Na stołach leżały czarne obrusy, na nich, położone ukośnie, mniejsze, białe. W czarnych wazonach stały bukiety cmentarnych białych lilii. Środek każdego stołu – jeszcze pusty – wkrótce zajmie lodowa rzeźba.

Za każdym z trzech podłużnych stołów ustawiono czarną trumnę, bez ozdóbek. W rzeczywistości były to wielkie lodówki, a w nich, wśród kostek lodu, czekały butelki nowych smaków, które dziś wprowadzał na rynek – bubbly blood i blood lite.

Przy ścianie, koło okien wychodzących na ogród, znajdowała się niewielka scena. Zespół już ustawiał instrumenty. Podwójne drzwi otworzyły się nagle. Pracownicy przytrzymywali ciężkie skrzydła, gdy lodowe rzeźby wjeżdżały na powózkach. Wywołało to ekscytację i zamieszanie. Wszyscy byli podnieceni.

A Roman nigdy nie czuł się tak nieszczęśliwy. We fraku było mu niewygodnie, pelerynka wydawała się idiotyczna. I ciągle żadnych wieści o Shannie. Zniknęła bez śladu, zostawiła go z poczuciem straty i bólem w starym, suchym sercu. Poprosił Connora, żeby tej nocy miał oko na dom Petrovskiego. Zgodził się, choć to znaczyło, że nie będzie na balu. O ile Romanowi wiadomo, Rosjanie także nie znaleźli jeszcze Shanny.

Radinka z rumieńcem na twarzy szła w jego stronę.

– Cudownie, prawda? To będzie najlepszy bal, jaki kiedykolwiek organizowałam.

Roman wzruszył ramionami.

– Chyba tak. – Dostrzegł ostrzegawczy błysk w jej oczach. – Wspaniale. Świetnie się spisałaś.

Żachnęła się.

– Widzę, że mnie zbywasz. Przekrzywiła ci się. – Poprawiła mu muchę.

– Trudno się ją wiąże bez lustra. Poza tym w klasztorze nas tego nie uczyli.

Znieruchomiała.

– A więc to prawda. Byłeś mnichem.

– Niezbyt dobrym. Złamałem niemal wszystkie śluby. – Poza jednym.

Zbyła jego słowa machnięciem ręki i poprawiła muchę.

– I tak jesteś dobrym człowiekiem. Na zawsze pozostanę twoją dłużniczką.

– Nie żałujesz? – zapytał miękko. Miała łzy w oczach.

– Nigdy. Umarłby, gdybyś nie…

Gdyby co? Gdyby nie zmienił jej syna w potwora? Chyba wolała nie słyszeć tych słów.

Cofnęła się o krok, zamrugała szybko.

– Nie chcę się rozkleić, przede mną jeszcze sporo pracy. Skinął głową.

– Nadal jej nie znaleźliśmy.

– Shanny? Nie martw się. Ona wróci. Musi. Jest częścią twojej przyszłości. – Uniosła dłoń do czoła. – Wiem to.

Roman westchnął.

– Chciałbym ci wierzyć, naprawdę, ale straciłem wiarę przed wielu, wielu laty.

– I wtedy zwróciłeś się ku nauce?

– Tak, nauka jest przewidywalna, udziela odpowiedzi. I nie wyrzekła się mnie jak Bóg. Nie zdradziła jak Eliza. Nie uciekła jak Shanna.

Patrzyła na niego ze smutkiem. Pokręciła głową.

– Jak na takiego starca musisz się jeszcze wiele nauczyć. – Wydęła usta. – Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że jeśli liczysz na przyszłość z Shanną, musisz się pozbyć haremu.

– Shanna odeszła. To już nieistotne. Radinka zmrużyła oczy.

– Po co je trzymasz? Z tego, co mi wiadomo, nie zwracasz na nie uwagi.

– A ty miałaś nie zwracać uwagi na moje życie osobiste, zapomniałaś już?

– Nie mogę, kiedy jesteś taki nieszczęśliwy.

Roman odetchnął głęboko. Na stole stanęła pierwsza lodowa rzeźba. Rany boskie, najohydniejszy goblin, jakiego kiedykolwiek widział.

– Zwierzchnik klanu musi mieć harem, to stara tradycja. Harem symbolizuje jego potęgę i prestiż.

Przyglądała mu się pustym wzrokiem. Jego słowa nie zrobiły na niej wrażenia.

– Tradycja wampirów? Zaplotła ręce na piersi.

– W takim razie mam nadzieję, że mój syn nigdy nie stanie na czele żadnego klanu.

– One nie mają gdzie się podziać. Wychowały się w czasach, gdy damom nie wypadało pracować. Nic nie potrafią.

– Poza życiem na cudzy koszt. Uniósł brew.

– Mają gdzie mieszkać i co pić, a ja mam pozór harem. Ten układ się sprawdza.

– Więc to tylko na pokaz? Nie chodzisz z nimi do łóżka? Przestępował z nogi na nogę. Podniósł rękę, żeby poluzować muchę.

– Ani się waż! – Uderzyła go w dłoń. – Nic dziwnego, że Shanna jest na ciebie wściekła.

– One nic dla mnie nie znaczą.

– I to ma być usprawiedliwienie? – Radinka się żachnęła. – Mężczyźni… Nieważne, śmiertelni czy wampiry, zawsze tacy sami. – Zerknęła na bok. – Skoro o wampirach mowa, już tu są. Muszę wracać do pracy. – Oddalała się w stronę jednego ze stołów.

– Radinka! – Odwróciła się, gdy ją zawołał. – Dziękuję. Naprawdę odwaliłaś kawał świetnej roboty.

Uśmiechnęła się krzywo.

– Jak na śmiertelniczkę?

– Jesteś wspaniała. – Oby nie pomyślała, że traktuje ją protekcjonalnie. Czekał, aż podejdą mężczyźni. Na przedzie szli Jean-Luc, Gregori i Laszlo, za nimi Angus i jego Szkoci.

Angus MacKay był potężnym mężczyzną, wojownikiem, który tylko odrobinę złagodniał wraz z upływem stuleci. Na dzisiejszy wieczór wybrał elegancką wersję szkockiego stroju: czarną marynarkę oraz białą koszulę z żabotem i koronkowymi mankietami. Ze względu na biało-czarny motyw przewodni dekoracji sali Szkoci wystąpili w czarno-białych albo szarych kiltach. Angus skinął głową i jego strażnicy rozeszli się po całym budynku, żeby sprawdzić zabezpieczenia.

Chcąc wyglądać bardziej cywilizowanie, Angus związał długie do ramion rude włosy czarnym rzemieniem. Zza mankietu czarnej podkolanówki wyglądała rękojeść sztyletu. Nigdzie nie ruszał się bez broni. Roman podejrzewał, że przyjaciel ukrył też sztylet w donicy z kwiatami przy wejściu.

Jean-Luc był całkowitym przeciwieństwem Angusa, kwintesencją wyrafinowania, dlatego idąc ramię w ramię, wyglądali komicznie. Przywódca klanów z zachodniej Europy, stał się znanym na całym świecie dyktatorem mody. Początkowo ograniczał się do kolekcji wieczorowych, przecież on i jego świta występowali tylko pod osłoną nocy. Kiedy jednak gwiazdy filmowe sięgnęły po jego projekty, rozwinął skrzydła i teraz był rozchwytywanym autorem nowej kolekcji – chique gothique.

Dziś wystąpił w czarnym smokingu z czarną peleryną podbitą szarym jedwabiem. Bawił się laseczką, choć jej nie potrzebował. Roman nie znał wampira, który dorównałby Jean-Lucowi sprawnością fizyczną. Wysoki i szczupły, bez zmrużenia okiem mógłby wbiec po ścianie na dach budynku. Ciemne loki opadały niesfornie na twarz. Błysk w niebieskich oczach rzucał wyzwanie wszystkim, którzy ośmieliliby się kwestionować jego gust.

Wyglądał jak dandys, ale Roman znał prawdę. Francuz potrafił zmienić się w bezwzględnego zabójcę.

Podszedł do przyjaciół.

– Pójdziemy do gabinetu?

– Aye. - Angus odpowiedział za wszystkich. – Gregori mówi, że masz nowe drinki.

– Owszem, nowe produkty z linii fusion. – Roman prowadził ich w stronę gabinetu. – Pierwszy, bubbly blood, to połączenie krwi i szampana. Będziemy go reklamować jako napój na wyjątkowe okazje.

– Formidable, imponujące, mon ami. - Jean-Luc się uśmiechał. – Bardzo tęskniłem za szampanem.

– Niestety, smakuje bardziej jak krew niż jak szampan – przyznał Roman. – Ale odurza. Zawiera alkohol. Po kilku kieliszkach szumi w głowie.

– Doświadczyłem tego na sobie – wyznał Gregori. – Zgłosiłem się na ochotnika i sporo wypiłem. Pychota. Tak myślę.

– Uśmiechnął się. – Niewiele pamiętam z tamtej nocy.

Laszlo bawił się guzikiem wypożyczonego fraka.

– Wieźliśmy cię do samochodu na fotelu na kółkach. Zachichotali. Laszlo poczerwieniał. Roman domyślał się, że krępuje go towarzystwo przywódców trzech potężnych klanów. Z drugiej strony, Laszlo zawsze się denerwował.

– Dostałeś whisky, którą ci wysłałem? – zainteresował się Angus.

– Owszem. – Roman poklepał starego druha po plecach.

– To nasz następny projekt – mieszanka krwi i whisky.

– Och, jak dobrze. – Angus już poczuł smak.

– Spróbowałem chocolood. – Jean-Luc zmarszczył galijski nos. – Dla mnie za słodkie, ale moje panie za tym przepadają.

– Aż za bardzo. – Roman otworzył drzwi do gabinetu. – Dlatego opracowałem drugi napój, który dziś zaprezentujemy, blood lite.

– Dietetyczny? – Jean-Luc wszedł za nim do gabinetu.

– Tak. – Roman czekał przy drzwiach, aż wszyscy znajdą się w środku. – Kobiety z mojego klanu bardzo narzekały, że tyją, i obwiniały mnie o to.

– Hm. – Angus usiadł w fotelu naprzeciwko biurka. – Moje też narzekały, ale i tak chciały tylko to.

– Uwielbiają chocolood. – Gregori przysiadł na skraju biurka. – W ostatnim kwartale sprzedaż wzrosła trzykrotnie.

– Liczę, że blood lite rozwiąże ten problem, ma bardzo niewielką zawartość cholesterolu i cukru. – Roman zobaczył, że Laszlo kręci się przy drzwiach. Położył mu dłoń na ramieniu.

– To mój najzdolniejszy chemik. Wczoraj grożono mu śmiercią.

Laszlo wbił wzrok w czarne mokasyny i bawił się guzikiem u fraka.

Angus poruszył się na krześle. Spojrzał na chemika.

– Kto groził?

– Podejrzewamy, że Ivan Petrovsky. – Roman zamknął drzwi i podszedł do biurka.

– Och. – MacKay zmarszczył brwi. – Przywódca rosyjskiego klanu w Ameryce. Moje źródła podają, że pracuje jako zabójca na zalecenie. Ale kto chciałby śmierci twojego chemika?

– Malkontenci chętnie zabiją każdego, kto macza palce w produkcji syntetycznej krwi – zauważył Jean-Luc.

– To fakt. – Skinął głową. – Więc o to chodzi? Roman usiadł za biurkiem.

– Nie dawali znaku życia od zeszłego roku, gdy na Halloween zostawili mi niespodziankę na progu.

– Bombę? – Jean-Luc spojrzał na Szkota. – To twoja działka. Jak myślisz, kto jest przywódcą Prawdziwych?

– Ograniczaliśmy listę do trzech podejrzanych. – Angus poluźnił kołnierzyk koszuli. – Chciałem z wami porozmawiać podczas konferencji. Trzeba coś z tym zrobić.

– Zgadzam się. – Dla podkreślenia swoich słów Jean-Luc uderzył laską w podłogę. Nic dziwnego, że ten temat tak bardzo go obchodził. Malkontenci też próbowali go zabić.

Roman zacisnął dłonie.