Zachichotał.

– Potrzebujesz miłości, towarzystwa, opieki. Dlaczego tak ci doskwierała posada guwernantki? Bo byłaś sama.

– Mogę sobie kupić psa. Spaniel byłby lepszy do towarzystwa niż ty.

Znów się roześmiał.

– Przypomnij sobie, jak szybko dzisiaj zawołałaś, że jesteś moją żoną. Mogłaś wybrać każde inne nazwisko, ale wybrałaś moje.

– Po prostu skorzystałam z twojego nazwiska, żeby się bronić. Nic więcej!

– Ale to nie wystarczyło, moje złotko.

Nie przepadała, gdy tak się do niej zwracał.

– Potrzebujesz prawdziwego mężczyzny. Ci pijacy nie uwierzyli ci, póki się nie pojawiłem.

– Bardzo ci dziękuję. – W jej głosie nie było zbyt wiele wdzięczności. – Najwyraźniej masz potrzebę wybawiania mnie z nieprzyjemnych sytuacji.

– A tak. To się czasami przydaje.

– Tyle że to ty odpowiadasz za spowodowanie tych sytuacji.

– Czyżby? – zapytał tonem pełnym sarkazmu. – Wstałem z łóżka i przez sen wyciągnąłem cię z pokoju, zepchnąłem ze schodów i zostawiłem przed zajazdem na pastwę dwóch cuchnących zakapiorów. Zrobiła surową minę.

– Robert, twoje zachowanie jest zupełnie nie na miejscu.

– O, guwernantka się w tobie odzywa?

– Porwałeś mnie! – niemal krzyknęła. – Uprowadziłeś mnie! Gdybyś dał mi spokój, o co stale proszę, to teraz smacznie i bezpiecznie spałabym we własnym łóżku.

Znów zrobił krok do przodu i złapał ją za ramię.

– Smacznie i bezpiecznie? – powtórzył. – W tamtej okolicy? To raczej niemożliwe!

– No tak, a ty wielkodusznie wziąłeś na siebie obowiązek wybawienia mnie od mojej własnej głupoty.

– Ktoś musiał.

Uniosła rękę, żeby wymierzyć mu policzek, ale on bez trudu złapał ją w nadgarstku.

– Jak śmiesz? Jak śmiesz mnie poniżać? Mówisz, że mnie kochasz, a traktujesz mnie jak dziecko. Ty…

Przerwała, bo przycisnął dłonią jej usta. – Uważaj, bo powiesz coś, czego będziesz żałować. Nadepnęła go na stopę. Mocno. Znów był przekonany, że zna jej potrzeby. A ona właśnie za to go nienawidzi.

– Dosyć! – huknął. – Okazałem ci Hiobową cierpliwość! Świętym powinienem zostać, cholera! – Zanim zdążyła odparować, że słowo „święty” nie powinno sąsiadować w jednym zdaniu ze słowem „cholera”, podniósł ją i bez wysiłku rzucił na łóżko.

Ze zdumienia otworzyła usta. Zaczęła czołgać się po sienniku, ale złapał ją za kostkę.

– Puszczaj! – zawołała. Chwyciła brzeg łóżka i próbowała wyrwać się z uścisku. Bezskutecznie. – Robert, jak mi zaraz nie puścisz nogi…

Ten łajdak miał czelność się roześmiać.

– To co mi zrobisz? No powiedz.

Kipiąc gniewem i bezradnością, przestała się szarpać, tylko drugą nogą solidnie kopnęła go w klatkę piersiową. On jęknął z bólu i puścił jej kostkę, ale zanim zczołgała się z łóżka, całym ciężarem przycisnął ją do siennika.

Wyglądał na wściekłego.

– Robert – spróbowała odezwać się pojednawczym tonem.

Patrzył na nią z góry, a w jego oczach strach mieszał się Z pożądaniem.

– Czy ty masz pojęcie, co ja czułem na widok tych napastujących cię zbirów? – zapytał ochrypłe.

W milczeniu pokręciła głową.

– Ogarnęła mnie furia. – Jego uścisk zelżał i stał się bardziej opiekuńczy. – Prymitywna, niepohamowana, dzika furia.

Szerzej otworzyła oczy.

– Bo śmieli cię dotknąć. Bo śmieli cię nastraszyć.

Miała sucho w ustach. Nie mogła oderwać oczu od jego warg.

– I wiesz, co jeszcze czułem?

– Nie – odpowiedziała prawie szeptem.

– Przerażenie. Spojrzała mu w oczy.

– Przecież widziałeś, że nic mi nie jest. Uśmiechnął się smutno.

– Nie o to chodzi, Torie. Byłem przerażony, że uciekasz przede mną i nigdy nie przyznasz, co naprawdę do mnie czujesz. Że mnie nienawidzisz i będziesz się wplątywać w różne kłopoty, byle tylko mnie uniknąć.

– To nieprawda, że cię nienawidzę – wymknęło jej się, zanim sobie uprzytomniła, że zaprzecza wszystkiemu, co mówiła przez ostatnich dwanaście godzin.

Dotknął jej włosów i silnymi dłońmi objął głowę.

– Więc dlaczego? – szepnął. – Dlaczego, Victorio?

– Nie wiem. Niestety. Ale wiem, że teraz nie chcę być z tobą.

Zniżył głowę tak, że prawie stykali się nosami. Potem namiętnie, musnął ustami jej usta.

– Teraz czy nigdy?

Nie odpowiedziała. Nie odpowiedziała, bo poczuła na swych ustach jego gorące usta. Przesunął językiem po jej wargach. Delikatnie pocałował ją, przypominając o swoim pożądaniu. Przesunął dłoń po jej ciele i zatrzymał na piersi. Pieścił ją, a przez tkaninę sukienki przebijało się gorąco jego ręki. Victorię zaczęło ogarniać podniecenie.

– A wiesz, co teraz czuję? – szepnął.

Nie odpowiedziała.

– Pożądanie. – Błyszczały mu oczy. – Pragnę cię, Victorio. Chcę, żebyś w końcu była moja.

Z przerażeniem zdała sobie sprawę, że pozostawia decyzję w jej rękach. Łatwo byłoby się poddać nastrojowi chwili. Przecież nazajutrz mogłaby się usprawiedliwić, że dała się ponieść namiętności, że nie myślała trzeźwo.

Ale Robert odwoływał się do jej uczuć. Chciał, aby przyznała, że ona pragnie go nie mniej niż on jej.

– Mówiłaś, że chcesz sama za siebie podejmować decyzje – szeptał jej do ucha, delikatnie przesuwając koniuszkiem języka po jego skraju. – Nie chcę tego robić za ciebie.

Jęknęła bezradnie.

On przesunął dłoń po jej ciele i łagodnie zatrzymał na biodrze. Przycisnął, a ona poczuła każdy fragmencik jego palców.

Uśmiechnął się wyzywająco.

– Może powinienem ci pomóc zadecydować? – powiedział, dotykając wargami delikatnej skóry szyi. – Pragniesz mnie?

Nie odpowiedziała, ale mocniej do niego przylgnęła i lekko uniosła biodra. Wsunął dłonie pod sukienkę i przesuwał powoli, aż dotarł do rozpalonej skóry ponad brzeżkiem pończochy. Jednym palcem powoli zataczał kółka na nagiej skórze.

– Pragniesz mnie? – powtórzył.

– Nie – szepnęła.

– Nie? – Znów przyłożył wargi do jej ucha i delikatnie skubał poduszeczkę. – Na pewno?

– Tak.

– Tak, jesteś pewna, czy tak, pragniesz mnie? Westchnęła bezsilnie.

– Nie wiem.

Zastanawiał się przez dłuższą chwilę. Jego twarz wyrażała pragnienie, w oczach połyskiwał płomień. W końcu zsunął się Z jej ciała. Wstał, przeszedł na drugą stronę pokoju. Widziała, jak bardzo jest podniecony.

– Tej decyzji za ciebie nie podejmę – rzekł.

Oszołomiona Victoria usiadła. Także pragnęła Roberta, a jednocześnie nienawidziła go za to, że dał jej to, o co od tak dawna prosiła: kontrolę nad swoimi decyzjami. On podszedł do okna i oparł się o parapet.

– Podejmij decyzję – powiedział spokojnie. Zdobyła się tylko na stłumiony szloch.

– No, podejmij!

– Ja… Ja nie wiem. – Nawet w jej uszach słowa te zabrzmiały żałośnie i głupio.

Odwrócił się plecami.

– To zejdź mi z oczu.

Wzdrygnęła się.

Robert wrócił do łóżka i chwycił ją za ramię.

– Powiedz tak albo nie – rzekł ostro. – Albo nie wymagaj, żebym dawał ci możliwość wyboru, skoro nie chcesz z niej skorzystać.

Victoria była kompletnie zdumiona i zanim zdążyła zareagować, została wypchnięta do swojego pokoju i zamknęły się za nią drzwi. Próbowała złapać powietrze. Nie mogła uwierzyć, że tak bardzo czuje się smutna i odrzucona. Ujawniła swoją obłudę! On to bez trudu udowodnił. Stale prosiła, żeby nie próbował kontrolować jej życia, a gdy w końcu dał jej wybór, nie potrafiła się na nic zdecydować.

Gdy już nieco się uspokoiła, jej wzrok padł na paczkę bezładnie rzuconą kilka godzin wcześniej. Wydawało się, że od tamtej chwili minęły wieki. Ciekawe, co Robert rozumie przez odpowiednią koszulę nocną, pomyślała z uśmiechem.

Rozwiązała sznurek na pudełku i uchyliła wieczko. Nawet w słabym świetle świeczki dojrzała, że koszula jest z najznakomitszego jedwabiu. Ostrożnie wyjęła ją z pudełka.

Była ciemnoniebieska, coś pomiędzy granatem a błękitem paryskim. Victoria nie wierzyła, że koszula miała taki sam kolor jak jej oczy tylko przez przypadek.

Westchnęła i z powrotem usiadła na łóżku. Wyobraziła sobie, jak Robert ogląda sto różnych koszul, aż w końcu wybiera tę jedną idealną. Wszystko robił dokładnie i z sercem.

Zaciekawiło ją, czy kocha się z takim samym zaangażowaniem.

– Przestań! – odezwała się na głos, jakby tylko w ten sposób mogła opanować myśli. Wstała i przeszła przez pokój do okna. Księżyc świecił wysoko, gwiazdy przyjaźnie mrugały. Nagle bardziej niż czegokolwiek innego zapragnęła porozmawiać z inną kobietą. Z koleżanką z pracy, z siostrą, a choćby nawet z panią Brightbill albo Harriet.

Ale przede wszystkim chciała porozmawiać z mamą, która już od tylu lat nie żyła. Spojrzała w nocne niebo i odezwała się:

– Mamo, słuchasz mnie? – I szybko odpędziła niemądrą nadzieję, że zaraz jakaś gwiazda rozświetli niebo. Mimo to w rozmowie z nocnym rozgwieżdżonym niebem było coś kojącego.

– Co ja mam robić? – mówiła na głos. – Chyba go kocham. I chyba mogłabym go pokochać na zawsze. Ale równocześnie go nienawidzę.

Jedna z gwiazd zamrugała ze współczuciem.

– Czasami myślę, że tak wspaniale byłoby mieć kogoś, kto by się o mnie troszczył. Czuć się kochana i bezpieczna. Już od tak dawna brakuje mi takiego poczucia. Brakuje mi przyjaciela. Ale chcę także sama podejmować decyzje, a Robert mi to uniemożliwia. Nie, żeby specjalnie. On po prostu taki już jest. Czuję się słaba i bezradna. Jako guwernantka cały czas byłam zdana na cudzą łaskę. A tego nie znoszę.

Przerwała, żeby otrzeć łzę z policzka.

– A w ogóle to zastanawiam się, czy te sprawy mają jakieś znaczenie. Bo może ja się po prostu boję? Jestem tylko tchórzem, który boi się skorzystać z okazji.

Wiatr musnął jej policzek, odetchnęła głęboko świeżym, chłodnym powietrzem.

– Czy znów mi nie złamie serca, jeżeli pozwolę mu się kochać?

Nocne niebo nie odpowiedziało.

– I jeśli pozwolę mu się kochać, to czy pozostanę sobą?