Odwrócił się na pięcie i wyszedł nie spojrzawszy już za siebie.

Isabella nie chciała brać udziału w rodzinnej wyprawie po gałęzie i choinę do przyozdobienia domu. Została wprawdzie uprzejmie zaproszona do Portland House i traktowano ją raczej jak honorowego gościa niż osobę wynajętą do pracy, ale czuła się dość dziwnie w tej sytuacji. To taka duża, zżyta rodzina. Ona była kimś obcym – bez względu na to, jak serdecznie ją przyjmowano. Starała się więc nikomu nie narzucać i trzymała się na uboczu, gdy tylko było to możliwe.

Bardziej, niż mogła się spodziewać, odczuwała niestosowność faktu, że ona, dawna kochanka Jacka, znalazła się w domu jego dziadków. Ale dziewięć lat wydawało jej się wystarczająco długą przerwą – dopóki go znowu nie zobaczyła. Teraz wydało jej się, że tamte wydarzenia miały miejsce wczoraj. Rany się otworzyły.

Kiedy jednak po drugim śniadaniu poszła do dziecinnego pokoju, by zaproponować Marcelowi i Jacqueline ponowny spacer do mostka albo nawet dalej, do wioski, dzieci spojrzały na nią nie rozumiejąc. Marcel się nachmurzył.

– Mieliśmy iść po choinę, maman – powiedział. -Chciałem pójść z moim przyjacielem Davym. Przecież ci o tym mówiłem.

Dzieci oczywiście nie rozumiały, że rodzina może chce być sama i że nie zawsze jest się wśród niej mile widzianym. Ale one były mile widziane – wszak zostały tu zaproszone. Poza tym nie mogła zapominać, że Marcel jest hrabią de Vacheron. Nagle Isabella zdała sobie sprawę, że spotkanie z Jackiem, rozmowy z nim mają na nią fatalny wpływ. Odżyło poczucie niższości, jakie niegdyś jej zaszczepił.

Uśmiechnęła się do synka i spojrzała na córkę.

– A ty, Jacqueline? – zapytała. – Ty też chcesz zbierać gałęzie?

– Tak, mamo, bardzo bym chciała.

Annę, która była w pokoju dziecinnym, usłyszała fragment tej rozmowy.

– Och, Isabello – rzekła – nikt ci nie powiedział, że dzieci również mają zbierać choinę? Nawet te najmłodsze? Marcel i Jacqueline też koniecznie muszą iść. To raczej wycieczka niż ciężka praca. Furgony zabiorą do domu wszystko, co zbierzemy, i przywiozą coś ciepłego do picia. Chyba nawet ma być ognisko.

– Tak, tak! – Marcel klasnął w rączki i podskoczył w miejscu, tak że Annę aż się zaśmiała.

– Freddie pojechał na plebanię po Bertranda i Rosę -dodała. – Kochany Freddie. Tak lubi krewniaków Ruby, że nie chce, aby ich ominęła jakakolwiek zabawa.

Isabella poczuła się pewniej, kiedy usłyszała, że w wyprawie wezmą udział osoby spoza rodziny. A jeśli dzieci chcą tam iść, to sprawa jest przesądzona. Nie wypada bowiem obarczać innych opieką nad nimi tylko dlatego, że sama chce zostać w domu czy oddać się ciekawszym zajęciom.

Tak więc ponad pół godziny później przyłączyła się do towarzystwa i już odczuła zarówno przyjemności, jak i przykrości uczestniczenia w tej rodzinnej imprezie. Przyjemności – gdyż widziała wokół siebie radosne ożywienie i nie czuła się obco. Po obu jej stronach bowiem szli Stanley i Celia, a niebawem zjawił się Peregrine, którego żona, będąc w ciąży, została w domu ze starszymi członkami rodu. Przykrości – ponieważ nigdy nie należała do takiego grona. Jej rodzice mieszkali zawsze z dala od swych krewnych, a rodzina Maurice'a unikała go po tym, jak ożenił się z aktorką.

Czasami myślała, że dałaby wiele, aby gdzieś przynależeć. Gotowa była podporządkować się grupie tylko za cenę poczucia bezpieczeństwa. Ale wiedziała, że tak nigdy nie będzie. Jej przeznaczeniem jest być inną niż wszyscy, realizować swe marzenia nawet kosztem osobistego szczęścia.

Poczuła bolesne ukłucie w sercu na myśl o wczorajszym wieczorze i o tym, jak zastała Jacqueline ze skrzypcami w rękach. Miała nadzieję, że dziewczynka zapomni o ukochanym instrumencie, kiedy zostawi go we Francji i zacznie brać lekcje gry na fortepianie. Ale oczywiście tak się nie stało. Znowu więc Isabelli przypomniał się dawny koszmar. Czyżby Jacqueline miała być artystką? Tak jak matka? Dlaczego nie jest podobna do ojca, który nie przejawiał jakichś szczególnych ambicji?

Instynktownie rozejrzała się za córką. Niedawno szła z małą Catherine obok Alexa i Annę. Teraz jednak nie zauważyła jej przy nich. Szła – ach, szła obok Jacka, który trzymał pod rękę Julianę, patrząc pobłażliwie na Jacqueline.

Widząc to Isabella poczuła, że ze złości i strachu żołądek podchodzi jej do gardła. Jack zapraszającym gestem podał dłoń małej Jacqueline, a dziewczynka popatrzyła na niego z powagą.

Nie! Isabella miała nadzieję, że córka usłyszy to jej nieme wołanie. Odejdź od niego! Podejdź do innych dzieci. Albo chodź do mnie. Nie, Jacqueline! Tylko nie to!

Dziewczynka jednak podała mu rączkę. Jack uśmiechnął się i coś powiedział.

– Zanosi się, że zacznie padać śnieg – rzekła Celia spoglądając na ciemne, nisko wiszące chmury. – I jest spory mróz.

– Byłoby wspaniale, gdybyśmy mieli śnieg na Boże Narodzenie – zauważył Peregrine. – Nie ma to jak zabawy na śniegu. Lepienie bałwana, bitwa na śnieżki, ślizgawka, kulig. Zgodzi się pani ze mną, hrabino?

Isabella starała się nie patrzeć na Jacqueline i Jacka, trzymających się za ręce i idących na przedzie. Uśmiechnęła się więc pogodnie i rzekła:

– Jak najbardziej. I chciałabym, aby wszyscy zwracali się do mnie „Isabello".

– A więc, Isabello… – Peregrine zatrzymał się i złożył przed nią głęboki ukłon.

Szli w kierunku jeziora. Nie tego zarośniętego, ale prawdziwego jeziora, po którym latem pływali łódką i w którym się kąpali. A nad brzegiem urządzali pikniki. Księżna zapowiedziała, że mniej więcej za godzinę przyśle furgon, który przywiezie dzbanki z gorącą czekoladą i zabierze gałęzie.

Jeśli dopisze mi szczęście – pomyślał Jack – zabiorę Julianę nad jezioro i skryjemy się między drzewami. Chciał być z nią sam na sam. Żeby móc swobodnie rozmawiać. A może i pocałować ją. O tak, pocałować. Powinien intensywniej się do niej zalecać. Zaczął się zastanawiać, czy tak chętnie przystałby na pomysł babki, gdyby nie zjawiła się tu Belle jako jeden z gości. Ale to właściwie nie ma znaczenia. Najwyższy czas, by już się ożenił, a z pewnością nie znalazłby ładniejszej, bardziej czarującej i uległej dziewczyny.

Dziewczyna! To słowo przyszło mu do głowy, zanim zdążył wymyślić inne. To było jedyne zastrzeżenie, jakie miał wobec Juliany, i każdy, komu by się z tego zwierzył, byłby tym bardzo zdziwiony. Im młodsza żona, tym lepiej. Łatwiej będzie mu ją sobie wychować. Dłużej zachowa urodę. Ma przed sobą więcej czasu, by rodzić dzieci, zwłaszcza jeśli na nieszczęście najpierw przyjdą na świat córki, a nie syn.

Kiedy tylko wyszli z domu, Jack od razu wziął Julianę pod rękę. Wyglądała bardzo pięknie w zielonej, obramowanej futrem pelisie z kapturem. Zabawiał ją mocno ubarwioną opowieścią o tym, jak przed południem wszyscy zgromadzeni w sali balowej zmieszali się i speszyli obecnością wielkiej gwiazdy. Nie oszczędził także siebie, opisując, jak stał oparty o ścianę i pragnął znaleźć się po drugiej jej stronie, podczas gdy reszta odważyła się podejść bliżej. Oczywiście nie zdradził prawdziwego powodu swego zachowania.

– Myślę, że nie masz powodu, by czuć się niepewnie – rzekła Juliana. – Jej wysokość powiedziała mi, że jesteś jednym z najlepszych aktorów w rodzinie.

Tak, babka na pewno nie omieszkała powiedzieć tego Julianie, wspominając jednocześnie, jaki jest przystojny w kostiumie scenicznym i jak panie na widowni mdleją, gdy on wchodzi na deski. Babcia nie zasypia gruszek w popiele i nie spocznie, dopóki nie zobaczy wnuka przed ołtarzem.

Dziewczyna! Dałby wiele, by się dowiedzieć, ile Juliana ma lat, ale nie śmiał jej zapytać.

Kilkoro dzieci śmignęło obok, tak że omal ich nie stratowało. Jedno przystanęło i uśmiechnęło się wesoło do Juliany.

– Ty jesteś panna Beckford – powiedział malec. -Pamiętam. Ale nie znam tego pana. Jestem Marcel Gellee, sir.

Synek Belle. Jasnowłosy i dość krępy, w przyszłości pewnie wyrośnie na przystojnego chłopca. Podobny do ojca, jak powiedziała Belle.

– Jack Frazer, do usług, panie Gellee – odpowiedział Jack, a Juliana uśmiechnęła się i przywitała z dzieckiem.

Chwilę potem Marcel biegł już za Rupertem, Rachel oraz Kitty, córeczką Stanleya.

Tymczasem Jack nagle zorientował się, że ktoś idzie obok niego. Spojrzał w dół.

Spoglądały ku niemu ciemne oczy osadzone w pociągłej twarzyczce.

– Jacqueline! – powiedział.

Widząc ją poczuł bolesne ukłucie w piersi, gdyż przypomniał sobie, z jakim uczuciem grała poprzedniego wieczora i jak Belle się na nią zdenerwowała.

– Mama powiedziała, że się zastanowi – rzekła.

– Naprawdę? – Uśmiechnął się do niej. – Juliano, znasz Jacqueline, córeczkę hrabiny de Vacheron?

– Jakie urocze francuskie imię – zauważyła Juliana. -Tak, widziałyśmy się w pokoju dziecinnym.

– Nad czym mama się zastanowi? – zapytał.

– Nad lekcjami gry na skrzypcach – odparła dziewczynka.

– Ach, tak – rzekł. – Jeśli rodzice mówią, że się nad czymś zastanowią, to prawie zawsze znaczy, że się zgodzą, prawda?

Spojrzała mu prosto w oczy w podobny sposób, jak robiła to Belle. W jej spojrzeniu wyczytał nadzieję.

– Tak? – zapytała. – Naprawdę?

O Boże, nie powinien był tego mówić.

– Wstawi się pan za mną u mamy? – poprosiła Jacqueline.

Już to zrobił. I Belle źle przyjęła jego uwagi, do czego zresztą miała święte prawo. Lecz teraz jej córeczka patrzyła mu w oczy z ufnością dziecka, które wierzy, że dorośli potrafią czynić cuda jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

– Tak bardzo ci na tym zależy? – zapytał. Ale sam sobie odpowiedział na to pytanie. Jest córką Belle. Oczywiście, że jej zależy. A ponieważ dla niego muzyka też była ważna, potrafił to zrozumieć. – Tak, naturalnie. I masz rację. Porozmawiam z twoją mamą.

Nie uśmiechnęła się, nie wyglądała na podnieconą ani nie podziękowała mu, jak mógłby się spodziewać. Ale już poprzedniego wieczora zauważył, jaka z niej poważna dziewczynka. Wolał chyba rozbrykane, swawolne maluchy swej siostry i kuzynów, ale wcześniej nie zetknął się z innymi dziećmi i nie znał ich uroku. A sam nigdy taki nie był w dzieciństwie.