A że jest demonem… No cóż, to kwestia interpretacji. Bądź co bądź, każdego dnia ratuje miliony ludzkich istnień za pomocą syntetycznej krwi. I każdej nocy – bo dostarczył wampirom alternatywne źródło pożywienia. Czuła sercem, że w Romanie nie ma zła. Gdyby było inaczej, nie pociągałby jej tak bardzo.

Nie, największy problem to harem. Wybaczy mu wszystko, tylko nie to. Ale dlaczego akurat harem tak bardzo jej przeszkadza? Zamknęła oczy z obawy, że zaraz się rozpłacze. Zwykła zazdrość. Chciała go tylko dla siebie. Ale to wampir. Nie będzie go mieć.

Zerknęła na niego. Wciąż ją obserwował, ale teraz na dodatek jeszcze sączył krew. O Boże. Niby co ma teraz powiedzieć? Opanowała łzy, wzięła się w garść.

– Ładny pokój. Dlaczego go zbudowałeś?

– Było kilka zamachów na moje życie. Angus MacKay zaprojektował go jako schronienie przed Malkontentami.

– Malkontentami?

– Tak ich nazywamy. Oni wolą określenie Prawdziwi, choć w rzeczywistości to zwyczajni terroryści. Tajne stowarzyszenie, które wierzy, że szatan dał im prawo żywić się krwią ludzi. – Uniósł szklankę. – Dla nich krew syntetyczna to obraza.

– Och. A ty ją wynalazłeś, więc bardzo cię nie lubią. Uśmiechnął się lekko.

– Delikatnie mówiąc. Nie przepadają też za Romatechem. W przeszłości zorganizowali już kilka zamachów. I dlatego mam tak silną ochronę i tu, i w domu.

Ochronę złożoną z wampirów, którzy sypiają w trumnach. Shanna powoli absorbowała nowe rewelacje. Roman dopił krew do końca, wstał, poszedł do kuchni, opłukał dokładnie szklankę, odstawił.

– Chcesz powiedzieć, że są dwa rodzaje wampirów – źli Malkontenci, którzy żywią się krwią ludzi, i dobre wampiry jak ty.

Oparł się o marmurowy blat. Stał do niej tyłem. Znieruchomiał, oddychał szybko. Walczył z wewnętrznym demonem. Z samym sobą.

Uderzył pięścią w blat tak gwałtownie, że podskoczyła. Odwrócił się błyskawicznie, zły, z błyskiem w oku. Podszedł do niej.

– Nie waż się popełnić tego błędu, nie myśl, że jestem dobry. Mam na sumieniu więcej zbrodni, niż możesz sobie wyobrazić. Mordowałem z zimną krwią. Przemieniałem setki ludzi w wampiry. Skazałem ich nieśmiertelne dusze na wieczne potępienie!

Siedziała bez ruchu, wstrząśnięta tym wyznaniem. Morderca. Twórca wampirów. Dobry Boże, jeśli chciał ją przerazić, świetnie mu się to udało. Zerwała się na równe nogi i pobiegła do drzwi. Odsunęła dwa bolce, zanim jej nie powstrzymał.

– Nie, do cholery. – Odepchnął ją i zasunął rygiel. Z głośnym sykiem oderwał rękę od drzwi.

Zobaczyła pręgi na jego palcach, poczuła okropny zapach palonej skóry.

– Co…

Zacisnął zęby i dotknął drugiego zamka.

– Przestań! – Odepchnęła jego rękę i zasunęła rygiel. Jezu, co ona wyprawia? Przyciskał do siebie poparzoną dłoń. Pobladł z bólu.

– Sparzyłeś się – szepnęła. Tak bardzo mu zależy na jej bezpieczeństwie? Wyciągnęła rękę. – Pokaż.

Cofnął się.

– Do jutra się zagoi. – Łypnął na nią gniewnie. – Nie rób tego więcej. Nawet jeśli wyjdziesz na zewnątrz, dogonię cię w mgnieniu oka.

– Mówisz, jakbym była więźniem. Podszedł do lodówki, wyjął kilka kostek lodu.

– Jesteś pod moją ochroną.

– Dlaczego? Dlaczego tak bardzo ci na tym zależy?

Stał przy zlewie, pocierał lodem oparzone palce. Myślała już, że nie odpowie. Podeszła do łóżka.

– Jesteś wyjątkowa – powiedział.

Zatrzymała się w pół kroku. Wyjątkowa? Zamknęła oczy. Jezu, facet przyprawia ją o ból serca. A jednak, wbrew wszystkiemu, chciała go przytulić i pocieszyć.

– Mógłbyś mnie zabić, rosyjska mafia pewnie ci zapłaci. Wrzucił lód do zlewu.

– Nie potrafiłbym ciebie skrzywdzić.

W takim razie dlaczego chce, żeby była o nim jak najgorszego zdania? Opisał siebie jako potwora. Przysiadła na łóżku. Sam siebie tak postrzega? Nic dziwnego, że dręczą go wyrzuty sumienia.

– Od jak dawna jesteś…

– Wampirem? – Spojrzał na nią. – Powiedz to, Shanno. Jestem wampirem.

Jej oczy zaszły mgłą.

– Nie chcę. To do ciebie nie pasuje. Przyglądał się jej ze smutkiem.

– Też przechodziłem przez fazę zaprzeczania. Z czasem mi przeszło.

– W jaki sposób? Zacisnął usta.

– Zgłodniałem. Wzdrygnęła się.

– Żywiłeś się ludzką krwią.

– Tak. Póki nie wynalazłem krwi syntetycznej. Zadaniem Romatechu jest sprawić, by świat był bezpieczny i dla ludzi, i dla wampirów.

Wiedziała to. Wiedziała, że jest dobry, choć on tego nie dostrzegał.

– A oprócz teleportacji i skwierczenia na srebrnym półmisku, co jeszcze…?

Jego spojrzenie złagodniało.

– Mam wyostrzone zmysły. Słyszę z daleka, widzę w ciemności. Mam dobry węch – wiem, że twoja grupa krwi to A Rh dodatnie. – Kącik jego ust uniósł się w uśmiechu. – Moja ulubiona.

Shanna się skrzywiła.

– W takim razie zapraszam do lodówki. Uśmiechnął się.

Cholera, za przystojny jak na potwora.

– I ruszasz się z szybkością światła.

– Tylko jeśli chcę. Czasami lepiej działać powoli. Przełknęła ślinę. Czyżby z nią flirtował?

– A umiesz się zmienić w nietoperza i latać?

– Nie, to stare przesądy. Nie zmieniamy się w nic, nie latamy. Za to lewitujemy.

– Nie musisz wracać na przyjęcie? Do przyjaciół? Wzruszył ramionami i oparł się o kontuar.

– Wolę zostać tu, z tobą.

Czas na pytanie za sto punktów.

– Chciałeś stać się wampirem? Zesztywniał.

– Skądże.

– Więc jak do tego doszło? Zaatakowano cię?

– Szczegóły są nieważne. – Podszedł do fotela. – Nie chcesz tego słuchać.

Odetchnęła głęboko.

– Wręcz przeciwnie. Chcę usłyszeć wszystko. Nie był przekonany. Rozpiął frak.

– To długa historia.

– Dawaj. – Spróbowała się uśmiechnąć. – Jestem dobrą słuchaczką.

Rozdział 17

Roman rozparł się w fotelu i wbił wzrok w sufit. Wciąż dręczyły go wątpliwości. Kiedyś już opowiedział swoją historię kobiecie, i ta chciała go zabić. Głęboko zaczerpnął tchu, zanim zaczął mówić:

– Urodziłem się w małej rumuńskiej wiosce w 1461 roku. Miałem dwóch braci i młodszą siostrzyczkę. – Usiłował przypomnieć sobie ich twarze, ale czas zatarł wspomnienia. Byli razem bardzo krótko.

– O rany – szepnęła Shanna. – Masz ponad pięćset lat.

– Dzięki, że mi o tym przypominasz.

– Opowiadaj dalej – poprosiła. – Co się z nimi stało?

– Żyliśmy w biedzie. To były ciężkie czasy. – Czerwone światełko nad łóżkiem przykuło jego uwagę. Kamera monitoringu działała. Przeciął powietrze płynnym ruchem i w ułamku sekundy światełko zgasło.

– Matka umarła w połogu, gdy miałem cztery łata. Potem odeszła moja siostrzyczka, dwuletnia.

– Bardzo mi przykro.

– Kiedy miałem pięć lat, ojciec zabrał mnie do pobliskiego klasztoru i tam zostawił. Ciągle liczyłem, że wróci. Nie mógł przecież porzucić syna, którego kochał. Tak mocno mnie uściskał przy rozstaniu. Nie chciałem spać na sienniku, nie słuchałem mnichów. Wciąż czekałem na przyjazd ojca. – Potarł czoło. – Mieli już dosyć moich szlochów i powiedzieli mi prawdę. Ojciec mnie sprzedał.

– O nie. To straszne.

– Pocieszałem się myślą, że ojcu i braciom powodzi się lepiej, że żyją jak królowie, mają wreszcie pieniądze. W rzeczywistości zostałem sprzedany za worek mąki.

– To okropne. Pewnie był zdesperowany.

– Przymierali głodem. – Westchnął. – Często zastanawiałem się, dlaczego właśnie ja.

Shanna pochyliła się lekko.

– Czułam to samo, gdy rodzice wysłali mnie do szkoły z internatem. Ciągle mi się zdawało, że czymś im podpadłam, ale nie miałam pojęcia, co takiego zrobiłam.

– Pewnie nic. – Patrzył jej w oczy. – Mnisi zauważyli, że jestem zdolny i garnę się do nauki. Ojciec Konstantyn twierdził, że to dlatego ojciec mnie wybrał. Wiedział, że jestem zdolniejszy od braci.

– Spotkała cię za to kara.

– Nie nazwałbym tego karą. W klasztorze było ciepło i czysto. Nie brakowało jedzenia. Zanim skończyłem dwanaście lat, mój ojciec i bracia umarli.

– O Jezu. Tak mi przykro. – Wzięła poduszkę z wezgłowia i przytuliła do siebie. – Moja rodzina ma się dobrze, na szczęście, ale wiem, jakie to uczucie, utracić najbliższych.

– Ojciec Konstantyn był uzdrowicielem. Został moim mentorem. Nauczyłem się od niego tyle, ile mogłem. Twierdził, że mam dar uzdrawiania. – Ściągnął brwi. – Dar od Boga.

– I zostałeś uzdrowicielem.

– Tak. Nigdy nie zastanawiałem się, czy właśnie to chcę robić. W wieku osiemnastu lat złożyłem śluby zakonne. Ślubowałem łagodzić cierpienie ludzi. – Skrzywił się. – Wyrzekłem się szatana i jego sług.

Przycisnęła poduszkę do piersi.

– Co robiłeś?

– Ojciec Konstantyn i ja jeździliśmy od wioski do wioski, by leczyć chorych, nieść ulgę w cierpieniu. W tamtych czasach, przy niewielkiej liczbie medyków, zwłaszcza zajmujących się ubogimi, zapotrzebowanie na nasze usługi było ogromne. Pracowaliśmy ponad siły. Kiedy ojciec Konstantyn nie czuł się już na siłach, żeby jeździć, został w klasztorze, ja wyruszałem sam. I może to błąd. – Uśmiechnął się gorzko. – Nie byłem nawet w połowie tak mądry, jak mi się wydawało. A bez mądrych rad ojca Konstantyna…

Powróciły wspomnienia. Ruiny klasztoru, ciała martwych mnichów wśród zgliszczy. Zwłoki ojca Konstantyna. Ukrył twarz w dłoniach, odpychał od siebie tę wizję. Nie mógł jednak, bo przecież to on sprowadził na nich nieszczęście. Bóg nigdy mu tego nie wybaczy.

– Dobrze się czujesz? – zapytała Shanna miękko. Oderwał dłonie od twarzy, z trudem oddychał.

– O czym mówiłem?

– Że leczyłeś ludzi.

Współczucie na jej twarzy utrudniało koncentrację, więc przeniósł wzrok na sufit.

– Dotarłem daleko, na tereny dzisiejszych Węgier, do Transylwanii. Z czasem przestałem nosić się jak ksiądz. Zarosła mi tonsura, zapuściłem włosy. Ale dotrzymałem ślubów ubóstwa i czystości, więc uważałem, że jestem dobry i prawy, że Bóg jest po mojej stronie. Wieści o moich czynach szybko się rozchodziły, wioski witały mnie jak honorowego gościa. Jak bohatera.