Gwiazdka

Tytuł oryginalny: Christmas Belle

Rozdział pierwszy

Każdy powinien sam sobie wybrać żonę. To wszystko, co mam do powiedzenia na ten temat – poinformował matkę pan Jack Frazer w czasie jazdy powozem w kierunku Portland House, leżącego trzydzieści mil na południe od Londynu.

Problem jednak polegał na tym, że to samo powtarzał od tygodnia. I oto teraz, potulny jak baranek, jechał na święta Bożego Narodzenia do swych dziadków. Wkrótce zajmie się nim najbardziej stanowcza kobieta, jaką kiedykolwiek miał nieszczęście spotkać – jego babka, księżna Portland.

– W takim razie może powinieneś był już to zrobić, mój drogi – rzekła matka. – Masz trzydzieści jeden lat, jesteś moją jedyną podporą i pociechą. Poza tym wcale jeszcze nie wiemy, czy rzeczywiście babcia wybrała dla ciebie żonę. Chciała po prostu, abyśmy spędzili święta razem z nią, dziadkiem i resztą rodziny. Co w tym dziwnego czy nienormalnego? Przecież nie padło ani jedno słowo na temat małżeństwa.

Jack spojrzał na nią z ukosa. Czy to możliwe, by po tylu latach tak słabo znała swoją matkę? Nie, to niemożliwe – stwierdził nawet bez dłuższego zastanowienia. Po prostu jej samej zależało, by już się ożenił. Dlatego tak nalegała, aby przyjął zaproszenie – a właściwie wezwanie – choć wiedziała, że syn ma dużo ciekawsze plany na święta.

– Czy jesteś pewien, mój drogi – zapytała jak zwykle z niepokojem w głosie – że na tej drodze nie grasują rozbójnicy?

Jack westchnął, ujął jej dłoń i poklepał uspokajająco, próbując przekonać, że nie ma powodu do obaw. Pomyślał, że matka setki albo nawet tysiące razy przemierzała już tę drogę, jadąc do Portland House. Mimo to ciągle się bała, że na powóz napadną zamaskowani bandyci z flintami w garściach.

A mógł pojechać na Boże Narodzenie do Reggiego -pomyślał. Reggie zaprosił kilku wesołych kompanów na tydzień lub dwa do swojego domku myśliwskiego w Norfolk. I tyleż samo rezolutnych subretek do towarzystwa. A jeśli chodzi o dziewczęta, na guście Reggiego zawsze można było polegać… Albo mógł zostać w mieście, chodzić z przyjęcia na przyjęcie i cieszyć się względami lady Finley-Dodd, z którą nie dalej niż tydzień temu spędził interesującą – i bezsenną – noc. Miał zamiar podtrzymywać ten płomienny romans…

Jednak mimo tylu możliwości znalazł się oto z matką w powozie i jechał do dziadków, by spędzić świąteczne dni z nimi oraz wszystkimi wujami, ciotkami, kuzynami i całym stadem ich latorośli.

Zwariował czy co? Czyżby już zupełnie postradał zmysły?

– Jack – tak miesiąc temu zwróciła się do niego babka, kiedy przyjechała do miasta na ślub Connie (dziadka podagra zatrzymała w Portland House). – Jack, mój drogi, najwyższy czas, abyś i ty się ożenił. Stewartowie zawsze żenią się przed trzydziestką.

– Ja nie jestem Stewartem – zaoponował.

– Ale byłbyś, gdyby twoja matka nie wyszła za mąż -powiedziała.

Spojrzał na babkę z boku i poklepał ją po ręce.

– Gdyby mama nie wyszła za mąż – wyjaśnił jej z pewną satysfakcją – byłbym bękartem.

– Czas już, byś się ożenił – powtórzyła stanowczo. -I dziękuj niebu, że dziadek musiał zostać w domu, biedaczek. Nie wiem, czy nawet ja uratowałabym cię przed jego gniewem, gdyby słyszał, że używasz takich słów w mojej obecności.

– Ale ty jesteś moją opoką, babciu, i na pewno dzielnie byś mnie broniła – rzekł. – Niby taka krucha, a mimo to twarda jak skała.

– Impertynencki z ciebie młodzieniec – odparła. -Potrzebujesz żony, która nauczyłaby cię trzymać język za zębami. Ale powiedz mi, co myślisz o tym młodym eleganciku, którego wynalazła sobie Constance? Nie spieszno jej było z wyborem narzeczonego. Dziewczyna ma już dwadzieścia jeden lat. Za moich czasów uchodziłaby za starą pannę.

W ciągu jednej tylko rozmowy trzykrotnie padła pod jego adresem uwaga o małżeństwie – pomyślał Jack, gdy naraz powóz gwałtownie skręcił, a matka wydała swój zwykły okrzyk, którzy zamarł jej na ustach, kiedy się zorientowała, że to nie zbójcy zepchnęli powóz w zarośla, lecz po prostu woźnica wjechał na podjazd wiodący do domu. A po tych trzech uwagach, zaledwie tydzień później, dostał to zaproszenie. Czy raczej wezwanie.

Otóż dziadek – tak przynajmniej wynikało z listu -wpadł na pomysł, by na Boże Narodzenie zgromadzić w Portland House całą rodzinę, jak to niegdyś bywało w zwyczaju. Tak więc kochana Maud ma przyjechać i przywieźć ze sobą Jacka. Żadne rodzinne zgromadzenie nie może się bowiem odbyć bez drogiego Jacka. A poza tym będzie oczywiście jeszcze kilka osób spoza rodziny.

List od księżnej Portland był taki jak zwykle – długi, w kwiecistym i zawiłym stylu. Oczywiście to nie dziadek wpadł na pomysł tego rodzinnego zjazdu. Jack miał wątpliwości, czy dziadkowi w ogóle kiedykolwiek przyszedł do głowy jakiś pomysł. Jednak babka tyle już lat podtrzymywała mit, że jej mąż jest despotycznym demonem, iż być może sama w to uwierzyła. W liście aż trzy razy zaznaczyła, że Jack ma towarzyszyć matce, i chciała go do tego zachęcić obecnością jakichś specjalnych gości. Musiała chyba zdawać sobie sprawę – całkiem słusznie zresztą – że perspektywa świąt w gronie rodziny nie jest zbyt atrakcyjna dla trzydziestojednoletniego kawalera. Ale wszystko stało się dla Jacka jasne jak słońce, kiedy się dowiedział, jakich to gości spoza rodziny zaprosiła babka. Czy raczej – jakiego gościa.

Babka znalazła mu pannę, tak jak pięć lat temu znalazła pannę Alexowi – z tym że Alex wszystko zepsuł poślubiając Annę, zanim zdążył zaręczyć się z wybraną przez babcię dziewczyną. I tak samo później wybrała żonę dla Perry'ego oraz mężów dla Prue i Hortense. Natomiast Freddie – ten niedołęga Freddie – sam sobie wybrał dziewczynę. Czy raczej ona go wybrała. Wystarczyło tylko spojrzeć na Ruby, by wiedzieć, że należy do tego rodzaju kobiet, które biorą inicjatywę w swoje ręce. Nie była jednak złą żoną dla tego poczciwca Freddiego, Jack musiał to przyznać.

– Jesteśmy prawie na miejscu, kochanie – zabrzmiał obok niego głos matki. – Mam nadzieję, że nie grozi nam już żadne z niebezpieczeństw, jakie czyhają po drodze na podróżnych.

– Jesteśmy bezpieczni. – Pogładził jej dłoń. – Ale i tak bym cię obronił.

Ale czy sam był bezpieczny? I kto mógłby go bronić?

Ciekaw był – musiał to uczciwe przyznać – jakąż to dziewczynę czy kobietę uznała księżna za odpowiednią dla niego. Bez wątpienia było to jakieś młode dziewczę, w wieku siedemnastu albo osiemnastu lat. Babka bowiem źle wyrażała się o niezamężnych kobietach, które ukończyły już dziewiętnasty rok życia, a nawet traktowała je trochę nieufnie, jakby podejrzewała u nich jakieś ukryte wady, mogące zniechęcić obiecujących młodzieńców do małżeństwa. Przez chwilę Jack z pewnym upodobaniem myślał o młodych dziewczynach. Ale tylko przez chwilę. Z każdym rokiem młode panny wydawały mu się coraz mniej pociągające. Niewątpliwie jednak ta, o którą teraz chodzi, jest ładna i pełna wdzięku. Babka na pewno nie wybrałaby dla niego jakiejś maszkary, nawet gdyby ta miała najbardziej kuszący posag. Ponieważ w głębi duszy babcia była trochę romantyczką. A właściwie nawet nie trochę – gdyż ciągle, w wieku siedemdziesięciu kilku lat i po pięćdziesięciu latach małżeństwa, nadal była wręcz nieprzyzwoicie zakochana w dziadku.

Powóz znowu ostro skręcił, wjechał na brukowany taras przed wielkimi dwuskrzydłowymi drzwiami wiodącymi do hallu Portland House i wreszcie zatrzymał się z szarpnięciem. Jack zaczekał, aż służący otworzą przed nim drzwi i przystawią stopnie, i dopiero wtedy zeskoczył na ziemię, podając dłoń matce i pomagając jej wysiąść. Za nim otwarły się drzwi do hallu. Za chwilę babka zejdzie po schodach, by ich powitać. Zawsze osobiście witała gości, zanim jeszcze zdążyli przekroczyć progi jej domostwa.

Cóż, dobrze – pomyślał z filozoficzną melancholią -niech zaczną się te korowody. Przecież w końcu może powiedzieć „nie" tej dziewczynie. Stanowcze i nieodwołalne „nie".

Babka nie zmusi go do małżeństwa, jeśli sam tego nie będzie chciał. Tak jak żaden wrzeszczący sierżant nie zmusi szeregowca, by słuchał jego rozkazów. Tak jak potężny komin nie zmusi maleńkiego chłopca, by wspiął się na niego. Tak jak kat nie zmusi skazańca, by położył głowę pod topór. Tak jak…

No cóż, wszystko jest jasne – pomyślał Jack coraz bardziej przygnębiony.

– Maud, kochanie. Drogi Jacku – usłyszał za plecami znajomy głos, zanim jeszcze matka dotknęła stopą bruku.

Kiedy Jack, zmywszy z siebie kurz po podróży i przebrawszy się, zszedł na dół, stwierdził, że w salonie Port-land House jest mniej osób, niż mógł sądzić po dochodzących stamtąd głosach. Członkowie jego rodziny zawsze jednak mieli zwyczaj mówić jeden przez drugiego. A ponieważ dawno się nie widzieli – od ślubu Connie minął już cały miesiąc – przekrzykiwali się podnosząc głos i nadaremnie próbując uciszyć pozostałych.

Wbrew sobie Jack poczuł przypływ sympatii dla nich wszystkich. To była jego rodzina. Nie zauważył nikogo obcego.

– Jack! – Pierwsza spostrzegła go Hortense, jego siostra, i pospieszyła ku niemu, wyciągając dłonie. Nie zdążył jednak ich ująć, gdy siostra położyła mu je na ramionach i serdecznie ucałowała w oba policzki. – Wygrałam zakład. Wiedziałam, że tak będzie. Zeb, ten głuptas, twierdził, że nie przyjedziesz. Ciągle jeszcze nie zna naszej rodziny, mimo że wżenił się w nią już niemal trzy lata temu. Jak się masz? Jesteś tak samo przystojny jak zawsze.

– Czuję się tak, jakbym miał fular o jakieś dwa numery za mały – rzekł. – Gdzie ona jest, Hortie?

– Ona? – Uniosła brwi ze zdziwienia, a potem roześmiała się. – Ach tak, babcia rzeczywiście wspomniała, że spodziewa się także gości spoza rodziny. Ktoś z jej dawnych, serdecznych przyjaciół. Stara historia. Teraz przyszła kolej na ciebie, nieprawdaż? Jesteś ostatnim z nas, który się jeszcze ostał.

Jack spoważniał, wziął ją za ręce i jedną z nich podniósł do ust.