– A więc mama mówiła prawdę? – zapytał.

– Tak – odrzekła spojrzawszy w dół na wysoki stan swej eleganckiej sukni. – Dziękuję niebiosom za obecną modę. Mam nadzieję, że niczego nie będzie widać jeszcze przez miesiąc albo dwa. Gdybym tylko nie miała co rano tych okropnych nudności. Zajrzałeś już do bliźniąt?

– Do bliźniąt? – Zmarszczył czoło. – Czy sądzisz, że po przyjeździe od razu pobiegłem do dziecinnego pokoju, Hortie? Notabene, tego roku muszą tam być całe tabuny dzieci.

Zaśmiała się znowu.

– Naszej rodzinie nie brakuje potomków, prawda? -zauważyła. – Niebawem i ty poczujesz wolę bożą, Jack.

– Nigdy! – powiedział gwałtownie, mając nadzieję, że się nie zaczerwienił. Na myśl, że miałby mieć dziecko, zawsze robiło mu się słabo.

– Tak, tak. – Uśmiechnęła się ponownie, widząc jego przerażenie. – Babcia jest despotką, Jack, ale robi to z dobrego serca. To ona wydała mnie za Zęba, jak dobrze pamiętasz, i ciągle, po trzech latach, jestem z tego bardzo zadowolona. Wiesz, bliźniaki stęskniły się już za wujem Jackiem.

Kiedy ostatnio widział się z nimi, bliźnięta, siostrzeniczka i siostrzeniec w wieku dwóch lat, mające energię sześcioraczków, powaliły go jakimś sposobem na podłogę, wlazły na niego i piszcząc skakały po nim, a przynajmniej jedno z nich zsiusiało mu się na spodnie. Jack skrzywił się na to wspomnienie.

– Niech mnie kule biją, jeśli to nie Jack! – Z fotela przy kominku dał się słyszeć głos, którego nie sposób było nie rozpoznać. – Przywitaj się z wujkiem, Bobbie.

Był to oczywiście Freddie, rozpromieniony i dość tęgi – od czasu małżeństwa sporo utył – kłujący w oczy jak zwykle niegustowną jaskrawą kamizelką. Poczciwy Fred musiał chyba objeżdżać cały glob, żeby wynajdywać materiały o tak niesamowitych kolorach. Można by oczekiwać, że Ruby, której rozsądek rekompensował brak urody, powściągnie takie przejawy złego gustu, ona jednak stanowczo nie chciała niczego mężowi narzucać.

Spojrzenie Jacka padło na chłopczyka o jasnych loczkach, który siedział na kolanach Freddiego. Dziecko wydało mu się zaskakująco ładne i wręcz podejrzanie normalne. Ale też Freddie nie był wcale głupi. Tylko trochę powolny.

– Nie jestem dla Roberta wujem, Freddie – powiedział Jack. – Ty i ja jesteśmy kuzynami. Mały jest więc moim dalszym kuzynem czy czymś takim. I jak miałby przywitać się ze mną, spętany tymi sukieneczkami? Nie lepiej byłoby go zostawić w pokoju dziecinnym z innymi maluchami?

Nie, Freddie nie uważał, że tak byłoby lepiej. Wszyscy wiedzieli, jak stary Fred przepada za synkiem. Robert tymczasem ani myślał przywitać się z dalszym kuzynem. Był zbyt zajęty łańcuszkiem od zegarka papy -i niemal porażony blaskiem bijącym od potwornej kamizelki.

– Witaj, Jack – odezwała się Ruby swym przenikliwym, raczej męskim głosem. – Frederick się obawia, że Robert poczuje się obco w pokoju dziecinnym i pomyśli, iż go zostawiliśmy. Za dzień lub dwa mu to przejdzie.

– Freddiemu czy Robertowi? – zapytał Jack, wykrzywiając usta w uśmiechu. – Podoba mi się twoja nowa fryzura, Ruby.

– Dziękuję ci. Frederick hołduje własnym metodom wychowawczym – rzekła stanowczo, biorąc go pod ramię i odciągając od męża i syna. – Frederick ma wiele obaw, których nie możesz rozumieć, Jack. Jest bardzo wrażliwy. Jack znowu się skrzywił. Wyobraźnia podsunęła mu zabawną i dość niestosowną wizję Ruby i Freddiego w łóżku.

– Chodź i poproś Annę, żeby nalała ci herbaty – rzekła Ruby, prowadząc go w kierunku stolika z zastawą.

– Ach, Annę.

Wzrok Jacka złagodniał, kiedy jego spojrzenie spoczęło na wicehrabinie Merrick, żonie kuzyna Alexa, siedzącej przy stoliku z herbatą – tak jak cztery lata temu, gdy spotkał ją po raz pierwszy. Nadal była śliczna i smukła jak niegdyś, mimo że od tamtego czasu urodziła dwoje dzieci. Podkochiwał się w niej wtedy i próbował ją uwodzić, gdy ona i Alex oddalili się od siebie. Ale Annę nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Była jedną z niewielu kobiet, czy to zamężnych, czy też wolnych, które oparły się jego czarowi. Może właśnie dlatego nadal miał do niej słabość.

– Jack. – Uśmiechnęła się do niego. – Napijesz się herbaty? Pamiętam, że mówiłeś kiedyś, iż herbata to nie jest to, co lubisz najbardziej, ale nie masz innego wyboru. Wiesz, że dziadek nie pozwala na nic mocniejszego po południu.

– Annę – rzekł z czułością – a ty wciąż w to wierzysz? Prawda jest taka, że dziadkowi nic nie sprawiłoby większej przyjemności niż kieliszek bordo.

Posłała mu swój uroczy, łagodny uśmiech. Że też ona kocha tego głupiego Alexa i kochała go nawet wtedy, gdy na jakiś czas oddalili się od siebie.

– Annę – rzekł, pochylając się nad nią lekko – ciągle żałuję, że to nie ja zamiast Alexa utknąłem z tobą w tamtej śnieżycy. I ciągle żałuję, że to nie ja musiałem się z tobą ożenić.

– Co za głupoty wygadujesz, Jack! – odparła. – Czy ty nigdy się nie zmienisz? I oczywiście jesteś coraz przystojniejszy.

Podała mu filiżankę.

– To najbardziej zalotna uwaga, jakiej można by się spodziewać po Annę. – Alexander Stewart, wicehrabia Merrick i dziedzic księcia Portland, stanął obok żony, kładąc jej dłoń na ramieniu. – Z tego, co słyszę, w tym roku ty, Jack, zostaniesz wzięty w obroty.

Zaśmiał się ze zbyt wyraźnym rozbawieniem. Jack uśmiechnął się krzywo.

– Czy już wszyscy o tym wiedzą? – zapytał. – Ale gdzie ona jest? A co istotniejsze, kim jest?

– Poszła na górę ze swoją kompanią, jak sądzę -odrzekł Alex. – Zauważyłeś, że nie ma tu z nami babki? Przed chwilą przyjechali. Ale nazwisko tej wybranki to oczywiście wielka tajemnica. Chyba nie przypuszczasz, że babcia, ze swoim wyczuciem dramatyzmu, zdradziłaby komukolwiek ten sekret, zanim sama przedstawi dziewczynę? Póki co, wypij herbatę, Jack. Zrobi ci dobrze na żołądek.

– Biedny Jack – rzekła miękko Annę. – Jeśli to cię pocieszy, to właśnie babcia pomogła nam się zejść wtedy, gdy po ślubie tak głupio rozstaliśmy się na rok. – Podniosła dłoń i położyła ją na ramieniu męża. – Na pewno dokonała dobrego wyboru dla ciebie. A poza tym sam przecież zadecydujesz.

Alex odrzucił głowę w tył i śmiał się, podczas gdy Jack zmarszczył czoło. Droga Annę. Ciągle jeszcze dużo musiała się dowiedzieć o rodzinie, do której weszła.

– Jestem tu już od pięciu minut, a jeszcze nie przywitałem się z dziadkiem. Lepiej podejdę i złożę mu uszanowanie, zanim się na mnie rozsierdzi.

Dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie i zachichotali, jakby znowu byli małymi chłopcami.

– Dziadek tylko wygląda na groźnego – rzekła cicho Annę. – Tak naprawdę jest łagodny jak baranek.

Panowie znowu parsknęli śmiechem.

Książę Portland był potężnym, wysokim mężczyzną i swoim zwyczajem siedział z rozstawionymi nogami, opierając na nich duże dłonie. Z fularu wystawała mu nabrzmiała szyja. Oczy osadzone w rumianej twarzy patrzyły srogo na świat spod krzaczastych brwi, które były o ton ciemniejsze od jego siwych włosów. Chrząkanie, sapanie i pomruki, jakie wydawał, nieznajomi mogli wziąć za oznaki niezadowolenia, a nawet gniewu. Tymczasem niezliczone prawnuki, gdy tylko miały sposobność, wspinały się na niego, czochrały mu włosy, rozpinały i zapinały guziki kamizelki, używając sobie na nim do woli, co dowodnie świadczyło, iż wszyscy w rodzinie dobrze wiedzieli, że to jagnię w skórze wilka.

– Cóż, Jack – powiedział, gdy wnuk już się z nim przywitał – więc przyjechałeś. Babcia się trochę niepokoiła. Byłaby bardzo rozczarowana, gdybyś nie przyjął jej zaproszenia. – Świszczący oddech przeszedł w sapnięcie. – A w jej wieku nie wolno się martwić.

Należy dodać – pomyślał Jack – że dziadek był tak samo zakochany w babci, jak ona w nim. Przyszedł mu na myśl portret ich dwojga, wiszący w galerii, namalowany zaraz po ślubie pięćdziesiąt cztery lata temu. Stanowili niezwykle piękną parę. Dziadek wyglądał wtedy tak jak teraz Alex. I pewnie tak jak ja – pomyślał Jack. On i Alex byli do siebie bardzo podobni.

– Czy dobrze zrozumiałem, dziadku? – zapytał. – To, co powiedziałeś, jest dwuznaczne. Czy nie powinienem jej martwić nie przyjeżdżając, czy też krzyżując plany, które ma względem mnie w te święta?

Dziadek spojrzał na niego i chrząknął. W tym momencie podszedł Peregrine Raine, cioteczny wnuk księżnej, i uścisnął serdecznie dłoń Jacka. Chociaż był już cztery lata po ślubie, dopiero niedawno wypełnił najważniejszy obowiązek żonatego mężczyzny, jak by to określiła babcia. W pokoju dziecinnym nie zamieszkał jeszcze jego potomek, ale wyglądało na to, że lada dzień przyjdzie na świat. Lisa, żona Perry'ego, była już w zaawansowanej ciąży, co stanowiło krępujący widok. Uśmiechnęła się do Jacka, który starał się nie spuszczać wzroku z jej twarzy, gdy się witali.

W pokoju zgromadziła się już cała rodzina i Jack w ciągu kolejnych piętnastu minut ukłonił się lub zamienił z każdym kilka słów. Byli tam: Zebediah, wicehrabia Clarkwell, jego szwagier; Stanley Stewart, bratanek dziadka, ze swą żoną Celią; wuj Charles i ciocia Sara Lynwoodowie, rodzice Freddiego; wujeczna babka Emily Raine, siostra babci; Martin, jej nieżonaty syn; Claude, jej drugi syn, i jego żona Fanny, rodzice Prue, Connie i Perry'ego. Przybyli też Prue ze swym mężem, sir Anthonym Woolffordem, i Connie z niedawno poślubionym Samuelem Robertsonem.

Nowych członków rodziny takie zgromadzenie mogło przyprawić o zawrót głowy, gdyż prawdopodobnie nie znali tu nikogo poza babką – pomyślał Jack. Uczenie się imion i ustalanie pokrewieństwa zajmie im dobre kilka dni.

Naraz drzwi salonu się otworzyły i weszła babka, wiodąc kilkoro nieznajomych. Była ich spora grupka, lecz wzrok Jacka wyłuskał z niej tę najważniejszą osobę. Jedyną w tym gronie młodą damę.

Bardzo młoda dama. Przyszło mu na myśl, że zaledwie skończyła szesnaście wiosen. Jednak nie wyglądała nawet na tyle. Ale przecież babcia nie próbowałaby swatać mu aż tak młodego dziewczęcia.

Była przeurocza. Nieduża, ciemnowłosa i niezwykły zgrabna. Tak śliczna, że mogła przemówić do zmysłów każdego mężczyzny i pozbawić go tchu. Ale przecież to jeszcze dziecko – pomyślał wstrząśnięty Jack. Powinna raczej zostać w pokoju dziecinnym. No, może niezupełnie – przyznał – ale prawie.