– A ty? – zapytała. – Czego ty chciałbyś od życia? Czegoś, co by go ożywiło i wyrwało z letargu. Czegoś, co przywróciłoby go do życia. Czegoś, co nadałoby sens jego egzystencji. Ale gdzie tego szukać? W kobietach? W hulankach? Hazardzie? Na balach i przyjęciach? Tego wszystkiego już zakosztował, lecz jego życie wciąż było puste, a nawet z każdym rokiem uboższe. Może nadszedł czas, by spróbować czegoś innego.

Pochylił głowę i nakrył jej usta swoimi ustami – zrobił to powoli i lekko. Nie uchylił jednak ust i nie pocałował jej mocniej, choć przez chwilę się zawahał. Nie chciał jej zrazić ani przestraszyć.

– Juliano… – Odchylił nieco głowę i popatrzył jej w oczy. – Chciałbym uczynić cię szczęśliwą.

Nagle w oczach dziewczyny pojawił się strach, który rozpaczliwie starała się ukryć. To, co powiedział, zabrzmiało zbyt żarliwie. Odsunął się od niej i uśmiechnął.

– Chyba powinnam już wrócić do mamy – powiedziała.

– Masz rację. – Wstał uśmiechając się ciągle i ujął jej dłonie. – Nie powinienem zatrzymywać cię dłużej. Nie chciałbym, aby twoja reputacja doznała uszczerbku.

Kiedy tak stała przed nim, krucha i śliczna niczym figurka z porcelany, pomyślał, że nie wie, jak miałby ją kochać. Tak by nie zrobić jej krzywdy, nie urazić i nie przestraszyć. Będzie musiał się tego nauczyć w noc poślubną, a potem doskonalić przez resztę życia. Może właśnie tego brakowało w jego życiu – troski o kogoś zamiast ciągłego poszukiwania przyjemności… albo tego, czego niegdyś zaznał i co utracił.

Jego związek z Belle też nie zaczął się burzliwie. Często widywał ją w Hyde Parku na spacerze – skromnie, ale schludnie ubraną, przepiękną młodą dziewczynę. Zaczął przychodzić tam codziennie w nadziei, że ujrzy ją choć z daleka. Aż wreszcie zobaczył ją, jak siedziała na ławce nad stawem i karmiła łabędzie. Usiadł obok niej i trwał w milczeniu jakieś pięć minut. Był bardzo młody i nieśmiały. A potem zaczął z nią rozmowę. Przez dwa następne tygodnie spotykali się niemal codziennie. Powiedziała mu, że musi zarabiać na życie. Wyglądała na bardzo przyzwoitą dziewczynę. W ciągu tych dwóch tygodni ani razu jej nie dotknął, a tylko chłonął oczami i w nocy śnił o niej z całą żarliwością młodego człowieka. Zakochał się w niej po uszy, zanim jeszcze pewnego wieczora zobaczył ją na scenie, grającą jakąś mniejszą rólkę. Została wówczas zauważona – co jednak objawiło się gwizdami i grubiańskimi uwagami ze strony publiczności.

Wtedy najpierw osłupiał, a potem poczuł złość. Oszukała go. Wszyscy wiedzieli, że aktorki to kurtyzany. Zrobiła z niego głupca. Następnego popołudnia, zanim poszedł do parku, wynajął pokój w jakiejś nędznej gospodzie. Zabrał ją tam – zgodnie z jego przewidywaniami nie opierała się – i tam też został mężczyzną. Była to żenująca inicjacja, która nie wywołała słowa skargi ani niezadowolenia ze strony Belle.

Kiedy wstał, ubrał się i stał odwrócony do okna, podczas gdy ona odziewała się i narzucała kołdrę na łóżko, zaproponował, by zamieszkała z nim. Zgodziła się. Wciąż był w niej zakochany i chciał otoczyć ją czułością, troską i bezgraniczną miłością. Chciał ją uratować, wybawić od konieczności sprzedawania swego ciała wszystkim, którzy byli gotowi zapłacić. Biedny głupiec. A jednak w ciągu tamtego roku -albo prawie roku – zaznał szczęścia, jakiego już potem nie doświadczył, mimo że szukał go bezustannie. Szczęścia, niepokoju i wreszcie zdrady. Tym razem będzie inaczej. Tym razem jego wybranka nie jest aktorką.

Kiedy Jack i Juliana w drodze powrotnej do salonu weszli do hallu, mieli wrażenie, że nastąpiła tu inwazja. Dwuskrzydłowe drzwi stały otworem, w hallu było mnóstwo ludzi, a wszyscy mówili i krzyczeli jeden przez drugiego. Rodzina wróciła z wizyty w probostwie.

Ruby przemawiała do Freddiego, każąc mu postawić Roberta na ziemi, gdyż malec mógł już sam wejść po schodach, a tymczasem trzymał kurczowo ojca za włosy, podczas gdy Freddie prostodusznie usiłował mu wyjaśnić, że to boli. Connie głośno się tłumaczyła, że ona i Sam wcale nie dlatego szli z tyłu, by się całować, a Sam z miną niewiniątka oświadczył, że nie muszą się już całować po kryjomu. Lisa skarżyła się, że spacer był dla niej bardzo męczący, zwłaszcza w jej błogosławionym stanie. Ale gdy tylko Perry zaproponował, że zaniesie ją po schodach do pokoju, gorąco zaprotestowała i przywołała go do porządku. Alex śmiał się, stawiając Catherine na podłodze, gdyż Alice, córeczka Prue, od razu zażądała, by teraz ją wziął na barana. Prue skarciła ją i próbowała wytłumaczyć, że wujek Alex ma już na jednym ramieniu Kennetha i że to mu w zupełności wystarczy. Zeb krzyczał na bliźnięta, by przestały się popychać, i zagroził, iż da im po klapsie, a gdy udał, że się zamierza, maluchy wybuchnęły śmiechem.

Była to typowa scena w dostojnym Portland House. Jack spojrzał przepraszającym wzrokiem na Julianę.

– Niezupełnie o takim spokojnym domu marzysz, nieprawdaż? – zapytał.

W tym momencie zaatakowany został przez jakiegoś rozradowanego nieznajomego, który klepnął go po ramieniu i uścisnął mu rękę.

– Jack! – zawołał. – Jak się masz, stary druhu? Przystojny jak zwykle, przy tobie każdy ma ochotę schować się do mysiej dziury! Czemu nie wybrałeś się do nas w odwiedziny razem ze wszystkimi? Mimo całego zamieszania – dom prawie pękał w szwach – mama zauważyła twoją nieobecność. Ale ona zawsze miała słabość do przystojnych mężczyzn.

– Fitz! – Jack odwzajemnił uścisk dłoni i odpowiedział uśmiechem na uśmiech. Bertrand Fitzgerald, syn pastora, bawił się z nimi w dzieciństwie, kiedy wraz z siostrami Ruby, Addie i Rosę przychodził w odwiedziny do Portland House. Zawsze dzielnie sekundował chłopcom we wszelkich figlach. – Ile to już czasu… cztery lata?

– Ostatnio widzieliśmy się na weselu Ruby i jej podekscytowanego wybranka – odrzekł Bertrand. – Przedstawisz mnie, Jack?

Z nie ukrywanym zainteresowaniem spojrzał na Julianę.

Jack przypomniał sobie o dobrych manierach i dokonał prezentacji. Juliana dygnęła, a Bertrand skłonił się z kurtuazją.

– Jednego możemy być pewni – zwrócił się z uśmiechem do Juliany. – Jeśli w towarzystwie jest jakaś piękna dama, Jacka zawsze znajdziemy tuż przy niej.

Juliana oblała się rumieńcem i spuściła wzrok.

– Zobacz, kto tu jest, Jack! – zawołała Hortense, wyłaniając się z rozkrzyczanej gromady i prowadząc za sobą młodą dziewczynę. – Nie zastaliśmy tylko Addie, która wyjechała na święta do rodziny męża.

– Rosę! – Jack wyciągnął ręce, by ująć dłoń najmłodszej córki pastora. – Ależ pięknie wyglądasz! Powiedz tylko, kim jest ten szczęśliwiec, który poprowadził cię do ołtarza, a wyzwę go na pojedynek o świcie. – Przypomniał sobie, jak podczas swej ostatniej wizyty w Portland House flirtował zuchwale z siedemnastoletnią Rosę. Wciąż była śliczna, ale już nie tą dziewczęcą, nieśmiałą urodą.

– Jack – odrzekła – nie ma nikogo takiego. Bertrand tymczasem wyjaśnił Julianie, kim jest Rosę, i zapytał dziewczynę, jak minęła jej podróż.

– Co słyszę?! – wykrzyknął Jack. – Czy mężczyźni na tym świecie zwariowali? Więc wciąż mieszkasz z rodzicami na plebani?

– Jestem guwernantką – odparła. – Pracuję w tym samym domu, w którym Bertie jest rządcą. Państwo wyjechali na święta, wiec oboje z Bertiem mamy dwa tygodnie wolne.

Rosę. Spokojna, nieśmiała Rosę jako guwernantka. Gdy Freddie poślubił Ruby, postanowił też znaleźć mężów dla swych szwagierek. Udało mu się wydać za mąż przeciętnie ładną Addie. A co z prześliczną Rosę?

Ktoś powiedział coś o herbacie i wszyscy pospieszyli schodami na górę do salonu.

– Chodźmy – powiedział Jack biorąc Rosę pod rękę. -Napijesz się herbaty, choć jestem pewien, że twoja mama nie dalej niż godzinę temu napoiła każdego niejedną filiżanką. Powiedz mi, jak taka ładna osóbka jak ty potrafi utrzymać w ryzach rozbrykane dzieciaki?

Kiedy tak szedł z Rosę za innymi, przypomniał sobie o Julianie. Spojrzawszy przez ramię, z ulgą zauważył, że dziewczynie towarzyszy Fitz, a z jej drugiej strony idzie Hortie, gawędząc pogodnie. To niełatwe – pomyślał -poświęcać całą uwagę jednej damie, kiedy się ma naturalną skłonność, by flirtować z każdą ładną kobietą.

Niełatwo będzie mi zmienić styl życia, a jeszcze trudniej zmienić siebie – pomyślał wzdychając.

Rozdział siódmy

Bertrand i Rosę dali się namówić i zostali na obiedzie, chociaż -jak powiedzieli wzbraniając się przed zaproszeniem – matka oczekiwała, że wkrótce wrócą na plebanię. Ostatecznie jednak sprawę przesądziło oświadczenie księżnej, że książę będzie bardzo niezadowolony, jeśli odmówią. A wszelkie zdenerwowanie źle wpływa na podagrę jego wysokości.

Jack potem odprowadził ich do domu, a w drodze powrotnej upajał się samotną przechadzką na świeżym powietrzu. Wcześniej jeszcze na chwilę wstąpił na plebanię, by złożyć wyrazy uszanowania pastorowi i jego małżonce, a przy okazji skosztował placka bakaliowego pani Fitzgerald, która wyjaśniła, że zawsze piecze go tydzień przed świętami – by się upewnić, czy przez rok nie wyszła z wprawy.

Następnego dnia miały się zacząć próby przed bożonarodzeniowym przedstawieniem. Jack wiedział, że wszelkie jego protesty i poranny, trochę dziecinny wybuch złości nie zdały się na nic i że jednak będzie musiał wystąpić w roli Otella. Ciekawe, czy Belle miała z tym coś wspólnego – zastanowił się i stwierdził, iż to niemożliwe. Rano dobitnie mu przecież powiedziała, że wolałaby nie widywać się z nim w ciągu tego tygodnia, tak jak on nie chciał widywać się z nią. Teraz kiedy była osobą szanowaną – a nawet więcej niż szanowaną – na pewno nie życzyła sobie, by przypominał jej o czasach, kiedy potrzebowała jego opieki i w zamian za to oddawała mu swe ciało.

Nie chciał myśleć o Belle. Nie chciał też wracać do salonu, gdzie z pewnością hrabina skupia na sobie uwagę wszystkich – tak jak to było wczoraj i dziś przy herbacie – mimo obecności nowych gości z plebani. Żeby więc tego uniknąć, postanowił odprowadzić do domu Fitza i Rosę.