Nie chciał, żeby dziewczynka odeszła. Dziwnie wzruszyła go jej wiara, że będzie potrafił wpłynąć na Belle. Wyciągnął rękę do małej Jacqueline. Nie chciał jej zmuszać, by nudziła się idąc równym krokiem w towarzystwie dorosłych, podczas gdy inne dzieci biegały dając upust swej energii, jeszcze zanim wszyscy dotarli do jeziora i drzew.

Ale dziewczynka podała mu rączkę i Jack ujął ją mocno, czując, jaka jest mała. Córeczka Belle – pomyślał. Sama do niego podeszła i wzięła go za rękę.

– Dwie damy zaszczyciły mnie swym towarzystwem -powiedział. – Chyba przewróci mi się w głowie.

Zwrócił się do Juliany, wyjaśniając, że Jacqueline gra na skrzypcach lepiej, niż kiedykolwiek zdarzyło mu się słyszeć. Co było oczywistą nieprawdą, gdyż bywał na koncertach wielu profesjonalnych muzyków. Ale naprawdę tak myślał, więc wcale nie skłamał. Czuł, że dziewczynka ma wszelkie zadatki na wielką skrzypaczkę.

– Ach – rzekła Juliana – wobec tego musisz wystąpić podczas bożonarodzeniowego koncertu księżnej, Jacqueline.

Gdyby dzieci miały tyle siły, co entuzjazmu – zauważył z przekąsem Stanley, kiedy doszli już do jeziora i rozproszyli się po lesie – stratowałyby i ogołociły całą okolicę jeszcze na długo przed przyjazdem furgonu. Lecz na szczęście ostrokrzew ma kolce, sosnowe gałęzie są zbyt grube, a jemioła rośnie zbyt wysoko, by i tym gatunkom groziło wyginięcie.

Alex i Zeb, Peregrine i Howard Beckford rwali gałązki ostrokrzewu i podawali je podnieconym dzieciakom z wyraźnym ostrzeżeniem, by uważały na kolce. Mimo to gdy tylko Kenneth dotknął paluszkiem ostrego końca, zaczął płakać na całe gardło i rzucił się w ramiona mamy, by po chwili znowu się wyrywać do zabawy. Z kolei Meg, najstarsza córka Stanleya, złajała Davy'ego za to, że ładuje zbyt dużo gałęzi na ręce Kitty. Marcel dzielnie dotrzymywał kroku starszemu koledze, składając całe naręcza choiny na stos, który potem miał zabrać furgon. Bez słowa skargi ssał też skaleczony palec.

Sam, Freddie, Anthony i Bertrand ścinali gałęzie sosny, a panie i reszta dzieci ciągnęły je razem na miejsce obok rosnącej sterty ostrokrzewu. Robert, Alice i bliźnięta, trzymając się za ręce, tańczyli wokół sosny i śpiewali własną wersję piosenki „Koło graniaste", którą zwykle przedpołudniami zabawiały ich niańki.

Jack ruszył na poszukiwanie jemioły, zabierając ze sobą Julianę. Ale dziewczyna zdecydowanie nie znała reguł zalotów czy nawet flirtu – pomyślał, kiedy wskazała ogromną kępę rosnącą na dębie, wcale nie będącym poza zasięgiem wzroku innych. Ale pod jemiołą nie trzeba się kryć – stwierdził.

– Dobrze – powiedział spojrzawszy najpierw w górę, a następnie na swe błyszczące buty. – Jak myślisz, czy uda mi się tam wspiąć, a potem zejść nie rozbijając sobie głowy?

Uśmiechnął się do niej. Wiedział, jak budzić w kobietach instynkty opiekuńcze.

Nie zawiódł się. W jej oczach od razu zobaczył niepokój.

– Ojej, uważaj na siebie – rzekła.

– Obiecuję – powiedział – że nie będziesz musiała mnie łapać.

Mógł wejść na drzewo i zejść w jednej chwili. Ale czemu nie wykorzystać sytuacji i nie przykuć jej uwagi czymś spektakularnym? Wspinał się powoli, pozwalając w pewnej chwili, by but obsunął mu się z pnia. Dziękował przy tym niebiosom, że jego kuzyni są w oddali tak pochłonięci swymi zajęciami, że nie widzą tego przedstawienia, boby umarli ze śmiechu.

– Nie ma się czego bać – rzekł, kiedy już wspiął się na gałąź, na której mógł jako tako usiąść. Spojrzał na wzniesioną ku niemu twarzyczkę o rozszerzonych lękiem oczach. – Naprawdę nic mi już nie grozi.

– Bądź ostrożny – powtórzyła.

Może uda się odejść trochę między drzewa, kiedy już zejdę na ziemię – pomyślał zbierając jemiołę i rzucając ją na dół pod jej stopy. Czuł, że powinien posunąć się dalej w swych zalotach, a czyż w ciągu tygodnia trafi się lepsza ku temu sposobność? A jeśli pocałuje ją namiętnie, to może jego myśli skoncentrują się na niej, zamiast błądzić w niepożądanym kierunku.

Przeklęta Belle, że też musiała przyjechać do Portland House! – pomyślał. Do diabła! Ani przez chwilę nie wierzył, że nie wiedziała albo nie dbała o to, czy on zjawi się tu na święta. Skwapliwie skorzystała z zaproszenia. Chciała przez tydzień być blisko niego. Pozadzierać nosa i pokazać mu, jaką osiągnęła pozycję, i to bez jego pomocy. Wykorzystała go, by wspiąć się na pierwszy szczebel kariery, a potem sama już łatwo dostała się na szczyt.

Przeklęta Belle!

Pośliznął się w czasie schodzenia i wylądował na ziemi szybciej i z większym impetem, niż zamierzał. Ale efekt był tego wart. Juliana zakryła dłońmi usta, robiąc krok w jego stronę.

– Nic ci się nie stało?! – zapytała.

Uśmiechnął się niewyraźnie.

– Ależ skąd – skłamał krzywiąc się, gdyż bolało go kolano i otarł sobie rękę. – Zobaczmy, czy jemioła warta była zachodu. – Schylił się i podniósł jedną gałązkę. – Jak sądzisz?

Podeszła jeszcze o krok, niczego się nie domyślając. Ta dziewczyna jest rzeczywiście całkiem niewinna. Albo wychodzi naprzeciw temu, co nieuniknione.

– Myślę, że można to sprawdzić tylko w jeden sposób – rzekł patrząc jej w oczy i powoli unosząc jemiołę nad jej głowę.

Usta dziewczyny, które znalazły się pod jego ustami, były chłodne – podobnie jak jej policzki. Drugą ręką objął ją wpół i przyciągnął do siebie. Była drobna, ciepła i taka przyjemnie kobieca. Może nie będzie trzeba kryć się za drzewami. Przecież w końcu trzyma jej nad głową jemiołę, do świąt pozostał niespełna tydzień i wszyscy wiedzą, że stara się o jej rękę i że ich zaręczyny zostaną ogłoszone w Boże Narodzenie. Brat dziewczyny, nawet jeśli ich zobaczy, na pewno nie uderzy go w twarz rękawicą.

Jack uchylił usta, by ogrzać jej wargi, i musnął je językiem.

Juliana odepchnęła się rękami od jego piersi i zrobiła krok w tył. Przez chwilę, zanim zdążyła się opanować, zobaczył w jej oczach panikę.

Obiecałem sobie, że będę cierpliwy i delikatny – pomyślał opuszczając ramię. Ale jak cierpliwy i delikatny? Miał przeczucie, że przeraziłaby się bardzo i całkiem by zesztywniała, gdyby chciał się z nią kochać w noc poślubną. Chyba że potraktowałaby to jako swój obowiązek. Z pewnością by mu się oddała. Ale musi być cierpliwy. I delikatny.

– Przepraszam cię, Juliano – rzekł. – Nie wiedziałaś, że można się tak całować?

– Ja… eee… chyba coś o tym słyszałam – odparła odwracając głowę. – Nie chciałam… och, przykro mi…

Ale już zbliżał się ktoś, kto ich wybawił z niezręcznej sytuacji. Znów ta poważna córeczka Belle.

– Ach, Jacqueline – powiedział Jack. – Chcesz nam pomóc nieść jemiołę? Właśnie sprawdzaliśmy z panną Beckford, czy się nada. Wiesz, co się robi pod jemiołą?

– Wiem – odrzekła. – W domu zawsze się pod nią całujemy.

– Naprawdę? – Wykrzywił usta w uśmiechu, ciesząc się, że dziewczynka przerwała tę romantyczną scenę, która nie wypadła tak, jak zamierzał. – Wypróbowałem ją na pannie Beckford. Czy mogę ją wypróbować również na tobie?

– Tak – rzekła jak najpoważniej i nadstawiła buzię, podczas gdy on uniósł nad jej głowę gałązkę jemioły.

Chciał cmoknąć ją w policzek, ale Jacqueline nadstawiła usteczka. Ucałował je więc lekko, po czym uśmiechnął się.

– I co? Działa?

– Tak – odrzekła i schyliła się, by wziąć w ręce pęk jemioły. – Ciocia Annę mówi, że niebawem przyjedzie furgon. Ten pan -jej mąż – rozpala ognisko.

Jack podał ramię Julianie.

– Ognisko i gorące napoje – to brzmi niezwykle kusząco, nieprawdaż? – zagadnął.

Zanim jednak wziął Julianę pod rękę i zanim Jacqueline zdążyła się wyprostować, spojrzał w kierunku ogniska i zobaczył Belle stojącą cicho między drzewami i patrzącą na niego, z dłonią przyciśniętą do ust. Natychmiast się odwróciła i pospiesznie podeszła do ogniska. Jack wraz z Juliana i Jacqueline nieco wolniej udał się za nią.

Rozdział dziesiąty

Wokół ogniska panowały gwar i wesołość. Załadowano choinę na furgon i wszyscy stali teraz dokoła strzelających w górę płomieni, pijąc wciąż gorącą czekoladę i ogrzewając dłonie od kubków albo wyciągając je w stronę ogniska. Potem śpiewali kolędy, a służba pakowała puste naczynia do pudeł, ładowała je na tył furgonu, a następnie odjechała do domu. Nagle wszyscy poczuli, że Boże Narodzenie już blisko.

– Jeszcze tylko kilka dni – rzekła tęsknie Kitty.

– Ile to nocy? – dopytywał się Marcel.

Dzieci nie wytrzymały długo w bezruchu. Większość udała się nad jezioro za Davym, najstarszym z nich, by rzucać kamienie w zamarzającą przy brzegu wodę. Stanley, Celia i Freddie poszli za nimi, chcąc się upewnić, że żadne z dzieci nie próbuje stanąć na cienkim lodzie.

Constance i Prudence w towarzystwie mężów ruszyły z powrotem do domu, a Bertrand i Howard poszli zajrzeć do domku na przystani, zabierając ze sobą Rosę i Julianę.

Jack podszedł do Isabelli.

– Chodźmy – rzekł krótko. A potem, na wypadek gdyby ktoś ich słyszał, dodał: – Nie miałabyś ochoty na spacer brzegiem jeziora, zanim trzeba będzie wracać? Jest tam bardzo malowniczo.

Od półgodziny stali po dwóch stronach ogniska, rozmawiając z tymi, którzy byli najbliżej. Starali się nie patrzeć na siebie. Ale między nimi wytworzyło się napięcie. Załatwmy to przed powrotem do domu – pomyślał Jack. Isabella była najwyraźniej tego samego zdania.

– Dziękuję. – Przyjęła podane jej ramię. – To bardzo miło z twojej strony.

Ruszyli w milczeniu ścieżką wzdłuż jeziora. Nie opodal były drzewa, które choć pozbawione liści, mogły ich zasłonić przed wzrokiem zgromadzonych przy ognisku.

– Widziałem wyraz twojej twarzy – odezwał się wreszcie, zaskoczony nutą tłumionej wściekłości w swym głosie – mimo że stałaś w oddali. Zbliża, się Boże Narodzenie, Belle, a ja trzymałem jemiołę. Na miłość boską, mężczyźni pod jemiołą całują nawet swoje babki. I niemowlęta.

Jeszcze bardziej się zezłościł, kiedy nic nie odpowiedziała.