Już wstaję – odpowiedział Piotruś, a ja pomyślałam sobie, że nie będzie tak źle. Tosia w ogóle nie wstawała, posuwałam się do tego, że oblewałam ją wodą.

Wróciłam do kuchni i nastawiłam wodę na herbatę, wyjęłam masło z lodówki. Nasłuchiwałam, czy coś się rusza, nie mogę przecież wchodzić do pokoju jakiegoś mężczyzny, choćby miał dwanaście lat! Pokroiłam chleb, zrobiłam dwie porządne kanapki, zapakowałam w folię. Za drzwiami cisza. Zapukałam delikatnie, nic. Weszłam. Piotruś spał jak zabity. Potrząsnęłam go za ramię.

Wstawaj kochanie, jest za piętnaście siódma!

Już wstaję – powiedział Piotruś i spojrzał na mnie nieprzytomnie.

Spuść nogi z łóżka – powiedziałam jako wytrawny znawca dziatek wysyłanych do szkoły. Nie letni posłusznie wysunął nogi.

Już jestem obudzony.

Czekam ze śniadaniem. Idziesz do łazienki?

Idę – powiedział Piotruś.

Wypuściłam Borysa, który ze zdziwieniem przyglądał się otwartym drzwiom na ogród. Nigdy w nocy go nie wypuszczałam. Na wschodzie jaśniało. Koty nawet nie podniosły głów. Zrobiłam sobie i Nieletniemu herbatę i poszłam do łazienki. Tosi nie można wyrzucić rano z łazienki, ale chłopiec to chłopiec. Pewno szybko umył twarz, i to wszystko. Weszłam pod prysznic, wysuszyłam głowę, ubrałam się, było piętnaście po siódmej.

W kuchni nieruszone śniadanie i cisza w domu. Wpadłam, nie pukając, do pokoju Nieletniego. Spał jak zabity ze spuszczonymi na podłogę nogami.

– Piotrek! Jest wpół do ósmej – krzyknęłam rozpaczliwie.

Poderwał się i spojrzał na mnie z wyrzutem.

– Dlaczego mnie tak późno budzisz?

Naprędce zapakowałam mu do torby śniadanie i wyprowadziłam samochód za bramę. Była za dziesięć ósma. Kiedy się wycofywałam, zamachała na mnie Ula, która biegła do kolejki:

– Tylko jedno światło ci się świeci z tyłu!

Psiakrew, nienawidzę nowych samochodów, w których natychmiast coś wysiada, jak człowiek się cofa. Bez świateł stopu jestem jak kaleka, już nie wspomnę o mandacie, odpukać, ale o tych cholernych idiotach, których pełne są drogi, o facetach, którzy polują na bezbronną kobietę, zwłaszcza na kobietę w nie swoim aucie! Którzy nie zauważą, że będę hamować i wjadą mi w kuper! Bo są zagapieni i senni! I mogą nie zauważyć jednego światła!

Wysadziłam Nieletniego przed szkołą, powiedziałam, że będę punktualnie o trzeciej, żeby na mnie i czekał, i ruszyłam prosto do warsztatu, którego adres zostawił mi Grzesiek. Nie muszę dodawać, że ten warsztat był na dalekich przedmieściach, żeby mi nie było zbyt łatwo. Wpadłam do salonu i krzyknęłam, że samochód na gwarancji, a już się zepsuło światło i proszę, żeby natychmiast coś zrobili.

Zza biurka wyszedł przystojny młody człowiek i zapytał, czy jestem właścicielem. Nie, właścicielem nie, ale użytkownikiem samochodu swojej własnej kuzynki, która razem z samochodem zostawiła mi dziecko i nie ma mowy, żebym ten samochód im zostawiła na cały dzień, mieszkam na wsi, pracuję w mieście, mam dosyć zepsutych samochodów i na pewno nie kupię sobie tej marki, choć przyjemnie się jeździ, i dziwię się mojej kuzynce, która namawiała męża, żeby ten samochód kupić…

Powiedziałam to wszystko jednym tchem, żeby przypadkiem mi nie przerywał, i potraktował mnie poważnie. Przystojny mężczyzna wziął ode mnie kluczyki i udał się do samochodu. Dochodziła dziesiąta. Właśnie za chwilę zaczynało się kolegium, na którym miałam być.

Które światło nie działa? – zapytał spokojnie.

Z tyłu – powiedziałam mniej spokojnie.

Ale które? Cofania, stopu?

I tu właśnie zawsze, ale to zawsze ogarnia mnie wściekłość. Gdybym jednocześnie mogła być z tyłu samochodu i za kierownicą, to bym wiedziała! Ale nie mogę! Więc skąd mam wiedzieć, które?

– Jedno z tylnych – powiedziałam uprzejmie. – Mogę wsiąść i pojechać, a pan niech spojrzy, bo mnie będzie jednak trudno.

To skąd pani wie, że nie działa?

Sąsiadka mi powiedziała! – jęknęłam. – Przyjaciółka! Zatroskana! Która nie chce mojej śmierci, mi powiedziała! Może pan to naprawić?

Przystojny pan wszedł do samochodu, podjechał pod błyszczącą bramę i powoli cofał. Paliły się dwa czerwone i jedno białe. Ula miała rację.

Po czym podjechał do mnie i oddał mi kluczyki.

– Wszystko w porządku – powiedział – pani przyjaciółka się pomyliła.

Nie pomyliła się, ty durniu! To ty jesteś ślepy! Wy wszyscy niedbale pracujecie i narażacie cudze życie! W tej chwili oddawaj pieniądze za samochód! Jesteście fatalną marką i dosyć tego robienia konsumentów w konia!

Otworzyłam oczy.

– Paliło się jedno, sama widziałam – zaprotestowałam wyniośle.

– W tym modelu jest jedno światło cofania. Czyli palą się wszystkie. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Polecamy się na przyszłość.

Uśmiechnęłam się niemrawo i szybko wsiadłam do samochodu. Pan patrzył za mną i w jego wzroku nie było nic dobrego.

W redakcji wylądowałam po kolegium. Zdjęłam płaszcz w pokoju dziewczyn i pobiegłam do sekretarki. Tekst dzielnie dzierżyłam w dłoni, rzuciłam zdawkowe „cześć” Jadze i wpadłam do gabinetu Naczelnego. I pierwszą osobą, na którą się natknęłam, był Artur Kochasz.

Pana Artura Kochasza poznałam tydzień temu. Wychylił się z gabinetu Naczelnego z cudownym uśmiechem na ustach – wtedy, nie dzisiaj – i wyciągnął do mnie rękę.

Miło mi panią poznać, jestem – był wyraźnie rozbawiony – Artur Kochasz. Pełniący obowiązki na razie.

Ja do Naczelnego. – O mały włos i byłby mnie rozbawił.

Nie ma, nie ma, nieobecny na razie. W czym mogę pomóc?

Pomóc to mi może Tosia, obierać ziemniaki na przykład, i czego, niestety, nie robi, bo przecież ma maturę w tym roku.

Poza tym pełniący obowiązki?

Naczelny wrócił, teraz zobaczyłam go za plecami Kochasza i zrobiłam minę skruszoną.

Pan Kochasz i Naczelny również spojrzeli na mnie wzrokiem, który nie wróżył nic dobrego.

– Pani Judyto…

Korki – wyszeptałam.

Czas na korki musi być doliczony do dojazdów. Wszyscy dojeżdżamy – powiedział Artur Kochasz.

I właściwie miał rację. Oddałam tekst i wycofałam się. Nie mam pojęcia, jak zawiadomię Naczelnego, że o drugiej muszę wyjść z pracy, żeby zdążyć do szkoły na trzecią, bo czeka na mnie Nieletni Siostrzeniec, który nie może jeździć kolejką, bo jest za mały, chociaż niedługo będzie wyższy ode mnie. Za dwa albo trzy lata.

Tosia wróciła zachwycona Pragą i tym, że w domu jest Piotrek. Od razu go wzięła na górę i przynajmniej nie siedzą u mnie przed telewizorem. Mogę spokojnie popracować. Muszę przygotować dwa krótkie teksty (trzy tysiące znaków – pan Kochasz liczy znaki) i jeden duży, do numeru styczniowego. Listy na razie czekają, Karna odkłada na kupkę. Podobno jest już dziewięćdziesiąt dwa, trzydzieści nowych, i ponad sześćdziesiąt z zeszłych dwóch tygodni. Naczelny miał rację – nie daję sobie rady. Jest ósma wieczór i naprawdę zwykle ludzie o tej porze odpoczywają. Dlaczego ja pracuję? W przyszłym tygodniu muszę porozmawiać o urlopie na okres świąteczny. Muszę przekonać Naczelnego, po prostu muszę, żeby mi dał urlop. Mimo że Karna wyjeżdża, bo ma rodzinę w Szczecinie.

A my z Tosią jesteśmy zapisane na rozmowę w sprawie wizy w przyszłą środę, choć Tosia na razie mówi, że nigdzie nie pójdzie. Już za miesiąc zobaczę Niebieskiego! Tylko to mnie trzyma przy życiu.

Jest wpół do dziesiątej. Poprawiałam teksty i całkiem zapomniałam o Piotrusiu! Drzwi do pokoju zamknięte, staję cichutko i słyszę monotonny głos Tosi.

– I wtedy Staś postanowił, że musi jej uratować życie, i ruszył w stronę ognia. I tam znalazł jednego pana, który mu dał chininę. I to uratowało Nel, bo ona już miała gorączkę, ale tamten facet umarł z gangreny. I Staś go pochował. Ale za to zyskał broń i zapasy i mógł dalej iść szukać białych ludzi. Mimo że miał czternaście lat, był bardzo dzielny. Jutro ciąg dalszy, śpij.

Odskakuję od drzwi, Tosia wychodzi, bardzo z siebie zadowolona.

Szkoda, że nie mam rodzeństwa – mówi do mnie i uśmiecha się.

Nie opowiadaj mu W pustyni i w puszczy, on to ma przeczytać – mówię wbrew sobie, bo właściwie jestem bardzo dumna, że Tosia jest taka opiekuńcza.

Nie zdąży. Jutro mu dokończę, jak zasłuży.

Nie chcę jej przypominać, że ma rodzeństwo, ma przyrodniego małego rozkosznego braciszka, którego jej tatuś zafundował. Wzdycham, bo Tosia ma ostatnio świetny kontakt z ojcem i muszę uczciwie powiedzieć, że ten od Joli zdecydowanie zmienił się na lepsze. Tosia dzwoni do niego często, on również dzwoni do niej, coś tam szepczą, a ja oczywiście jestem natychmiast gorszą matką. Mam wrażenie, że Tosia opowiada ojcu o wielu rzeczach, o których mnie już nie mówi.

– Mogę się czegoś napić? – Nieletni w piżamie pojawił się w kuchni.

Tak właśnie wygląda pójście spać. Wypił dwie szklanki soku, powiedział „dobranoc” oraz łaskawie dodał, że właściwie to on to chce przeczytać, bo jak czternastoletni chłopiec zabija lwy, to on też chce, chociaż cały wątek głupiej miłości jest głupi i on się nigdy nie ożeni, i nie wie, dlaczego akurat Staś się ożenił z głupią Nel, na koniec oświadczył, że nie jest małym dzieckiem, i poszedł spać.

Tosia, chcesz herbaty? Pogadamy?

Oj, no co ty, mamo… A co się stało?

A musi się coś stać, żebym chciała z własną córką napić się herbaty? – uśmiecham się z przymusem. – Nic się nie stało… Nawet nie powiedziałaś, jak było w Pradze…

– Oj mamo… Mówiłam ci, że ekstra. Wiesz co? – Tosia ożywia się. – Tata powiedział, że może mnie wziąć do Pragi na jakiś weekend jeszcze raz, żeby spokojnie sobie pochodzić, bo wiesz, z klasą to taka bieganina, nic nie pamiętam… I że ciebie też może zabrać. Fajnie byłoby, prawda?

A co na to Jola? – pytam jadowicie, bo perspektywa zrobienia na złość Joli, niestety, budzi mój entuzjazm, anielicą nie jestem, niech zobaczy, jak to jest.

No z Jolą… nie za dobrze. – Tosia opiera się o ścianę i patrzy gdzieś nad moją głową. – Tata mnie prosił o dyskrecję, ale chyba tobie mogę powiedzieć… Oni postanowili się na jakiś czas rozstać… To znaczy nie całkiem, oczywiście, ale żeby sprawdzić… Jola wyjechała do Krakowa, do rodziców… Wiesz, niby tam może kontynuować te swoje podyplomowe, ale ojciec to chyba laskę położył na tym wszystkim…