– No tak. Za ostro jak dla mnie. I nie pizzę mam na myśli.

– Sorry. – Zarumienił się i uśmiechnął przepraszająco. – Ale wie pani, zawsze warto spróbować.

– Pewnie tak. – Zapłaciła za pizzę.

– Dzięki. – Tommy schował pieniądze do kieszeni. – Wie pani, że robimy sto tysięcy rodzajów pizzy? Może spróbuje pani czegoś nowego?

– Może. Jutro. Przewrócił oczami.

– To samo mówiła pani w zeszłym tygodniu. Zadzwonił telefon, ciszę przerwał przenikliwy dźwięk.

Shanna podskoczyła.

– Ej, pani doktor, może czas się przerzucić na kawę bezkofeinową.

– Nie przypominam sobie, by telefon kiedykolwiek dzwonił, odkąd zaczęłam tu pracować. – Kolejny dzwonek. Coś takiego, chłopak od pizzy i telefon jednocześnie. Od kilku tygodni nie miała tylu wrażeń naraz.

– Nie zawracam głowy. Do jutra, pani doktor. – Tommy pomachał i podszedł do drzwi.

– Cześć. – Shanna z odległości podziwiała nisko opadające dżinsy. Koniecznie musi przejść na dietę. Po pizzy. Telefon nie dawał za wygraną. Podniosła słuchawkę.

– Klinika dentystyczna SoHo Promienny Uśmiech. W czym mogę pomóc?

– Zaraz się dowiesz. – Szorstki głos i ciężki, chrapliwy oddech. Kolejne sapnięcie.

Świetnie. Zboczeniec jako gwiazda wieczoru.

– To chyba pomyłka. – Już miała odłożyć słuchawkę, gdy głos odezwał się ponownie.

– Chyba jednak nie, Shanno.

Jęknęła. To na pewno pomyłka. Jasne, Shanna to takie popularne imię, ludzie często mylą się i proszą Shannę do telefonu. Rozłączyć się? Nie, i tak już wiedzą, że to ona. Kogo chce nabrać?

I wiedzą, gdzie jest. Ogarnęło ją przerażenie. O Boże, zaraz po nią przyjdą.

Uspokój się. Nie panikuj.

– Niestety, to pomyłka. Tu doktor Jane Wilson z kliniki dentystycznej…

– Daruj sobie! Wiemy, gdzie jesteś, Shanna. Przyszedł czas zapłaty. – Trzask odkładanej słuchawki. Rozmowa się skończyła. Koszmar dopiero zaczynał.

– Nie, Boże, nie. – Odłożyła słuchawkę. Dotarło do niej, że mówi coraz głośniej, że jest na granicy histerii. Weź się w garść! Upomniała się. Opanowała się. Wybrała numer policji.

– Mówi doktor Jane Wilson z kliniki dentystycznej SoHo Promienny Uśmiech. Ja… zostałam zaatakowana… – Podała adres, a dyspozytorka zapewniła, że wóz patrolowy już do niej jedzie. Jasne, zjawi się dziesięć minut po tym, jak ją rozwalą.

Przypomniała sobie, że drzwi wejściowe są otwarte. Rzuciła się biegiem, zamknęła je, pobiegła do tylnego wyjścia. Pod drodze wyciągnęła komórkę z kieszeni kurtki i wybrała numer agenta.

Pierwszy dzwonek.

– Bob, odbierz. – Była już przy drzwiach. Wszystkie zasuwy na miejscu. Drugi dzwonek.

No nie! Idiotyczne marnowanie czasu. Przecież cała klinika jest od frontu oszklona. Po prostu przestrzelą szyby, a potem ją załatwią. Musi coś wymyślić. Musi się stąd wydostać.

Trzeci sygnał i kliknięcie.

– Bob, potrzebuję pomocy! Odezwał się znudzony głos:

– W tej chwili nie mogę rozmawiać, ale proszę zostawić wiadomość, odezwę się najszybciej, jak to będzie możliwe.

Sygnał.

– Cholerny świat, Bob! – Wróciła do gabinetu po torebkę. – Mówiłeś, że zawsze mogę na ciebie liczyć. A oni wiedzą, gdzie jestem, i jadą po mnie! – Rozłączyła się, wsunęła telefon do kieszeni. Pieprzony Bob! Tyle, jeśli chodzi o słodkie zapewnienia, że gwarantują jej ochronę. Już ona mu pokaże. Ona… Przestanie płacić podatki. Oczywiście, po śmierci nie jest to specjalnie dziwne.

Skup się, powtarzała sobie. Zginiesz, jeśli będziesz się rozpraszać. Zatrzymała się przy biurku, wzięła torebkę. Wymknie się tylnymi drzwiami, wezwie taksówkę, a potem pojedzie… No właśnie, dokąd? Skoro wiedzieli, gdzie pracuje, zapewne wiedzą także, gdzie mieszka. O Jezu, jest w potrzasku.

– Dobry wieczór. – Ciszę przerwał niski męski glos.

Shanna drgnęła i pisnęła ze strachu. W drzwiach wejściowych stał zabójczo przystojny mężczyzna. Przystojny? Naprawdę z nią źle, jeśli w takiej chwili zwraca na to uwagę. Trzymał przy ustach coś białego, ale ledwie to zauważyła, bo zafascynowały ją jego oczy, złotobrązowe, spragnione.

Owionął ją lodowaty powiew, nagły i silny. Podniosła dłoń do czoła.

– Jak pan tu wszedł?

Nie spuszczał z niej wzroku, ale gestem dłoni wskazał drzwi.

– Niemożliwe – szepnęła. Drzwi i okna były pozamykane. Czyżby zakradł się wcześniej? Nie, zauważyłaby go. Każda komórka w jej ciele reagowała na jego obecność. Czy to tylko wyobraźnia, czy oczy mężczyzny naprawdę błyszczały złotym blaskiem, a spojrzenie stało się jeszcze intensywniejsze?

Czarne włosy do ramion lekko się kręciły. Ciemny sweter podkreślał muskulaturę i szerokie ramiona, dżinsy opinały długie, silne nogi. Był wysoki, mroczny, przystojny… Płatny zabójca. O Boże. Pewnie zabija kobiety palpitacjami serca. To wcale nie żart. Nie miał żadnej broni. Oczywiście, z takimi wielkimi dłońmi…

I znowu zimny ból w głowie. Przypomniało jej się, jak w dzieciństwie za szybko jadła lody.

– Nie chcę pani skrzywdzić. – Mówił niskim, hipnotyzującym głosem.

A więc to tak. Wprawia ofiarę w trans złotym spojrzeniem i miękkim głosem, a potem, zanim się obejrzy… Pokręciła głową. Nie podda się. Nie ulegnie mu.

Ściągnął ciemne brwi.

– Stawia pani opór.

– A jakże. – Poszperała w torebce i wyjęła berettę, kaliber 32. – Co, zdziwiony?

Na pięknej twarzy nie widziała ani strachu, ani zaskoczenia, jedynie lekką irytację.

– Szanowna pani, broń nie jest potrzebna.

Ojej, zapomniała odbezpieczyć. Drżącymi palcami przesunęła mechanizm, wycelowała w szeroką pierś. Oby nie zauważył jej braku doświadczenia. Stanęła w rozkroku, ujęła broń dwiema rękami jak policjanci na filmach.

– Mam pełny magazynek i nie zawaham się władować go w ciebie, rozumiemy się? Na kolana!

W jego oczach coś błysnęło, jakby rozbawienie. Zrobił krok do przodu.

– Proszę dać sobie spokój i z bronią, i z melodramatyzmem.

– Nie! – Łypnęła na niego najgroźniej, jak umiała. – Zastrzelę pana. Zabiję!

– Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. – Znów postąpił krok w jej stronę.

– Mówię poważnie. – Mam w nosie, jaki jesteś przystojny. Rozwalę ci łeb.

Uniósł brwi. Wydawał się naprawdę zaskoczony. Przyglądał się jej uważnie, oczy mu pociemniały, przybrały odcień płynnego złota.

– Nie patrz tak na mnie. – Jej dłonie zadrżały. Podszedł jeszcze bliżej.

– Nie zrobię pani krzywdy. Musi mi pani pomóc. – Odsunął chusteczkę od ust. Na białej tkaninie wykwitły czerwone krople. Krew.

Shanna opuściła pistolet. Jej żołądek fiknął salto.

– Pan… krwawi.

– Proszę odłożyć broń, zanim pani przestrzeli sobie stopę.

– Nie. – Uniosła berettę. Całą siłą woli starała się nie myśleć o krwi. Przecież, jeśli do niego strzeli, będzie jej jeszcze więcej.

– Musi mi pani pomóc. Straciłem ząb.

– Pan… pan jest pacjentem?

– Tak. Pomoże mi pani?

– O rany. – Schowała broń do torebki. – Bardzo przepraszam.

– Zazwyczaj nie tak wita pani pacjentów? – W złotych oczach znów pojawiły się iskierki rozbawienia.

Boże, jest po prostu cudowny. Oczywiście, trzeba mieć jej pecha, żeby taki facet zapukał do drzwi na chwilę przed jej śmiercią.

– Proszę posłuchać, zaraz tu będą. Niech pan ucieka. I to szybko.

Zmrużył oczy.

– Ma pani kłopoty?

– Tak. I jeśli pana tu zastaną, zabiją pana. Szybko. – Sięgnęła po torebkę. – Wyjdziemy tylnymi drzwiami.

– Martwi się pani o mnie.

Odwróciła się. Cały czas stał przy biurku.

– Oczywiście. Nie chcę, żeby ginęli niewinni ludzie.

– Nie jestem, jak pani to ujęła, niewinny. Żachnęła się.

– Chce mnie pan zabić?

– Nie.

– No to dla mnie jest pan niewinny. Idziemy! – Pobiegła do drzwi.

– Czy w jakiejś innej klinice chce mi pani udzielić pomocy? Wstrzymała oddech. Był tuż za nią choć nie widziała, żeby się ruszał.

– Jak pan… Otworzył zaciśniętą dłoń.

– Chodzi o ten ząb.

Wzdrygnęła się. Na jego dłoni zostało kilka kropli krwi, ale zmusiła się, by spojrzeć na ząb.

– Co? Jakiś kawał, tak? Przecież to nie jest ludzki ząb! Zagryzł usta.

– To mój ząb. Musi mi go pani wstawić.

– O nie, nie wstawię panu zwierzęcego kła. To chory pomysł! To przecież psi ząb. Albo wilczy kieł.

Napuszył się i jakby jeszcze urósł. Zacisnął pięść na zębie.

– Jak pani śmie! Nie jestem wilkołakiem, szanowna pani! Zamrugała szybko. Dziwny facet. Może trochę walnięty.

Chyba że…

– Ach, już wiem. Tommy pana napuścił.

– Nie znam nikogo o tym imieniu.

– Więc kto… – Urwała, bo na zewnątrz rozległ się pisk opon. Policja? Boże, oby tak było. Dyskretnie zerknęła w okno. Nic, nie ma blasku świateł, nie słychać wycia syren, tylko ciężkie kroki dudniące po chodniku.

Oblała się lodowatym potem. Przycisnęła torbę do piersi.

– Oni już tu są.

Wariat owinął wilczy kieł w chusteczkę i schował do kieszeni.

– Oni?

– Ci, którzy chcą mnie zabić. – Przebiegła gabinet, weszła do kolejnego pomieszczenia.

– Taka kiepska z pani dentystka?

– Nie. – Drżącymi palcami opuściła zasuwę.

– Zrobiła pani coś złego?

– Nie, widziałam coś, czego nie powinnam. Podobnie jak pan, jeśli zaraz pan nie wyjdzie. – Złapała go za ramię, chcąc wypchnąć za drzwi. Z kącika jego ust płynęła krew. Wytarł ją szybko, ale i tak na kształtnym podbródku została czerwona smuga.

Tyle krwi, tyle śmierci niewinnych ludzi. I Karen. Krew ją dławiła, głuszyła ostatnie słowa.

– O Boże. – Pod Shanną ugięły się kolana. Oczy zaszły mgłą. Nie teraz, kiedy musi uciekać.

Psychopata ją podtrzymał.

– Dobrze się pani czuje?

Dotknął jej ramienia. Czerwona smuga na kitlu. Krew. Zamknęła oczy, opadła na niego, upuściła torebkę. Wziął ją na ręce.

– Nie. – Odpływała. Nie może na to pozwolić. Ostatkiem sił uniosła powieki.