Radinka się uśmiechnęła.

– Jak widać, nie. Ciastka czekoladowe są w kuchni, ale na twoim miejscu pospieszyłabym się, strażnicy z dziennej zmiany bardzo się nimi interesowali. Oni zjedzą wszystko.

– Może później, dziękuję. – Żołądek grał jej marsza, ale ilekroć myślała o jedzeniu, oczami wyobraźni widziała Romana, uginającego się na schodach pod jej ciężarem.

– Zobacz, co jeszcze kupiłam. – Radinka otwierała kolejne pudełka.

Więcej kompletów bielizny, niebieski szlafrok, łososiowa koszulka i żakiet, koszula nocna z niebieskiego jedwabiu, dobrane kapcie…

– Lepiej niż na Gwiazdkę – mruknęła Shanna. – To doprawdy zbyt wiele.

– Podoba ci się?

– Oczywiście, ale…

– Więc sprawa załatwiona. – Radinka zamykała pudła. – Zaniosę je do twojego pokoju i napiszę Romanowi wiadomość, żeby się z tobą spotkał, kiedy tylko wstanie.

– Ale…

– Nie będę tracić czasu na kłótnie. Mamy dziś w Romatechu mnóstwo roboty. – Była już w drzwiach. – Do zobaczenia później, kochanie.

O rany. Shanna miała wrażenie, że Radinka Holstein to istna Smoczyca, ale nie sposób jej odmówić doskonałego gustu. Z bólem serca zwróci większość tych cudeniek, ale musi to zrobić. Czy odważy się wychylić nos z tego domu? Jeśli Rosjanie ją znajdą, będzie w nie lada tarapatach.

Zjadła w kuchni kanapkę, z trudem ominęła pudełko ciastek czekoladowych na stole i wróciła do siebie, na górę. Ostrożnie zajrzała do środka. Łóżko było puste, a obok niego piętrzyły się torby i pudła z zakupami. Wzięła długi gorący prysznic i powoli przeglądała zakupy. Zamiast radości, odczuwała smutek na myśl, że ten, który za to wszystko płacił, niedawno umarł.

Miała wyrzuty sumienia. Nie przyjmie tych prezentów. I nie zostanie tu. Musi się skontaktować z Bobem Mendozą, a potem zacznie nowe życie gdzie indziej. Gdzieś, gdzie nie zna nikogo i nikt nie wie, kim jest. Znowu.

Boże, ależ to straszne. Udział w Programie Ochrony Świadków na zawsze pozbawiał ją kontaktów z rodziną czy przyjaciółmi. A tak bardzo pragnęła towarzystwa. Miłości. Nie zdawała sobie z tego sprawy, póki nie poznała Romana. Cholera. Przecież nie oczekuje od życia zbyt wiele, tylko tego, co miliony kobiet – pracy, z której byłaby dumna, kochającego męża i dzieci. Ślicznych dzieci.

Niestety, los pokrzyżował jej plany. Każdy dzień to walka o życie.

Podeszła do okna zakrytego aluminiowymi żaluzjami. Nacisnęła przycisk, żaluzje rozsunęły się i pokój zalało mdłe światło słoneczne.

Z okna roztaczał się cudowny widok, ulica ocieniona drzewami, a w dali Central Park. Słońce już chyliło się ku zachodowi, kładło się czerwonymi plamami na kłębach chmur. Shanna napawała się widokiem, który uspokajał. Może jakoś to wszystko przeżyje. Szkoda tylko, że Roman umarł.

Czyżby Radinka miała rację i on odsypia znieczulenie? To straszne, że nie pamięta, co mu zrobiła. Może powinna tu jeszcze trochę zostać. Albo oficjalnie uznają Romana za zmarłego, albo nastąpi cud i się obudzi. Nie, nie odejdzie, póki nie będzie mieć pewności.

Przejrzała jeszcze zakupy, wybrała rzeczy, zmieniła ubranie. Otworzyła szafkę i zobaczyła telewizor. Dobrze. Poogląda coś, czekając. Skakała po kanałach. O, tej stacji nie zna. W jej stronę leciał animowany czarny nietoperz, znieruchomiał, wyglądał trochę jak Batman. Przeczytała napis poniżej: „Witajcie na DVN. Działamy 24/7, bo gdzieś zawsze jest noc”.

DVN? Coś tam Video Network? Jaki związek ma noc z nadawaniem? Nietoperz zniknął, pojawił się nowy napis: „DVN, bo widoczny jesteś tylko w zapisie cyfrowym”. Dziwne. Pukanie do drzwi wyrwało ją z rozmyślań. Wyłączyła telewizor, podeszła do drzwi. To pewnie Phil. Chyba odpowiadał za czwarte piętro.

– Connor! – krzyknęła zdumiona. – Wróciłeś!

– Aye. – Uśmiechał się. – Oto jestem. Uściskała go serdecznie.

– Tak się cieszę, że cię widzę. Odsunął się. Poczerwieniał.

– Ponoć się, pani, przestraszyłaś.

– To straszne. Bardzo mi przykro.

– A niby dlaczego? Przecie to pan Draganesti we własnej osobie mnie tu po pannę przysłał. Chce panienkę zobaczyć.

Przeszył ją dreszcz.

– To… To niemożliwe.

– Chce panienkę zobaczyć, i to już. Idziemy? Więc żyje?

– Znam drogę. – Rzuciła się do schodów.

Rozdział 11

Roman Draganesti obudził się i nie pamiętał nic – nie miał pojęcia, jak się znalazł w swoim łóżku. Leżał na miękkiej zamszowej narzucie, ubrany, w butach. Przesunął językiem po kle. Wyczuł metalowe zabezpieczenie. Dotknął kła palcem. Siedzi mocno. Co prawda nie wiedział, czy sprawnie działa, czy może go wysuwać i chować, a nie sprawdzi tego, póki ma opatrunek. Musi dziś przekonać Shannę, żeby go zdjęła.

Wziął szybki prysznic, narzucił szlafrok i poszedł do gabinetu sprawdzić, co się działo. Jego uwagę zwróciło pajęcze pismo Radinki. Zrobiła zakupy dla Shanny. Bardzo dobrze. Rano wybiera się do Romatechu, by dopilnować, żeby na galę wszystko było gotowe. Ponieważ teraz pracuje i za dnia, i w nocy, uważa, że należy się jej podwyżka. Kolejna? No dobrze.

Jean-Luc Echarpe i Angus MacKay, przywódcy klanów francuskiego i brytyjskiego, mieli przyjechać o piątej nad ranem. Dobrze. Pokoje gościnne na trzecim piętrze już na nich czekają. Na wielkim balu Roman chciał zademonstrować dwa nowe smaki z linii fusion. Z tej okazji przygotowano pięćset butelek nowego produktu. Wszystko było dopięte na ostatni guzik.

Wtedy przeczytał ostatni akapit. Shanna Whelan obudziła się i zastała go w swoim łóżku. O nie. Doszła do wniosku, że umarł, i bardzo się zdenerwowała. O cholera. Jasne, że uznała go za zmarłego. W ciągu dnia nie miał pulsu. Z drugiej strony, może to znaczyć, że jej na nim zależy.

Radinka usiłowała jej wmówić, że spał jak kamień po znieczuleniu, które Shanna mu zaaplikowała podczas zabiegu.

Niestety, to tylko doprowadziło ją do konkluzji, że go zabiła. Świetnie. A więc przejęła się nie dlatego, że jej na nim zależy, ale dlatego, że dręczyły ją wyrzuty sumienia. Już to widział oczami wyobraźni – Shanna nerwowo przechadza się po sypialni, a on leży jak kłoda. Cholera.

Zgniótł arkusik w dłoni, cisnął do śmieci. To była ostatnia kropla. Musi dokończyć prace nad środkiem, który umożliwiałby wampirom funkcjonowanie w dzień. Nie będzie leżeć jak trup, może Shanna go potrzebuje.

Wcisnął guzik interkomu.

– Kuchnia – odezwał się nosowy głos.

– To ty, Howard?

– Tak jest, sir. Cieszę się, że pan wstał. Podczas pańskiego snu mieliśmy małe zamieszanie.

Roman słyszał w tle tłumiony śmiech. Cholera jasna. Można by pomyśleć, że tytuł przywódcy największego klanu w Ameryce Północnej gwarantuje odrobinę szacunku, ale skądże…

– Nie żebyśmy narzekali – ciągnął Howard. – Zazwyczaj strasznie tu nudno. O, przyszedł Connor.

– Howard, dziś wieczorem zjawią się ważni goście, między innymi wasz pracodawca, pan MacKay. Oczekuję podwyższonego stopnia gotowości i całkowitej dyskrecji.

– Oczywiście, sir. Już my się wszystkim zajmiemy. Przychodzą Szkoci, więc się zbieram. Dobranoc.

– Dobranoc. Connor, jesteś tam? Chwila ciszy i ciągły sygnał.

– Aye, sir, jestem.

– Za dziesięć minut przyprowadź do mnie pannę Whelan.

– Aye, sir.

Roman podszedł do lodówki, wyjął butelkę syntetycznej krwi, wstawił do mikrofalówki. Wrócił do sypialni, żeby się ubrać – czarne spodnie i elegancka szara koszula. Dziś musiał wyglądać bardziej oficjalnie, a to ze względu na ważnych gości. Angus i jego świta będą wystrojeni w szkockie stroje. Jean-Luc zjawi się w towarzystwie pięknych wampirycznych modelek w olśniewających strojach wieczorowych z jego ekskluzywnej kolekcji.

Zajrzał do szafy. Na samym końcu wisiał czarny frak i peleryna, prezent od Jean-Luca sprzed trzech lat. Jęknął. Będzie musiał w tym wystąpić. Jean-Luc gustował w hollywoodzkiej wersji Draculi, Roman natomiast preferował swobodną elegancję współczesności. Wyjął frak z szafy. Przed balem musi go oddać do prasowania.

Zadzwoniła mikrofalówka. Pierwszy posiłek jest gotowy. Rzucił smoking na łóżko. I w tej samej chwili otworzyły się drzwi do gabinetu.

– Roman? – Głos Shanny. – Jesteś tu? – Obce nuty w jej glosie. Zdenerwowanie, zadyszka, strach, niemal panika.

Niemożliwe, że już minęło dziesięć minut. Pewnie biegła. Cholera. Nie ma szansy na śniadanie.

– Tu jestem – odparł i usłyszał, jak z wrażenia wstrzymuje powietrze. Boso wszedł do gabinetu.

Stała przy biurku, zarumieniona po biegu, z rozchylonymi ustami. Na jego widok zrobiła wielkie oczy.

– Boże drogi – szepnęła przez łzy. Zakryła usta drżącą dłonią.

Na miłość boską, przeżyła koszmar. Spuścił wzrok, speszony, że naraził ją na taki stres. Uświadomił sobie, jak on wygląda. Świetnie. Rozpięta koszula, niedopięte spodnie, spod których wyglądają czarne bokserki. Odgarnął wilgotne włosy z twarzy, odchrząknął.

– Słyszałem, co się stało. Wpatrywała się w niego bez słowa. Connor wszedł do gabinetu.

– Bardzo mi przykro, sir. Usiłowałem ją zatrzymać, ale… – Zobaczył, w jakim stanie jest Roman. – Powinniśmy byli zapukać.

– Żyjesz. – Shanna szła w jego stronę.

Zadzwoniła mikrofalówka, przypominała mu, że śniadanie czeka. I musi poczekać, póki Shanna nie wyjdzie.

Connor się skrzywił. Wiedział, że najgorszy głód dręczy wampira tuż po przebudzeniu.

– Wrócimy za chwilę – powiedział do Shanny. – Niech pan Draganesti się ubierze.

Chyba w ogóle go nie słyszała. Szła szybko w stronę Romana. Odetchnął głęboko, wciągał nosem jej zapach, bardzo smakowity. W pastelowej pomarańczowej koszulce wyglądała jak dojrzała brzoskwinia. Resztki krwi w jego ciele podążyły na dół, i poczuł, jak szarpie go nowy głód – oprócz krwi, pragnął także jej ciała.

Intensywność jego uczuć była chyba widoczna. Connor cofał się do drzwi.

– Poczekam na zewnątrz. – Wyszedł, zamknął drzwi za sobą.