Skinął głową, chyba trochę udobruchany.

– Naprawdę jestem wam bardzo wdzięczna za ochronę. – A jednak tamta sprawa nie dawała jej spokoju. – Ale nie zgadzam się, żeby strzegli mnie strażnicy tacy młodzi jak Ian. Dzieciak powinien spać i rano iść do szkoły.

Zmarszczył brwi.

– Jest trochę starszy, niż na to wygląda.

– Ile ma lat? Siedemnaście? Skrzyżował ręce na piersi.

– Więcej.

– To ile, dziewięćdziesiąt dwa? – Wcale go to nie rozbawiło. Rozglądał się po kuchni, jakby szukał odpowiedzi.

Drzwi się otworzyły i w progu stanęła ciemna postać.

– Bogu dzięki – mruknął Connor. Wrócił Roman Draganesti.

Rozdział 6

Shanna nie wątpiła, że Roman rządzi i domem, i korporacją, ze swobodą i zarazem zdecydowaniem. Jego ciemny strój powinien wydawać się brzydki i ponury na tle barwnych szkockich kiltów ochroniarzy, tymczasem sprawiał, że Roman wyglądał w nim jeszcze bardziej tajemniczo. Skryty. Seksowny. Skinął głową Connorowi, a potem utkwił w niej spojrzenie złoto-brązowych oczu. I znów poczuła siłę jego spojrzenia; jakby chciał ją uwięzić, odseparować od świata. Przerwała magiczny kontakt, poruszyła się na krześle, zerknęła na pusty talerz. Nie pozwoli sobą manipulować. Kłamczucha. Serce biło jej jak szalone. Działał na nią, czy jej się to podoba, czy nie. Przeszył ją dreszcz.

– Najadłaś się? – zapytał niskim głosem. Skinęła głową. Nie chciała na niego patrzeć.

– Connor, zostaw informację dla dziennej zmiany. W kuchni musi być dość jedzenia dla doktor…

– Whelan.

Znali już jej prawdziwe imię. I wiedzieli, że rosyjska mafia chce ją zabić. Nie było sensu upierać się przy nazwisku Wilson.

– Doktor Shanna Whelan – powtórzył, jakby wymówienie jej nazwiska dawało mu nad nią władzę. – Connor, poczekaj w gabinecie. Wkrótce wróci Gregori, wszystko ci wytłumaczy.

– Aye, sir. – Szkot ukłonił się Shannie i wyszedł. Odprowadziła go wzrokiem do kuchennych drzwi.

– Wydaje się miły.

– I taki jest. – Roman oparł się o kuchenny blat i splótł ręce na piersi.

Zapadła krępująca cisza. Shanna bawiła się chusteczką, cały czas czując na sobie jego spojrzenie. Niewątpliwie jest jednym z najzdolniejszych naukowców. Ciekawe, jak wygląda jego laboratorium. Nie, chwileczkę! Roman zajmuje się krwią. Wzdrygnęła się.

– Zimno ci?

– Nie. Chciałam… Chciałam ci podziękować za uratowanie mi życia.

– Na pewno? Nie jesteś w pozycji pionowej, nie do końca.

Była zaskoczona. Uśmiechnął się, w oczach migotały radosne iskierki. Drań sobie z niej żartuje, wypomina jej wcześniejsze zachowanie. Przy nim jednak nawet pozycja pionowa okazała się niebezpieczna. Zarumieniła się na wspomnienie niedoszłego pocałunku.

– Jesteś głodny? Może zrobię ci kanapkę. Iskierki w oczach rozbłysły.

– Poczekam.

– Dobrze. – Wstała, zaniosła pusty talerz i szklankę do zlewu. I to chyba był błąd. Teraz dzieliło ją od niego zaledwie kilka centymetrów. Co jest w nim takiego, że ma ochotę rzucić mu się w ramiona? Opłukała szklankę. – Wiem, kim jesteś.

Cofnął się o krok.

– Co takiego wiesz?

– Wiem, że jesteś właścicielem Romatech Industries. Wiem, że wynalazłeś krew syntetyczną. Uratowałeś życie milionom ludzi na całym świecie. – Zakręciła wodę, zacisnęła dłonie na kontuarze. – Uważam, że jesteś genialny.

Nie zareagował. Przyglądał się jej ze zdumieniem. Na miłość boską, nie zdaje sobie sprawy, że jest genialny? Zmarszczył brwi i się odwrócił.

– Nie jestem taki, jak ci się wydaje. Uśmiechnęła się.

– Jak to? Nie jesteś inteligentny? Owszem, przyznaję, pomysł, żeby sobie wstawić wilczy kieł, to nie przebłysk geniuszu, ale…

– To nie jest wilczy kieł.

– To nie jest ludzki ząb. – Przechyliła głowę, przyglądała mu się spod oka. – Naprawdę wypadł ci ząb? A może po prostu wpadłeś tam jak książę z bajki, żeby mnie ocalić i porwać na rączym rumaku?

Kąciki jego ust drgnęły.

– Od lat nie dosiadałem rączego rumaka.

– A zbroja pewnie ci zardzewiała?

– Owszem.

Pochyliła się w jego stronę.

– Ale i tak jesteś bohaterem. Blady uśmiech zniknął zupełnie.

– Nie jestem. I naprawdę straciłem ząb, widzisz? – Palcem uniósł kącik ust.

Rzeczywiście, w równych zębach była dziura po prawej dwójce.

– Kiedy to się stało?

– Kilka godzin temu.

– Więc może jeszcze nie jest za późno. Oczywiście o ile masz prawdziwy ząb.

– Mam. To znaczy ma go Laszlo.

– Och. – Podeszła bliżej, wspięła się na palce. – Mogę?

– Tak. – Pochylił głowę.

Przesunęła wzrok z jego oczu na usta. Czuła coraz mocniejsze bicie serca. Dotknęła policzka i spojrzała na swoją dłoń.

– Nie mam rękawiczek.

– Mnie to nie przeszkadza.

Jej też nie. Boże drogi, w życiu badała wiele jam ustnych, ale nigdy nie doświadczyła czegoś podobnego. Delikatnie dotknęła ust. Szerokich, zmysłowych.

– Otwórz.

Usłuchał. Wsunęła palec do środka, zbadała lukę po zębie.

– Jak do tego doszło?

– Argh.

– Przepraszam. – Uśmiechnęła się. – Mam okropny zwyczaj zadawania pytań, choć pacjent nie może odpowiedzieć. – Chciała wyjąć palec, ale Roman zamknął usta. Spojrzała mu w oczy i natychmiast utonęła w złotym spojrzeniu. Powoli wyjęła palec. Jezu, kolana się pod nią uginały. Oczyma wyobraźni już widziała, jak nieprzytomna osuwa się na podłogę, patrzy na niego błagalnie i szepcze: weź mnie.

Dotknął jej twarzy.

– Teraz moja kolej?

– Co? – Ledwo go słyszała, tak głośno waliło serce.

Musnął kciukiem jej dolną wargę.

Drzwi do kuchni otworzyły się gwałtownie.

– Wróciłem! – oznajmił Gregori z szerokim uśmiechem. – W czymś przeszkodziłem?

– Owszem. Jak zawsze. – Roman osadził go wzrokiem. – Idź do gabinetu, Connor tam czeka.

– Jasne. – Gregori szedł do drzwi. – Przybyła już moja mama. A Laszlo jest gotowy.

– Świetnie. – Roman wyprostował się, spojrzał na Shannę nieprzeniknionym wzrokiem. – Chodź.

– Słucham? – Patrzyła, jak podchodzi do drzwi. Co za bezczelność. Więc wracamy do rzeczywistości, tak? Otworzył się przed nią odrobinę, ale teraz znów był wielkim szefem.

No cóż, myli się, jeśli sądzi, że będzie wydawać jej rozkazy. Zapięła kitel, nie spieszyła się. Wzięła torebkę ze stołu i poszła za nim.

Stanął u stóp schodów, witając się ze starszą panią. Miała na sobie elegancki szary kostium, a na przedramieniu torebkę, przekraczającą wartością niejedną miesięczną pensję. W czarnych włosach Shanna dostrzegła siwe pasmo, niknące w koku na karku. Na widok Shanny uniosła pięknie sklepione brwi.

Roman się odwrócił.

– Shanna, pozwól, że ci przedstawię matkę Gregoria i moją osobistą asystentkę, Radinkę Holstein.

– Dzień dobry. – Shanna wyciągnęła rękę.

Radinka przyglądała się jej, nie podając ręki, ale po chwili rozpromieniła się i mocno uścisnęła jej dłoń.

– Wreszcie się zjawiłaś.

Shanna zamrugała nerwowo, zbita z tropu. Radinka uśmiechała się od ucha do ucha. Błądziła wzrokiem między nimi – Roman, Shanna, znów Roman.

– Tak się cieszę, ze względu na was oboje.

Roman skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na nią groźnie. Dotknęła barku Shanny.

– Moja droga, gdybyś czegoś potrzebowała, mów od razu. Co wieczór jestem albo tu, albo w Romatechu.

– Pracuje pani w nocy?

– Firma jest otwarta przez całą dobę, a ja wolę nocną zmianę. – Zatoczyła krąg dłonią o ciemnoczerwonych, lśniących paznokciach. – Za dnia jest za głośno, tyle samochodów dostawczych, taki ruch, że z trudem słyszę własne myśli.

Och.

Radinka poprawiła torebkę w zgięciu łokcia i spojrzała na Romana.

– Coś jeszcze?

– Nie, do zobaczenia jutro. – Podszedł do schodów. – Chodź, Shanno.

Siad. Głos. Aport. Waruj. Łypnęła gniewnie na jego plecy. Radinka zachichotała i nawet jej śmiech brzmiał jakoś obco, egzotycznie.

– Nie martw się, moja droga. Wszystko będzie dobrze. Niedługo się spotkamy.

– Dziękuję… Bardzo mi miło. – Weszła na schody. Dokąd Roman ją prowadzi? Oby się okazało, że tylko do pokoju gościnnego. Ale jeśli Laszlo ma jego ząb, powinna wstawić go jak najszybciej.

– Roman? – Wyprzedził ją, straciła go z oczu.

Na półpiętrze zatrzymała się i podziwiała hol. Radinka szła w stronę zamkniętych drzwi po prawej stronie. Pantofelki z szarej skóry stukały na marmurowej posadzce. Wydawała się dziwna, ale w tym domu nic nie było normalne. Radinka otworzyła drzwi i hol zalały odgłosy z telewizora.

– Rhadinka? – zapiszczał kobiecy głos. – Gdzie jest pan? Miślałam, źe psibędzie z tobąą. – Im więcej mówiła nieznajoma, tym wyraźniejszy stawał się francuski akcent.

Kolejny obcy akcent? Jezu, trafiła do międzynarodowego domu świrów.

– Niech tu psijdzie – ciągnęła kobieta z francuskim akcentem, – Chcemy się zabawić.

Kolejny kobiecy głos włączył się do rozmowy i błagał Radinkę, żeby zaraz sprowadziła pana. Shanna się żachnęła. Pan. Kto to niby jest? Męska wersja dziewczyny „Playboya”?

– Cicho, Simone – rzuciła Radinka, nie kryjąc irytacji. – Jest zajęty.

– Ale ja psijechałam specjalnie z Parhyża… – Dalsze jęki urwały się nagle, gdy zamknęła drzwi.

Ciekawe. O którego faceta im chodziło? O jednego ze Szkotów? Hm. Shanna sama chętnie zajrzałaby im pod kilt.

– Idziesz? – Roman stał piętro wyżej i przyglądał się jej, marszcząc brwi.

– Tak. – Powoli pokonywała kolejne stopnie. – Wiesz, że jestem ci bardzo wdzięczna za wszystko, co zrobiłeś, żeby mi zapewnić bezpieczeństwo.

Rozpromienił się.

– Nie ma sprawy.

– Myślę więc, że nie będziesz zły, jeśli ci powiem o swoich obawach co do skuteczności twoich ochroniarzy.

Uniósł brwi. Obejrzał się za siebie, wrócił do niej wzrokiem i oświadczył spokojnie:

– To najlepsi ochroniarze na świecie.