Póki nie wynaleziono kamery cyfrowej, nie można było uwieczniać wampirów. Technologia cyfrowa niosła ze sobą nowe możliwości i zarazem problemy. Roman nie zdziwiłby się wcale, gdyby właśnie tym sposobem CIA dowiedziała się o ich istnieniu. Może odkryli tajną częstotliwość, na której nadawał DVN.

Zadzwonił telefon, Gregori odebrał.

– Cześć, Connor – mówił cicho. – Co nowego? Roman nadstawił ucha.

– Dom w New Rochelle? I co się stało?

Kamerzysta dał znak. Corky rozpromieniła się w uśmiechu.

– Witajcie, to ja, Corky Courrant, na żywo dla Na żywo z nieumarłymi. Dziś mamy dla was coś szczególnego – nadajemy prosto z największej imprezy tego roku! Na pewno chętnie posłuchacie, co nasze znakomitości mają nam do powiedzenia.

Wskazała Angusa MacKaya i powiedziała o nim kilka słów, potem obiektem zainteresowania stał się Jean-Luc Echarpe. Roman łowił urywki rozmowy Gregoria.

– Jesteś pewien? – szepnął młody wampir. – Nie żyje? Przełknął głośno. Chodzi o Shannę? Wyobraził sobie jej bezwładne ciało. Nie! To nie może być ona!

– Sam Roman Draganesti! – Reporterka stanęła tuż przed nim. – Nasi widzowie umierają z ciekawości, co pan im powie.

– To nieodpowiednia chwila, panno Melon. – Poczuł, że Jean-Luc wali go w plecy laską. – To znaczy, Cyc. To znaczy…

– Do cholery, jak ona właściwie się nazywa?

Oczy dziennikarki zapłonęły gniewem. Uśmiech przerodził się w grymas.

– Mademoiselle Courrant – Jean-Luc wpadł mu w słowo – czy zaszczyci mnie pani pierwszym tańcem wieczoru?

– Ależ oczywiście. – Corky uśmiechnęła się triumfalnie do kamery i zacisnęła dłoń na jego ramieniu. – Czyż to nie marzenie każdej z nas? Taniec w ramionach zwierzchnika klanu Europy Zachodniej. To lepsze niż rodzina królewska! – Poszła za nim na parkiet.

Roman szedł w stronę Gregoria.

– Co się stało? Mów?

Angus, Ian i Laszlo do nich dołączyli. Gregori schował komórkę do kieszeni.

– Connor pojechał za Petrovskim do prywatnego domu w New Rochelle; podejrzewał, że przetrzymują tam Shannę. Kiedy Ivan i jego świta weszli do środka, obszedł budynek, lewitował na wysokość drugiego piętra i dostał się do środka.

Roman nie wytrzymał.

– I co, znalazł ją tam?

– Nie. Pokoje na piętrze były puste. Odetchnął ulgą.

– Natomiast na parterze mieli śmiertelnika – ciągnął Gregori. – Connor ich podsłuchiwał. Ivan był wściekły, że Shanna nie przyjechała. Zabili tego człowieka. Ma wyrzuty sumienia, że nie zareagował, ale nie dałby sobie rady z czterema wampirami. Słyszał, że zadzwonił telefon, a potem wszyscy wyszli. Pobiegł na parter i zobaczył ofiarę. Agent federalny.

– A niech mnie – burknął Angus. – Nic dziwnego, że CIA chce nas wytłuc. Tacy jak Petrovsky rujnują nam reputację.

– Ale ja nie chcę zrobić nikomu krzywdy. – Laszlo pastwił się nad guzikiem u fraka. – Może uda nam się przekonać CIA że nie wszyscy jesteśmy źli?

– Spróbujemy. – Angus zaplótł ręce na szerokiej piersi. – A jeśli nie uwierzą, to się drani zabije.

Roman zmarszczył brwi. Nie pojmował logiki Szkota.

– Gdzie teraz jest Connor?

– W drodze na bal – odparł Gregori. – Podobnie jak Petrovsky. Connor wywnioskował, że chcą tu coś zrobić.

– A zatem musimy być gotowi. – MacKay wkroczył do sali balowej.

Roman czekał przy drzwiach. Zespół grał walca i czarno-białe pary wirowały na parkiecie. Jean-Luc i dziennikarka przemknęli obok niego. Przyjaciel posłał mu błagalne spojrzenie. Angus w kącie sali instruował regiment Szkotów.

Ivan Petrovsky jest już w drodze. Chce im narobić kłopotów. Dobrze przynajmniej, że zostali uprzedzeni. Niewiedza doprowadzała Romana do szaleństwa. Gdzie jest Shanna, do cholery?


Zegar na tablicy rozdzielczej taksówki wskazywał dwudziestą pięćdziesiąt. Shanna się spóźni, ale przynajmniej miała pewność, że nikt jej nie śledzi. Dzięki umiejętnościom kierowcy o imieniu Oringo zgubili czarnego SUV-a.

– To tu. – Zerknęła na karteczkę z adresem. – Numer 52/67. Widzisz?

Na nieoświetlonej uliczce było ciemno, trudno było odczytać numery domów. Minęli budynek pogrążony w ciemności. Oringo zwolnił.

– Chyba tu.

– Ten ciemny? – Co Bob robi po ciemku? Poczuła na karku lodowate palce strachu. Przez telefon głos agenta wydawał się jakiś dziwny.

Oringo zatrzymał się przy krawężniku.

– Dostaję ekstra pięćdziesiątaka, tak?

– Tak. – Shanna wyjęła pieniądze z torebki. Zerknęła na ciemny budynek. – Myślisz, że to bezpieczne miejsce?

– Myślę, że puste. – Odgryzł kawałek kanapki i odwrócił się, by spojrzeć na pasażerkę. – Zawieźć panią gdzie indziej?

Przełknęła ślinę.

– Nie mam dokąd pójść. – Rozejrzała się. Po obu stronach uliczki stało kilkanaście samochodów. Czy jest wśród nich czarny sedan? Zimny dreszcz z karku przeszedł na kręgosłup. – Możemy przejechać obok tego czarnego wozu?

– Nie ma sprawy. – Odpalił silnik i powoli minęli sedana. Wytężyła wzrok. Za kierownicą siedział mężczyzna.

Boże! Ten sam, który klął po rosyjsku przed domem Romana. Zobaczył ją. Zmrużył oczy. Shanna się odwróciła.

– Jedziemy! Szybko!

Oringo docisnął pedał gazu. Opony zapiszczały. Odważyła się spojrzeć za siebie. Rosjanin krzyczał coś do komórki. Oringo dojechał do rogu i ostro skręcił w lewo, pozbawiając ją widoku na prześladowcę.

Cholera. Rosjanie wiedzieli o tym domu. Dokąd teraz ma iść?

– Och. – Osunęła się na siedzeniu, ukryła twarz w dłoniach.

– Wszystko w porządku, psze pani?

– Ja… muszę pomyśleć. – Przyjaciel. Potrzebny jej przyjaciel. Ktoś, kto udzieli jej pomocy, pożyczy gotówkę. Myśl! Uderzyła się dłonią w czoło. Daleko nie zajedzie. Już teraz kończy się jej gotówka. Przyjaciel. W pobliżu.

– Radinka! – Wyprostowała się.

– Co? – Zerknął na nią niepewnie.

– Jedziemy do siedziby Romatechu. – Otworzyła torebkę, znalazła fotografię, którą wcześniej wydrukowała. – Tu masz adres. To pod White Plains. – Podała mu arkusik.

– Dobra. Nie ma sprawy.

Opadła na siedzenie. Radinka jej pomoże, jest dobra i troskliwa. Mówiła, że wieczorami pracuje w Romatechu. No i tam jest ochrona. Mnóstwo ludzi. Wśród nich, Roman Draganesti.

Wzdrygnęła się. Za żadne skarby nie poprosi tego drania o pomoc. Wytłumaczy Radince, że nigdy więcej nie chce go widzieć. Musi gdzieś tylko bezpiecznie przeczekać do rana, a wtedy skontaktuje się z agentem. Biedny Bob. Oby nic mu nie groziło. Na wspomnienie Rosjanina za kierownicą czarnego sedana przeszył ją dreszcz. Odwróciła się.

– Jadą za nami?

– Chyba nie. Mamy nad nimi przewagę czasową. – Oby.

– To mi przypomina polowanie na sawannie. Moje imię, Oringo to ten, który kocha polowanie. Ja uwielbiam.

Shanna założyła ręce na piersi.

– A jak się pan czuje w roli zwierzyny? Roześmiał się i ostro skręcił w prawo.

– Proszę się nie martwić. Gdy zobaczymy czarny samochód, to mu uciekniemy.

Wkrótce znaleźli się przed Romatechem. Długi kręty podjazd prowadził od bramy do budynku, zawijał, zawracał, zataczał koło z powrotem pod bramę. Wszędzie tłoczyły się limuzyny.

– Stajemy w kolejce? – zapytał Oringo.

Shanna niespokojnie spojrzała na sznur samochodów. Co tu się dzieje, do cholery? Nie, perspektywa ugrzęźnięcia w korku bez możliwości ucieczki to kiepski pomysł.

– Dzięki, tu wysiądę. Zjechał na pobocze.

– Pewnie mają tu dziś coś ważnego – zauważył.

– Pewnie tak. – I dobrze, im więcej ludzi, tym lepiej. Tłum gwarantuje jej bezpieczeństwo. Rosjanie nie zabiją jej przy tylu świadkach.

– Proszę. – Podała mu plik banknotów.

– Dzięki.

– Żałuję, że nie mogę dać większego napiwku. Jestem panu naprawdę bardzo wdzięczna, ale kończą mi się pieniądze.

Błysnął zębami w uśmiechu.

– Nie ma sprawy. Od przyjazdu do Ameryki tak dobrze się nie bawiłem.

– Do widzenia. – Wzięła torebkę, siatkę i pobiegła do bramy.

– Stop! – Z budki przy wjeździe wyszedł strażnik. Szkot. Znieruchomiała. Przypomniały jej się otwarte trumny. Nie myśl o tym. Masz dotrzeć do Radinki.

Szkot miał na sobie kilt w szarobiałą kratę. Przyglądał się jej podejrzliwie.

– Nie przyszła pani w czerni i bieli.

No i co z tego? Nie wolno chodzić na różowo?

– Chciałabym się spotkać z Radinką Holstein. Czy może jej pan przekazać, że przyszła Shanna Whelan?

Szkot wybałuszył oczy.

– Jezu Chryste! Toć pani wszyscy szukają! Proszę się stąd nie ruszać! Zaraz wracam.

Wszedł do budki, sięgnął po telefon. Shanna odwróciła się i mierzyła wzrokiem sznur limuzyn. Od kiedy to w instytucjach badawczych urządza się eleganckie przyjęcia?

Wstrzymała oddech. Nieco dalej zatrzymał się czarny sedan. Cholera.

Puściła się biegiem do wejścia. Oby wewnątrz czekała armia Szkotów uzbrojonych po zęby. Pieprzyć te cholerne trumny. Póki są po jej stronie, zapomni o tym widoku. Nie, nie do końca.

Dopadła do drzwi wejściowych. Z limuzyny wysiadała akurat grupka gości w biało-czarnych strojach wieczorowych. Patrzyli na nią z góry. Kilka osób węszyło, jakby dziwnie pachniała.

Co za snoby, pomyślała, wchodząc do środka. W wielkim holu kłębiło się morze eleganckich gości, pogrążonych w rozmowie. Omijała poszczególne grupki, czuła na sobie ich pogardliwe spojrzenia. Jezu, czuła się, jakby przyszła na bal maturalny w dresie i bez chłopaka.

Po prawej stronie zobaczyła podwójne drzwi, przytrzymywane wielkimi donicami. Z pomieszczenia w głębi dobiegały dźwięki muzyki i szmer rozmów. Skierowała się w tamtą stronę.

Nagle w holu zjawił się oddział Szkotów. Ukryła się za skrzydłem drzwi i wielką donicą.

– Szukacie śmiertelniczki? – zapytał siwowłosy mężczyzna we fraku.

Śmiertelniczki?

– Aye - odparł Szkot. – Weszła tu?

– Owszem. – Siwy skinął głową. – Jest fatalnie ubrana.

– Tak, to na pewno śmiertelna. – Jego towarzyszka prychnęła pogardliwie. – Zawsze można ich poznać po zapachu.