Zsunął górną część sukienki. Nadal miała na sobie jedwabną koszulę nocną. Zbyt niecierpliwy, aby odpinać także koszulę, przyłożył usta do jej piersi i przez wilgotniejącą tkaninę czuł sztywniejący pod językiem sutek.

Na chwilę podniósł głowę i przyjrzał się uważnie Victorii. Kruczoczarne włosy miała potargane i rozrzucone na siedzeniu, ciemnoniebieskie oczy niemal poczerniały z pożądania.

– Kocham cię – wyszeptał. – Zawsze będę cię kochać.

Wiedział, że ona też chce to powiedzieć, wciąż jednak nie mogła się przełamać. Nie przejmował się. Wiedział, że w końcu zrozumie, że go kocha. Nie mógł jednak znieść jej rozterki, więc delikatnie przyłożył palec do jej ust.

– Nic nie mów – szepnął. – Wiem, że mnie pragniesz.

Gdy w końcu, nasyciwszy się sobą, oprzytomnieli, nie mógł uwierzyć w to, co zrobił. Kochał się z Victorią w ciasnej, jadącej karecie. Byli na wpół rozebrani, wymięci. On nawet nie zdjął butów. Przez moment pomyślał, że powinien ją przeprosić, ale nie zrobił tego. Jak ma przepraszać, skoro ciało Victorii – nie, Torie – wciąż jeszcze płonie z rozkoszy.

Mimo to czuł, że powinien coś powiedzieć, więc uśmiechnął się tylko i rzekł:

– Całkiem ciekawe przeżycie.

Otworzyła usta, poruszyła wargami, jakby chciała coś powiedzieć, ale nie wydobyła z siebie ani dźwięku.

– Victoria? Coś się stało? – pytał.

– Dwa razy – wyksztusiła oszołomiona. – Dwa razy przed ślubem. – Zamknęła oczy i pokiwała głową. – Dwa razy to nic nie szkodzi.

Robert odrzucił głowę do tyłu i parsknął śmiechem.

W końcu tak wyszło, że dwa nie było liczbą dokładną. Zanim Robertowi udało się wsunąć złotą obrączkę na czwarty palec lewej ręki Victorii, liczba ta urosła do czterech. Po drodze do Londynu musieli się zatrzymać w oberży. Nie uzgadniając tego nawet z Victorią, natychmiast oznajmił właścicielowi, że są małżeństwem, i zażądał izby z dużym, wygodnym łożem.

A później ogłosił, że grzechem byłoby, aby takie ładne i solidne łóżko marnowało się puste.

Pobrali się niemal natychmiast po przyjeździe do Londynu. Ku rozbawieniu Victorii, Robert kazał jej czekać w karecie, a sam pobiegł do domu po specjalna dyspensę. Wrócił za niecałe pięć minut i natychmiast wyruszyli do rezydencji wielebnego lorda Stuarta Pallistera, najmłodszego syna markiza Chippingworth, i kolegi szkolnego Roberta. Wielebny lord udzielił im szybkiego ślubu, a cała ceremonia trwała dwa razy krócej, niż to zajmowało ojcu Victorii.

Gdy w końcu wrócili do domu Roberta, czuła się bardzo skrępowana. Dom był wielki, chociaż za życia ojca Robert zajmował tylko jedną z mniejszych posiadłości rodzinnych. Mimo to dom imponował elegancją, a Victoria miała świadomość, że mieszkać w części rodzinnej takiej rezydencji to coś zupełnie innego niż żyć w pokoiku guwernantki na poddaszu.

Bała się także, że cała służba będzie tylko udawać szacunek do niej. Córka pastora! Guwernantka! Nie będą słuchać jej poleceń. Musiała koniecznie zrobić na nich dobre wrażenie – jeżeli wypadnie źle, będzie musiała to odrabiać przez wiele lat. Szkoda tylko, że nie wiedziała, jak ma tego dokonać.

Robert chyba rozumiał jej rozterki. Gdy jechali karetą od lorda Pallistera do domu, dotknął jej ręki i powiedział:

– Zostaniesz przedstawiona jako pani hrabina. Tak będzie znacznie lepiej.

Przyznała mu rację, lecz mimo to, gdy wchodziła po schodach, bez powodzenia starała się zapanować nad drżeniem rąk. Obrączka ślubna nagle zaczęła ciążyć jej na palcu.

Robert zatrzymał się przed drzwiami.

– Ty cała drżysz – powiedział, biorąc ją za rękę odzianą w rękawiczkę.

– Jestem zdenerwowana – przyznała.

– Dlaczego?

– Czuję się jak na jakiejś maskaradzie.

– A ty jesteś w kostiumie… – zachęcał. Roześmiała się nerwowo.

– Hrabiny. Skinął głową.

– Victorio, to nie kostium. Naprawdę jesteś hrabiną. Moją hrabiną.

– Nie czuję tego.

– Kwestia przyzwyczajenia.

– Łatwo powiedzieć. Ty się urodziłeś do takich spraw. Ja nie mam najmniejszego pojęcia, jak sobie z tym poradzić.

– Przecież siedem lat byłaś guwernantką. Na pewno nauczyłaś się czegoś od lady… Nie, cofam to. – Zmarszczył brwi – Staraj się nie naśladować lady Hollingwood. Po prostu bądź sobą. Prawdziwa dama wcale nie musi zadzierać nosa i robić wyniosłą minę.

– No dobrze – powiedziała niepewnie.

Robert chwycił za klamkę, ale drzwi otworzyły się, zanim zdążył popchnąć. Lokaj złożył głęboki ukłon i mruknął:

– Panie hrabio.

– Chyba zawsze czeka na mnie w oknie – szepnął Victorii do ucha. – Ani razu nie udało mi się samemu nacisnąć klamki.

Mimowolnie się zaśmiała. Robert tak bardzo dbał o jej spokój, że postanowiła go nie zawieść. Może i jest przerażona, ale zamierzała zostać idealną hrabiną. Choćby miała to przypłacić życiem.

– Yerbury – rzekł Robert do lokaja, podając mu kapelusz. – Pozwól, że ci przedstawię moją żonę. Oto hrabina Macclesfield.

Jeżeli Yerbury był zaskoczony, to w żaden sposób tego nie okazał.

– Najszczersze gratulacje – odezwał się, a potem zwrócił się do Victorii. – Pani hrabino, będę pani służyć z największą przyjemnością.

Na te słowa omal nie zachichotała ponownie. Myśl, że ktoś może jej służyć, wydawała jej się kompletnie absurdalna. Ale obiecała sobie zachowywać się stosownie, więc opanowała się i ograniczyła do przyjaznego uśmiechu.

– Dziękuję, Yerbury. Jestem zaszczycona, że znajdę się pod twoją opieką.

W surowych oczach Yerbury'ego pojawił się cieplejszy błysk, gdy powiedziała „pod twoją opieką”. Potem zdarzyła się rzecz nie do pomyślenia. Yerbury kichnął.

– Och! – zawołał. Wyglądał, jakby chciał się zapaść pod ziemię. – Pani hrabino, tak strasznie mi przykro.

– Nie przesadzaj, Yerbury – odparła. – To tylko kichnięcie.

Zanim skończyła, kichnął jeszcze raz.

– Dobry lokaj nigdy nie kicha. – Po czym kichnął cztery razy pod rząd.

Victoria jeszcze nigdy w życiu nie widziała bardziej strapionego człowieka.

– Nie przejmuj się, Yerbury – powiedziała przyjaźnie. – Lepiej pokaż mi kuchnię. Znam doskonałe lekarstwo. Raz dwa się wyleczysz. Wtedy na twarzy Yerbury'ego odmalowało się więcej emocji niż przez całe minione czterdzieści lat i prowadząc panią na tyły domu, nie przestawał dziękować.

Robert uśmiechnął się i zniknął w holu. Skoro niecałe dwie minuty zajęło jej zauroczenie Yerbury'ego, przewidywał, że do rana cała służba będzie jeść jej z ręki.

Minęło kilka dni, a Victoria stopniowo przyzwyczajała się do zmian w swoim życiu. Nie przypuszczała, aby kiedykolwiek nauczyła się wydawać służącym polecenia w najdrobniejszych sprawach. Dostatecznie dużo czasu spędziła w ich kręgach, aby zdawać sobie sprawę, że także są ludźmi, mają swoje marzenia i nadzieje. I chociaż służba nie dowiedziała się o pochodzeniu Victorii, najwyraźniej wyczuwała, że młoda hrabina darzy ich szczególną atencją.

Pewnego razu, gdy Robert i Victoria jedli śniadanie, jedna ze szczególnie gorliwych służących uparła się, że podgrzeje swojej pani czekoladę, bo nie jest dostatecznie gorąca. Gdy służąca zabrała filiżankę, odezwał się Robert:

– Torie, oni chyba życie by za ciebie oddali.

– Nie żartuj!

– Wcale nie jestem pewien, czy dla mnie zrobiliby to samo.

Już miała powtórzyć swój komentarz, gdy do jadalni wszedł Yerbury.

– Panie hrabio, pani hrabino – odezwał się. – Przyszła pani Brightbill z panną Brightbill. Mam powiedzieć, że państwa nie ma w domu?

– Tak, Yerbury, dziękuję – rzekł Robert, wracając do gazety.

– Nie! – zawołała Victoria.

Yerbury natychmiast się zatrzymał.

– Ciekawe, kto tu właściwie rządzi? – mruknął Robert, widząc, jak lokaj ignoruje jego polecenie, a stosuje się do życzenia żony.

– Robert, to nasza rodzina – powiedziała Victoria. – Musimy je przyjąć. Zranilibyśmy uczucia twojej cioci.

– Moja ciotka ma wystarczająco grubą skórę. A ja chciałbym czasami pobyć sam na sam z żoną.

– Nie sugeruję, że mamy cały Londyn zapraszać na herbatę. Ale swojej cioci mógłbyś poświęcić kilka minut. – Victoria znów spojrzała na lokaja. – Yerbury, wprowadź je, proszę. Być może przyłączą się do śniadania.

Robert jęknął, ale Victoria wiedziała, że wcale nie jest zły. Kilka sekund później do jadalni weszła pani Brightbill i Harriet. Robert natychmiast wstał z miejsca.

– Mój drogi, drogi siostrzeńcze! – zapiszczała pani Brightbill. – Niedobry z ciebie chłopak.

– Mamo – wtrąciła Harriet, spoglądając nieśmiało na Roberta. – Chyba już nie można nazywać go chłopakiem.

– Nonsens, mogę go nazywać, jak mi się podoba. – Odwróciła się do Roberta i zrobiła srogą minę. – Czy ty zdajesz sobie sprawę, jak rozzłościłeś ojca?

Robert odczekał, aż kobiety usiądą, i z powrotem zajął miejsce.

– Ciociu, ojciec złości się na mnie od siedmiu lat.

– Nie zaprosiłeś go na ślub!

– Nikogo nie zapraszaliśmy.

– To nie ma nic do rzeczy.

Harriet odwróciła się do Victorii i powiedziała, zasłaniając usta dłonią:

– Mama uwielbia przypadki szczególne.

– A co tu jest szczególnego?

– Uzasadnione oburzenie – odparła Harriet. – Nie może być nic lepszego.

Victoria spojrzała na męża, który z zadziwiającą cierpliwością znosił gderanie ciotki.

– Jak długo on to wytrzyma? – zwróciła się do Harriet.

Dziewczyna zmarszczyła brwi i po chwili odpowiedziała na pytanie.

– Moim zdaniem zbliża się do kresu.

Jakby na potwierdzenie tych słów Robert walnął pięścią w stół, aż zabrzęczała zastawa.

– Wystarczy – eksplodował.

W drzwiach prowadzących do kuchni pojawiła się przerażona służąca.

– To znaczy, że nie podawać już czekolady? – zapytała cichutko.

– Nie! – Victoria poderwała się na nogi. – Pan nie mówił do ciebie, Joanno. A my z przyjemnością się napijemy, prawda, Harriet?

Nastolatka ochoczo skinęła głową.