Shanna usłyszała kroki na schodach. Cholera. Zobaczą ją, jeśli teraz wyjdzie. Kanapa stała przy samej ścianie, nie zdoła się za nią ukryć. I wtedy zobaczyła jeszcze jedne drzwi.

Kroki były coraz bliżej. Więcej niż jedna osoba. Podbiegła do drzwi, wślizgnęła się do środka. Otoczyła ją nieprzenikniona ciemność. Czy to garderoba? Odłożyła torebkę i siatkę na podłogę. Wyciągnęła ręce – pusto.

Oparła się o drzwi. Słyszała głosy i śmiechy. W końcu zapadła cisza. Ostrożnie uchyliła drzwi. Pokój był pusty. Ale paliło się światło.

Zabrała swoje pakunki i wymknęła się z kryjówki. Odwróciła się, by zamknąć drzwi, i sapnęła głośno. Światło z wartowni oświetliło także jej kryjówkę.

To niemożliwe. Upuściła pakunki, weszła z powrotem za drzwi, po omacku znalazła kontakt. Pstryk.

Jęknęła głośno. Miała gęsią skórkę. Wąskie pomieszczenie przypominało upiorną sypialnię z dwoma rzędami łóżek. Tylko że tu zamiast łóżek stały trumny. Ponad tuzin. Wszystkie otwarte. I puste, nie licząc poduszek i koców w szkocką kratę.

Zgasiła światło, zamknęła drzwi. Boże, przecież to chore! Zabrała bagaże i wybiegła z pokoju strażników. Było jej niedobrze. Tego już za wiele. Najpierw Roman i jego zdrada, jego koszmarny harem, a teraz jeszcze trumny? Szkoci naprawdę w nich śpią? Fala żółci podeszła jej do gardła. Przełknęła z trudem. Nie, nie! Nie wpadnie w panikę. Raj nagle przerodził się w piekło, ale ona się nie podda.

Musi stąd zwiewać. Była już na parterze. Zobaczyła strażnika przy drzwiach wejściowych. No dobra, kurtyna w górę. Głęboko zaczerpnęła tchu. Musi się uspokoić. Nie myśl teraz o trumnach. Bądź twarda.

Wyprostowała się, dumnie uniosła głowę.

– Bonsoir, dobry wieczór. – Szła dzielnie w stronę drzwi z torebkami w dłoni. Mówiła z silnym francuskim akcentem. – Muszę wyjść i kupić farbę do włosów. Simone zażyczyła sobie pasemek.

Strażnik patrzył na nią tępo.

– No wiesz, blond pasemka. To ostatni krzyk mody! Zmarszczył brwi.

– Kim jesteś?

– Osobistą stylistką włosów Simone. Angelique z Pahyża. Słyszałeś o mnie, prawda?

Pokręcił głową.

– Merde! - Jednak czasami znajomość przekleństw bardzo się przydaje. Podobnie jak trzy lata francuskiego w szkole z internatem. – Jeśli nie wrócę z farbą, Simone będzie furieuse, wściekła!

Szkot pobladł. Pewnie był już świadkiem furii Simone.

– No, pewnie nic się nie stanie, jak wyjdziesz na chwilę. Trafisz tu panna z powrotem?

Shanna się napuszyła.

– Czy wyglądam jak idiote?

Szkot przesunął identyfikatorem przez czytnik. Zapaliło się zielone światełko. Otworzył drzwi, wyjrzał na zewnątrz – Moim zdaniem droga wolna, dziewczyno. Kiedy wrócisz, zadzwoń interkomem, to cię wpuszczę.

– Merci bien, dziękuję bardzo. – Wyszła na zewnątrz, Szkot zamknął za sobą drzwi. Uf! Poczekała, aż serce przestanie jej walić. Udało się! Rozejrzała się. Na ulicy panował spokój. Chodnikiem przechadzało się kilka osób. Zbiegła ze schodów i skręciła w stronę Central Parku.

Za jej plecami ożył silnik. Serce zabiło jej szybciej, ale szła dalej. Nie odwracaj się, to nic takiego.

Ulicą przeciągnęła smuga światła – włączono reflektory w samochodzie z tyłu. Czoło miała mokre od potu. Nie odwracaj się.

Nie wytrzyma. Musi wiedzieć.

Zerknęła przez ramię. Czarny sedan ruszał z miejsca.

Cholera! Patrzyła przed siebie. Wyglądał tak samo jak samochody, którymi Rosjanie przyjechali pod klinikę dentystyczną. Nie panikuj. W tym mieście jest miliard czarnych wozów.

Nagle oślepił ją strumień światła – zapalił je samochód stojący przed nią. Zmrużyła oczy. Czarny SUV z zaciemnionymi szybami.

Sedan za jej plecami przyspieszył. SUV skręcił, jechał prosto na nią, zahamował gwałtownie, stanął bokiem, zablokował całą ulicę. Czarny sedan był w pułapce. Kierowca wyskoczył jak z procy. Klął soczyście na cały głos. Po rosyjsku.

Shanna puściła się biegiem. Dopadła do rogu, skręciła w lewo, gnała dalej. Serce waliło jej jak oszalałe. Była mokra od potu, ale biegła ile sił. Dotarła do Central Parku. Zwolniła, teraz szła. Rozejrzała się, żeby się upewnić, że nikt jej nie śledzi.

Boże drogi, cudem wymknęła się Rosjanom. Od potu zrobiło jej się zimno. Zadrżała. Gdyby nie terenówka, byłaby już trupem, to pewne. Pomyślała od razu o trumnach w piwnicy. Żołądek fiknął salto.

Zatrzymała się, oddychała głęboko. Uspokój się. Teraz nie może sobie pozwolić na mdłości. Nie myśl o trumnach, nie teraz. Niestety, inne myśli nie były bardziej pogodne.

Kto, do cholery, siedział za kierownicą SUV-a?

Rozdział 13

Roman przemierzał salę balową w towarzystwie Radinki. Cała armia sprzątaczy uwijała się jak w ukropie. Trzej mężczyźni polerowali czarno-białą posadzkę, inni pucowali okna wychodzące na ogród.

Radinka co chwila odhaczała coś na liście.

– Dzwoniłam i dopilnowałam, żeby lodowe rzeźby były jutro na czas, punktualnie na dwudziestą trzydzieści.

– Oby nie duchy i nietoperze – mruknął Roman.

– A co byś chciał? Jednorożce i łabędzie? – Radinka żachnęła się ze zniecierpliwieniem. – Muszę ci przypominać, że to bal wampirów?

– Wiem, wiem – jęknął. Przed dziesięciu laty postawił na swoim i zrezygnowano z makabrycznego wystroju. Bądź co bądź to konferencja wiosenna, a nie bal z okazji Halloween. Jednak wszyscy byli tak oburzeni, że od tej pory posłusznie co roku urządzał bal godny hrabiego Draculi. Co roku salę zdobiły koszmarne lodowe rzeźby, a pod sufitem unosiły się białe i czarne balony. Co roku zjawiali się ci sami goście, w białych i czarnych kreacjach.

Impreza zawsze odbywała się w Romatechu. Otwierano drzwi i usuwano ściany między salami konferencyjnymi i tak powstawała wielka sala balowa, którą zaludniały wampiry z całego świata. Roman zainicjował ten zwyczaj przed dwudziestu trzema laty; chciał sprawić przyjemność kobietom ze swojego klanu. One były imprezą zachwycone, on ją znienawidził. Uważał, że to strata czasu, który na pewno pożyteczniej mógłby spędzić w laboratorium.

Albo z Shanną. Shanna nie jest czarno-biała, Shanna to kolor; niebieskie oczy, różowe usta, płomienne pocałunki. Nie mógł się już doczekać kolejnego spotkania, najpierw jednak musi coś dokończyć w laboratorium. Przeteleportował się do firmy czterdzieści minut temu, ale idiotyczny bal pochłonął go do tego stopnia, że nawet jeszcze nie zajrzał do laboratorium.

– Czy dotarła przesyłka z Chin?

– Przesyłka? – Radinka studiowała listę. – Nie zamawiałam nic z Chin.

– Nie chodzi o ten cholerny bal. To składniki preparatu, nad którym obecnie pracuję.

– Ach, tak. Nic mi na ten temat nie wiadomo. – Odhaczyła coś na liście. – Mamy przesłuchania nowego zespołu, High Voltage Vamps. Podobno grają wszystko, od rocka do menueta. Nieźle, co?

– Cudownie. Idę do laboratorium. – Już szedł do drzwi.

– Roman, poczekaj! – Usłyszał za sobą głos Gregoria. Odwrócił się. Gregori i Laszlo weszli do sali balowej innymi drzwiami.

– Najwyższy czas. – Roman zwrócił się w ich stronę. – Laszlo, ciągle mam twoją komórkę. – Wyjął aparat z kieszeni. – I musisz mi wyjąć druty z ust.

Laszlo tylko na niego patrzył, miał pusty, nieobecny wzrok. Nerwowo przebierał palcami, jakby chciał złapać za guzik, ale nie był w stanie tego zrobić.

– Powoli, bracie. – Gregori podprowadził go do fotela przy ścianie. – Cześć, mamo.

– Witaj, mój drogi. – Radinka cmoknęła syna w policzek i przycupnęła obok chemika. – Co jest, Laszlo? Nie odpowiadał. Spojrzała na Romana. – Chyba jest w szoku.

– Ja też. – Gregori przeczesał palcami ciemne włosy. – Mam złe wieści. Bardzo złe.

Świetnie. Roman wysłał sprzątaczy na półgodzinną przerwę. Poczekał, aż wyjdą, i skinął na Gregoria.

– Mów.

– Zaproponowałem, że podrzucę Laszla dziś wieczorem do pracy, ale on chciał jeszcze wpaść do siebie i się przebrać. Pojechaliśmy tam i zastaliśmy bałagan. Jakby przeszedł huragan. Połamane meble, pocięte poduszki, grafitti na ścianie.

– Chcą mnie zabić – wykrztusił Laszlo.

– No. – Gregori się skrzywił. – Napisali na ścianie: „Śmierć Laszlo Veszcie. Śmierć Shannie Whelan”.

Roman wstrzymał oddech. Cholerny świat.

– A zatem Rosjanie wiedzą, że udzieliliśmy Shannie schronienia.

– Ale skąd? – zdziwiła się Radinka.

– Pewnie przez samochód Laszla – domyślił się Roman. – Sprawdzili tablice rejestracyjne.

– I co teraz? Jestem tylko chemikiem.

– Nie obawiaj się. Pod moją ochroną nic ci nie grozi, zostaniesz u mnie tak długo, jak zechcesz.

– Widzisz, stary? – Gregori poklepał go po ramieniu. – Mówiłem ci, będzie dobrze.

O nie, wcale nie jest dobrze. Roman i Gregori wymienili spojrzenia. Ivan Petrovsky potraktuje postępek Romana osobiście. Ba, może nawet namówi swój klan na atak. Roztaczając opiekę nad Shanną, Roman narażał swój klan na poważne niebezpieczeństwo.

Radinka uścisnęła dłoń Laszla.

– Wszystko się ułoży. Dziś wieczorem przybywa Angus MacKay i kolejni Szkoci. Będziemy strzeżeni lepiej niż prezydent USA.

Laszlo odetchnął głęboko.

– Dobrze. Dam sobie radę. Roman otworzył jego komórkę.

– Rosjanie mogą zaatakować, jeśli uważają, że Shanna jest u mnie. – Wystukał numer domowy. – Connor, wzmocnij straż koło domu. Niewykluczone, że Rosjanie…

– Sir! – Connor wpadł mu w słowo. – Zadzwonił pan w odpowiedniej chwili. Nie możemy jej znaleźć. Zniknęła.

Te słowa zabolały jak cios.

– Shanna?

– Aye. Nigdzie jej nie ma. Właśnie miałem do pana dzwonić.

– Cholera! Jak mogłeś do tego dopuścić?

– Co się dzieje? – zainteresował się Gregori.

– Ona… zniknęła – wychrypiał Roman. Nagle, z niewiadomego powodu, gardło odmawiało mu posłuszeństwa.

– Zmyliła strażnika przy drzwiach frontowych – powiedział Connor.