – Kozak najwyraźniej nie wierzył w ludzką bezinteresowność.

Popatrzyła na niego z przestrachem.

– Nie, nie, wcale nie! Ale ty byłeś sam, zupełnie sam wśród obcych.

Czujność w jego oczach z wolna znikała. Długo nie spuszczał z niej wzroku, jakby chciał przejrzeć ją na wylot.

– Jak masz na imię? – spytała po chwili.

– Wasyl.

– To znaczy, że wołają na ciebie Wasia, prawda?

– Tak.

Onieśmielona dziewczyna mówiła szeptem, jakby przepraszając, że w ogóle o coś pyta.

– Czy pochodzisz z Przepastnego Jaru?

– Tak. Wracałem do swoich, kiedy schwytali mnie Tatarzy. – W jego głosie zabrzmiał ostrzejszy ton.

– A twoje rany? – zainteresowała się Lisa. – Czy nie trzeba ich opatrzyć?

– Nie, zostaw je. Podaj mi lepiej coś do jedzenia, bo nie mogę zgiąć ręki.

Wasia nie rozczulał się ani nad sobą, ani nad innymi. Przywykł do twardego życia, które pozbawiło go wszelkich złudzeń. Ale Lisa cieszyła się ogromnie, że może komuś pomóc. Tak bardzo pragnęła coś znaczyć dla drugiego człowieka.

Wkładała mu do ust drobne kawałki jedzenia, ostrożnie i cierpliwie. Wargi Kozaka były spierzchnięte i zakrwawione, zęby zaś tak obolałe, że z trudem żuł i przełykał.

– Musisz zdobyć dla mnie spirytus! – zażądał nagle stanowczo.

– Nie, tego nie zrobię! Nie chcę! – zaprotestowała, patrząc na niego wielkimi, przestraszonymi oczami.

– Potrzebuję go, żeby oczyścić rany, ty głupia! – warknął zniecierpliwiony. – Postaraj się przynieść, jak przyjdziesz następnym razem.

– Spróbuję.

Nie okazał najmniejszej wdzięczności, ale Lisa i tak nie posiadała się ze szczęścia. Zaakceptował ją i rozmawiał jak z równą sobie. To jej wystarczało.

– Muszę już wracać – rzekła niespokojnie. – W osadzie niektórzy wstają na długo przed świtem. Czy jeszcze coś ci przynieść?

– Kiedy znów przyjdziesz?

– Jutro w nocy o tej samej porze.

– Nie wcześniej?

– Nie, wcześniej nie mogę.

– Czy mogłabyś posłać kogoś do Przepastnego Jaru z wiadomością, że tu jestem?

– Nie. Nie mam odwagi komukolwiek wspomnieć o tobie.

Próbował się uśmiechnąć, ale twarz wykrzywił mu grymas.

– Wyobrażam sobie. Nie tak dawno moi kompani splądrowali wasze miasteczko i zabrali stamtąd co nieco.

Oczy Lisy pociemniały.

– Dlaczego? Przecież my sami cierpimy niedostatek.

Nawet nie starał się odpowiedzieć.

Lisa upewniła się, czy Kozak ma w zasięgu ręki wszystko, czego potrzebuje, i odeszła.

Zatrzymała się nie opodal i odwróciwszy głowę popatrzyła w stronę skarpy, na której tle majaczył niewyraźny cień. Jej oczy lśniły czułością, a twarz rozjaśnił promienny uśmiech.


Tego dnia ciotka Lisy odkryła, że zniknął pled.

Dziewczyna pośpieszyła z wyjaśnieniami, ale brzmiały one dość nieprzekonująco.

– Zaplamiłam go, więc wzięłam nad rzekę, żeby uprać.

– Dlaczego nic nie powiedziałaś?

Oczy dziewczyny były puste, a blady uśmiech nic nie wyrażał.

– Gdzie jest pled?

– Nad rzeką. Rozłożyłam go na krzakach, ale chyba jeszcze nie wysechł.

Żona Jonasa nie spytała o nic więcej, bo w tej samej chwili rozgorzała bijatyka między jej dziećmi.

Lisa z żalem pomyślała, że będzie zmuszona zabrać Wasylowi przykrycie. Teraz biedak zmarznie…

Kiedy kolejnej nocy przyszła nad rzekę, ranny wyraźnie czuł się lepiej. Mógł już nawet siedzieć oparty o skarpę.

– Zdobyłaś spirytus? – spytał natychmiast, gdy zdyszana dobiegła do niego.

– Tak. Ukradłam sąsiadce z kredensu – zaśmiała się wesoło. – Ale niewiele tego jest. Bałam się wziąć więcej.

Wyrwał jej z ręki niewielką butelkę.

– Tu! Szybko, oczyść ranę, którą mam w boku!

– Och! – krzyknęła Lisa przerażona. – Wygląda okropnie!

– Pośpiesz się i nie trać czasu na pustą gadaninę. Skrzywił się z bólu, kiedy dezynfekowała mu ranę. Dziewczyna czuła pod palcami rozgrzaną gorączką skórę Kozaka i bijący od niego żar.

Spytała, czy ma więcej takich obrażeń, ale zapewnił ją, że pozostałe goją się dobrze.