– Dobry wieczór. – Shanna przyglądała się wszystkim po kolei. No dobra, czarne ciuchy to w Nowym Jorku normalka, ale te już naprawdę przesadzają. Jedna miała na sobie suknię jak ze średniowiecza. Druga kreację wiktoriańską. A to co? Krynolina?

Vanda obeszła stolik i władczo stanęła przy telewizorze. O rany. Jej kombinezon miał dekolt do pasa. Shanna widziała o wiele więcej, niż miała na to ochotę.

– Nazywam się Shanna Whelan. Jestem dentystką. Vanda zmrużyła oczy.

– Nie mamy problemów z uzębieniem.

– To dobrze. – Nie pojmowała, dlaczego patrzą na nią tak wrogo. Chociaż nie, nie wszystkie, jedna, uśmiecha się przyjaźnie. Blondynka w normalnych modnych ciuchach siedziała na uboczu.

Kobieta w wiktoriańskiej sukni mówiła z południowym akcentem, jak piękność z plantacji:

– Dentystka? Doprawdy, nie pojmuję, z jakiego powodu pan miałby ją tu sprowadzić.

Dama w średniowiecznej szacie skinęła głową.

– Tu nie jest jej miejsce. Powinna odejść. Odezwała się sympatyczna blondynka:

– Bez przesady, pan do swojego domu może zapraszać, kogo chce.

Spoglądały na nią groźnie. Vanda pokręciła głową.

– Nie drażnij ich, Darcy. Uprzykrzą ci życie.

– Też mi życie. – Darcy przewróciła oczami. – Umieram ze strachu. Co mi zrobią? Zabiją?

Średniowieczna dama dumnie zadarła głowę.

– Nie prowokuj nas. Dla ciebie też nie ma tu miejsca. Dziwaczki. Shanna cofnęła się o krok.

Piękność z południa taksowała wzrokiem Shannę.

– To prawda? Jesteś nową towarzyszką pana? Pokręciła głową.

– Nie wiem, o kogo wam chodzi. Zachichotały. Darcy się skrzywiła.

– Bon, dobrze – Simone zwinęła się w kłębek jak zadowolona kotka. – A zatem zostawisz go w spokoju. Przyjechałam z Pahyża specjalnie dla niego.

Maggie pochyliła się i szepnęła jej coś do ucha.

– Non! – Simone szeroko otworzyła oczy. – Nie powiedział jej? – Naburmuszyła się. – A mnie ignohuje. I pomyśleć, że chciałam uphawiać seks z tym dhaniem!

Maggie westchnęła.

– On już w ogóle nie uprawia seksu. Nie to co dawniej.

– To prawda – mruknęła Vanda. Inne tylko kiwały głowami.

Rany. Shanna się skrzywiła. Ten cały pan uprawiał seks z nimi wszystkimi? Co za dziwak.

– Ale ze mną będzie – oświadczyła Simone. – Żaden mężczyzna mi się nie oprze. – Z pogardą spojrzała na Shannę. – Niby dlaczego miałby jej phagnąć? Nosi co najmniej cztehnastkę.

– Excusezmoi? Przepraszam? – Shanna zerknęła na bezczelną Francuzkę.

– O, patrzcie! – Maggie wskazywała ekran telewizora. – Wiadomości się skończyły. Czas na nasz serial.

Zapomniały o Shannie, wbiły wzrok w ekran. Maggie sięgnęła po pilota, wcisnęła odpowiedni guzik i włączyła dźwięk. Reklama – kobieta zachwalała głęboki, złożony smak napoju o nazwie chocolood.

Vanda minęła kanapy, szła do Shanny. Dopiero z bliska było widać, że jej pasek to w rzeczywistości pejcz, a na jednej piersi ma tatuaż. Nietoperza. Fioletowego.

Shanna zaplotła ręce na piersi. Nie da się zastraszyć.

Vanda się zatrzymała.

– Podobno pan zasnął w cudzym łóżku.

– No nie! – Pozostałe oderwały wzrok od ekranu. Gapiły się na Vandę.

Vanda się uśmiechała. Rozkoszowała się ich zainteresowaniem. Pogładziła sterczące fioletowe włosy.

– Phil mi mówił.

– W czyim łóżku? – Zainteresowała się Simone. – Wydhapię oczy tej suce.

Vanda spojrzała na Shannę. Inne podążyły za jej wzrokiem.

Shanna uniosła dłonie.

– Posłuchajcie, chodzi wam o kogoś innego. Nie znam tego waszego pana, kimkolwiek jest.

Vanda zachichotała.

– Niezbyt mądra, co? Tego już za wiele.

– Wiesz, paniusiu, bystra na tyle, żeby nie farbować sobie włosów na fioletowo. Albo dzielić się facetem z innymi.

Niektóre kobiety zareagowały śmiechem, inne gniewem.

– Phil mówił, że w twoim łóżku był mężczyzna – droczyła się z nią Vanda. – Obudziłaś się i myślałaś, że nie żyje.

Chichoty ze wszystkich stron.

Shanna zmarszczyła brwi.

– To był Roman Draganesti. Vanda uśmiechnęła się powoli.

– To właśnie nasz pan.

Otworzyła usta ze zdumienia. Czy to możliwe? Roman miałby jedenaście kochanek mieszkających pod jednym dachem?

– Nie. – Pokręciła głową.

Kobiety obserwowały ją z satysfakcją. Vanda z wyrazem triumfu na twarzy opierała się o klamkę.

Shannę przeszył dreszcz. Nieprawda. Po prostu chciały jej dokuczyć.

– Roman jest porządnym człowiekiem.

– Drań – syknęła Simone.

Shannie kręciło się w głowie. To człowiek szlachetny. Tak mówiło jej serce. Chciał ją chronić, nie skrzywdzić.

– Nie wierzę wam. Romanowi na mnie zależy. Dał mi to. – Krucyfiks wsunął się pod sweterek. Wyjęła go.

Patrzyły na niego z pogardą. Vanda zesztywniała.

– To my jesteśmy jego kobietami. Dla ciebie nie ma tu miejsca.

Shanna przełknęła ślinę. Czyżby Roman naprawdę miał jedenaście kochanek? Jak mógł ją całować, skoro ma tyle kobiet? O Boże. Przycisnęła krzyż do piersi.

– Nie wierzę wam.

– W takim razie jesteś idiotką – prychnęła Simone. – To dla nas obraza, że musimy go dzielić z kimś takim jak ty.

Shanna przyglądała się im uważnie. Na pewno kłamią, ale dlaczego? Nasuwało się tylko jedno logiczne wytłumaczenie: wściekły się, bo spędziła tyle czasu z ich panem. Z Romanem.

Jak mógł jej to zrobić? Sprawiał, że czuła się wyjątkowa, a miał tu cały harem. Ależ była głupia, licząc, że chce ją chronić przed bandytami. Przydała się jako dodatek do kolekcji, do pełnego tuzina. Simone ma rację. To drań. Ma jedenaście kobiet czekających na każde jego skinienie, a jemu jeszcze mało. Świnia! Wybiegła z salonu, rzuciła się do schodów. Zanim dotarła do czwartego piętra, sapała gniewnie. O nie, nie zostanie tu. Nigdy więcej nie chce widzieć Romana. Sama o siebie zadba.

Co jej będzie potrzebne? Trochę ubrań, torebka… Przypomniała sobie, że torebka z Marilyn Monroe została w gabinecie Romana, tej świni.

Pobiegła na najwyższe piętro. Przy schodach czuwał Szkot. Podszedł do niej.

– Coś ci potrzebne, pani?

– Torebka, którą zostawiłam. – Wskazała drzwi do gabinetu. – Tam.

– Nie ma sprawy. – Strażnik otworzył drzwi.

Zajrzała do środka i zobaczyła torebkę na podłodze koło szezlonga. Sprawdziła zawartość: portfel, książeczka czekowa i beretta. Dzięki Bogu.

Przypomniała sobie, jak zaledwie wczorajszej nocy celowała z niej do Romana. Właściwie dlaczego postanowiła mu zaufać? Wsiadając z nim do samochodu, powierzyła mu swoje życie.

Spojrzała ze smutkiem na aksamitny szezlong. Wczoraj pozwoliła, by ją tu zahipnotyzował. Znów mu zaufała, i tym razem powierzyła mu swój zawód, marzenia i obawy. A potem, przy drzwiach, całowali się. I to jak. Powierzyła mu swoje serce.

Po jej policzku spływała łza. Cholera, nie! Otarła łzy. Nie będzie płakać, nie przez tego drania. Była już przy drzwiach, ale nagle się zatrzymała.

Niech wie. Niech wie, że go nie chce. Nikt nie będzie jej tak traktował. Podeszła do biurka, zdjęła krucyfiks, położyła na środku. Proszę. Może to zrozumie.

Wyszła z gabinetu – strażnik czekał przy drzwiach. O rany. Jak się stąd wydostać? Strażnicy są wszędzie. Zeszła na czwarte, pogrążona w myślach. Wcześniej, zanim poznała kobiety Romana, widziała przy drzwiach wejściowych nieznanego jej Szkota. A zatem Connor jest przy tylnym wejściu. Na pewno jej nie wypuści. Musi spróbować od frontu. Nie miała swojego identyfikatora, nie znała kodu. Musi więc przekonać strażnika, żeby ją wypuścił.

W swoim pokoju przechadzała się nerwowo i snuła plany. Drażniła ją myśl, że przyjmie coś od Romana, Króla Świń, ale walczy o życie i musi postępować rozsądnie, praktycznie. Włożyła naręcze ubrań do największej reklamówki.

Radinka nie kupiła jej ani jednej czarnej rzeczy. Cholera. Żeby jej plan się powiódł, musi włożyć coś czarnego. Aha! Wczorajsze spodnie są czarne. Włożyła swoje stare ciuchy, nowe wrzuciła do siatki. Wsunęła stopy w stare białe adidasy. Najlepsze do marszu.

Z torebką i siatką podeszła do drzwi. Strażnik skinął jej głową.

Uśmiechnęła się.

– Chciałam przymierzyć te ciuchy razem z… Darcy. – Podniosła torbę z zakupami. – Ale nie powiedziała mi, w którym jest pokoju.

– Ach, ta ślicznotka o jasnych włosach. – Strażnik się uśmiechnął. – Cały harem mieszka na drugim.

Na twarzy Shanny zastygł uśmiech. Harem? Tak o nich mówili? Zazgrzytała zębami.

– Wielkie dzięki.

Zbiegła ze schodów. Cholerny Roman. Pan i jego harem. To chore! Na drugim piętrze weszła do pierwszego z brzegu pokoju. Dwa podwójne łóżka, oba rozgrzebane. Wygląda na to, że dziewczyny z haremu Romana muszą dzielić pokoje. Biedulki.

Zajrzała do szafy. Kombinezony? W życiu się w nie nie zmieści. O, jest! Siatkowa tunika, czarna oczywiście. Włożyła ją na różową koszulkę. Vanda zapewne włożyłaby ją na gołe ciało.

Czarny beret – ukryła pod nim brązowe włosy. Czy takie przebranie wystarczy? Rozejrzała się po pokoju. Żadnych luster. Aż trudno w to uwierzyć. Jak te kobiety radzą sobie bez luster?

W łazience znalazła ciemnoczerwoną szminkę. Umalowała się – przeglądała się w lusterku w swojej puderniczce. Musnęła powieki czerwonym cieniem. Dobra, jest przerażająca jak one. Zabrała siatkę i torebkę, podeszła do schodów.

Na parterze zerknęła na drzwi do salonu. Zamknięte. Dobrze. Harem siedzi w środku. Nie żeby starały się ją powstrzymać. W tej chwili z kuchni wyszedł Connor. On to co innego, na pewno jej nie wypuści.

Ukryta za schodami rozglądała się w poszukiwaniu lepszej kryjówki i wtedy dostrzegła jeszcze jedne, wąskie schody prowadzące na dół. Piwnica. Może tamtędy zdoła się jakoś wymknąć. Zeszła na dół. Kocioł grzewczy, pralka, suszarka, drzwi. Nacisnęła klamkę.

Znalazła się w obszernym pomieszczeniu, pośrodku którego królował stół bilardowy. Witrażowa lampa nad nim sączyła mdłe światło. Po kątach stał sprzęt do ćwiczeń. Na ścianach widniały chorągwie z herbami, a między nimi topory i miecze. Po drugiej stronie pokoju stała skórzana kanapa i dwa fotele, a na nich leżały czerwono-zielone pledy. Pewnie tu Szkoci odpoczywają między zmianami.