Shanna stała pośrodku gabinetu zdana na ich łaskę i niełaskę, a jego dopadły wyrzuty sumienia. Nie ma innego wyjścia, powtarzał sobie. Nie może przecież być z nią szczery. Jeśli dowie się, że ma do czynienia z demonem, nie zechce mu pomóc.

Czuł, jak mentalna moc trzech wampirów krąży po pokoju, by skoncentrować się na Shannie.

Upuściła torebkę na podłogę. Z jękiem przycisnęła dłonie do skroni.

Roman zbliżył się do niej mentalnie, chciał się upewnić, czy wszystko w porządku. Tak. Shanna błyskawicznie wzniosła potężną zaporę mentalną. Nie sądził, że ludzie są do tego zdolni. Zadziwiające.

Gregori ponowił atak, bombardował ją lodowatą determinacją. Przejmę twoje myśli.

Ja też. Connor wytrwale osłabiał jej system ochronny.

Nie! Roman posłał im ostrzegawcze spojrzenie. Wzdrygnęli się, wycofali, spojrzeli na niego zaskoczeni. Oczekiwali oporu Shanny, nie jego. A prawda jest taka, że chciał jej myśli dla siebie. I zależało mu, żeby była bezpieczna. Owszem, potrzeba wielkiej siły umysłu, by przedrzeć się przez jej zaporę, ale kiedy mury runą, tak potężna dawka energii mentalnej mogłaby zniszczyć jej umysł.

Podszedł do niej, przyciągnął do siebie.

– Dobrze się czujesz? Wtuliła się w niego.

– Nie za bardzo. Głowa… Strasznie mi zimno.

– Nic ci nie będzie. Objął ją ramieniem, wściekły na siebie, że jego wiekowe ciało nie wytwarza ciepła. – Przy mnie nic ci nie grozi. – Położył dłoń na jej głowie, jakby w ten sposób chciał ją uchronić przed kolejnymi atakami.

Przyjaciele wymienili zatroskane spojrzenia. Connor odchrząknął.

– Mogę na słówko?

– Za chwilę. – Będą oczekiwać wyjaśnień, a Roman nie miał pojęcia, co powiedzieć. Jak wytłumaczyć dziwne uczucia, które go przepełniały tego wieczoru? Pożądanie, strach, rozbawienie, wyrzuty sumienia, poczucie winy. Miał wrażenie, że Shanna obudziła jego serce z długiego, głębokiego snu. Póki jej nie poznał, nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo był martwy. I jak bardzo teraz poczuł się pełny życia.

Wstrząsnął nią dreszcz.

– Usiądź, odpocznij. – Zaprowadził ją do sofy obitej aksamitem, tej samej, z której wcześniej tego wieczoru pił z Vanny.

Skuliła się, otuliła ramionami.

– Bardzo mi zimno.

Zastanawiał się już, czy nie przynieść kołdry z sypialni, gdy zauważył bordowy koc, niedbale przerzucony przez oparcie fotela. Nigdy go nie używał; Radinka przyniosła pled – upierała się, że w gabinecie jest za zimno. Otulił nim Shannę.

– Dziękuję. – Podciągnęła koc pod szyję. – Nie wiem, co jest, ale strasznie mi zimno.

– Zaraz się rozgrzejesz. – Odgarnął jej włosy z czoła. Szkoda, że w ten sam sposób nie może usunąć jej lęków. Connor przechadzał się nerwowo koło barku, Gregori, oparty o ścianę, rzucał Romanowi wściekłe spojrzenia. – Gregori, dopilnuj, żeby doktor Whelan było wygodnie. Może ma ochotę na coś z kuchni. Gorącą herbatę na przykład?

– Jasne. – Gregori podszedł bliżej. – Jak się masz, kotku? Kotku? Roman skrzywił się i odszedł na bok, żeby porozmawiać z Connorem.

Szkot odwrócił się tyłem do Shanny i mówił bardzo cicho, tak że tylko wyczulony wampiryczny słuch wychwytywał jego słowa.

– Laszlo mówił, że jest inna. Nie wierzyłem mu, ale teraz sam widzę. Nigdy nie spotkałem śmiertelnika o takiej odporności.

– To prawda. – Roman spojrzał na nią przelotnie. Gregori wykorzystał maksymalnie cały swój wdzięk, bo wydawała się rozbawiona.

– Laszlo mówi, że jeśli dziś ona nie wstawi ci zęba, będzie za późno.

– Wiem.

– Nie ma czasu, żeby szukać innej dentystki. – Connor zerknął na stary zegar na kominku. – Laszlo zadzwoni za osiemnaście minut.

– Zdaję sobie z tego sprawę.

– Więc czemu nas powstrzymałeś? Byliśmy już bardzo blisko.

– Umysł dziewczyny mógłby tego nie wytrzymać, obawiałem się, że nasze siły rozwalą jej mózg.

– No tak. – Connor w zadumie pocierał podbródek. – Jej umysł musi pracować, w przeciwnym razie nie zdoła wstawić ci zęba. Rozumiem.

Roman zmarszczył brwi. Wcale nie myślał o cholernym zębie. Martwił się o Shannę. Co się z nim dzieje? Popełnił zbyt wiele grzechów, by teraz budziło się w nim sumienie. Odwrócił się. Gregori przysiadł na skraju sofy. Położył sobie na kolanach stopy Shanny.

– Więc co robimy? – Głos Connora oderwał jego uwagę od Shanny.

– Musi mi zaufać. Musi mnie wpuścić z własnej woli.

– Hm. A niby od kiedy kobiety robią coś z własnej woli? Mógłbyś się męczyć ze sto lat, a masz tylko osiemnaście minut. – Connor zerknął na zegarek. – A nawet siedemnaście.

– Po prostu muszę być wyjątkowo czarujący. – Jakby to potrafił. Znów się odwrócił i spojrzał na Shannę. Gregori zsuwał jej buty z nóg.

– Musisz. – Connor pokiwał głową. – Kobiety lubią czarusiów.

Roman zmrużył oczy. Gregori masował Shannie stopy. Powróciły wspomnienia. Gregori bawiący się stopami Vanny, z jej palcem w ustach, z czerwonym płomieniem w oczach. A niech to.

– Zostaw ją, do cholery! – Krzyknął tak głośno, że wszyscy w pokoju drgnęli niespokojnie.

Gregori zsunął z kolan stopy dziewczyny i wstał.

– Kazałeś mi się nią zająć. Shanna przeciągnęła się i ziewnęła.

– Świetnie ci szło, Gregori. Zasypiałam już, gdy Roman zaryczał jak rozjuszony byk.

– Rozjuszony byk? – Gregori zachichotał, ale umilkł, gdy zobaczył minę szefa. Odchrząknął i odsunął się od Shanny.

– Connor, w barku jest whisky. – Roman wyciągnął rękę. Szkot otworzył drzwiczki.

– Talisker z Isle of Skye. Po co ci whisky?

– Angus mi przysłał. Ma nadzieję, że skomponuję dla niego nowy drink z linii fusion.

– Och, byłoby wspaniale. – Connor tęsknie zerknął na butelkę. – Bardzo mi tego brakuje.

– Nalej odrobinę pani Whelan. – Roman podszedł do sofy.

– Lepiej?

– Tak. – Uniosła rękę do czoła. – Ból migrenowy, ale już przechodzi. To było bardzo dziwne. Mogłabym przysiąc, że słyszałam głosy w głowie. – Gadam jak wariatka, co?

– Nieprawda. – Wręcz przeciwnie, to dobre wieści. Nie rozpoznała, czyje to były głosy. I nie łączyła migreny z ich wysiłkami, by wedrzeć się do jej umysłu.

Masowała czoło.

– Może to wirus. Albo schizofrenia. Rany. Lada chwila oznajmię, że wewnętrzny głos mówi mi, co mam robić.

– Na twoim miejscu nie zawracałbym sobie tym głowy. – Przysiadł na oparciu sofy. – To wszystko da się łatwo wyjaśnić – doświadczasz stresu posttraumatycznego.

– Pewnie tak. – Przesunęła się odrobinę, zrobiła mu miejsce. – Mówiła mi o tym psychiatra z FBI. Uprzedzała, że do końca życia mogą mi się zdarzać napady paniki. Fajnie, co?

– Z FBI? – Connor podał jej szklaneczkę whisky. Shanna się skrzywiła.

– Właściwie nie powinnam o tym mówić, ale byliście tak fajni, że chyba zasługujecie, by wiedzieć, co się dzieje.

– Powiedz tyle, ile chcesz. – Roman wyjął szklaneczkę z rąk Connora i podał Shannie. – Wypij to, rozgrzejesz się. – I język ci się rozwiąże. A zapora opadnie.

Wsparła się na łokciu.

– Zazwyczaj nie piję nic mocniejszego niż piwo.

– Ale dziś sporo przeszłaś. – Piekło z zastępem demonów. Roman wcisnął jej szklankę.

Upiła łyk i zaniosła się kaszlem.

– Jezu! – Miała łzy w oczach. – Cholera! To sam alkohol, tak? Roman wzruszył ramionami i odstawił szklankę na podłogę.

– A czego się spodziewałaś? Przecież nalewał ci rodowity Szkot.

Opadła na sofę, zmrużyła oczy.

– A niech mnie, Roman, czyżbyś żartował?

– Może. Udało mi się? – Czarowanie kobiety to dla niego coś nowego. Wcześniej po prostu brał, co chciał.

Jej twarz powoli rozjaśniła się w uśmiechu.

– Chyba jednak nie miałeś racji. Jest dla ciebie nadzieja. Na miłość boską, ależ z niej optymistka. Czy pewnego dnia będzie musiał zdławić tę naiwność brutalną rzeczywistością? Dla krwiożerczego demona nie ma nadziei. Ale niech się łudzi, że nie jest jeszcze stracony. Zwłaszcza jeśli to ma mu ułatwić drogę do jej umysłu.

– Mówiłaś coś o FBI?

– Ach, tak. Obejmuje mnie Program Ochrony Świadków. Mam łącznika, z którym powinnam się kontaktować w razie niebezpieczeństwa, ale kiedy dzwoniłam, nie odbierał.

– Naprawdę masz na imię Shanna? Westchnęła.

– Teoretycznie nazywam się Jane Wilson. Shanna Whelan nie żyje.

Położył jej dłoń na ramieniu.

– Jestem innego zdania. Zamknęła oczy.

– Straciłam rodzinę. Nigdy więcej ich nie zobaczę.

– Opowiedz mi o nich. – Zerknął na zegarek. Jeszcze dwanaście minut.

Uniosła powieki i niewidzącym wzrokiem zapatrzyła się w dal.

Mam brata i siostrę, są ode mnie młodsi. W dzieciństwie byliśmy bardzo zżyci, bo mieliśmy tylko siebie. Ojciec pracuje w Departamencie Stanu, więc dorastaliśmy za granicą.

– Gdzie?

– W Polsce, na Ukrainie, Litwie, Białorusi. Roman i Connor wymienili spojrzenia.

– Czym zajmuje się twój ojciec?

– Jest urzędnikiem, nigdy nie mówił, co robi. Dużo podróżował.

Roman bez słowa wskazał głową biurko. Connor skinął i podszedł do komputera.

– Jak nazywa się twój ojciec?

– Sean Dermot Whelan. Moja mama jest z wykształcenia nauczycielką, więc sama nas uczyła, w domu. Póki… – Zmarszczyła brwi i ciaśniej otuliła się kocem.

– Póki? – Roman usłyszał stukot klawiszy komputera. Zaczęło się sprawdzanie Seana Dermota Whelana.

Shanna westchnęła.

– Kiedy miałam piętnaście lat, rodzice wysłali mnie do szkoły z internatem w Connecticut. Powiedzieli, że lepiej będzie, jeśli ukończę normalną szkołę, że dzięki temu dostanę się na dobry uniwersytet.

– Brzmi rozsądnie.

– Wtedy też tak myślałam, ale…

– Co?

Przewróciła się na bok, twarzą do niego.

– Nie wysłali ani mojej siostry, ani brata. Tylko mnie.

– Rozumiem. – Wybrali ją. Rozumiał to lepiej, niż był w stanie przyznać.

Nerwowo skręcała w palcach frędzel pledu.

– Uznałam, że robiłam coś nie tak.