Pozwoliła, by Robert pomógł jej wsiąść, i zajęła miejsce w karecie. Odetchnęła z ulgą, gdy zmęczone mięśnie mogły wreszcie odpocząć.

– Miałaś ciężki dzień, co? – zagadnął.

– Tak. Przyszła księżna Wolcott. A jest bardzo małostkowa.

Robert zmarszczył czoło.

– Sarah – Jane? O Boże! To zasłużyłaś na medal, jeżeli zdołałaś nie wytargać jej za włosy.

– A wiesz, że chyba naprawdę zasłużyłam? – Pozwoliła sobie na nieśmiały uśmieszek. – Jeszcze nigdy nie spotkałam tak próżnej osoby. I tak opryskliwej. Nazwała mnie matołem.

– A ty co?

– Oczywiście nie mogłam nic powiedzieć. – Uśmiechnęła się szelmowsko i dodała: – Na głos.

– A co powiedziałaś w myślach?

– Ooo, dużo. Wytknęłam jej wielki nochal i maciupki móżdżek.

– Naprawdę maciupki?

– Maciupeńki – odparła Victoria. – W przeciwieństwie do nosa.

– Duży?

– Wielki. – Zachichotała. – Miałam ochotę jej go przytrzeć.

– Z przyjemnością bym na to popatrzył.

– Z przyjemnością bym to zrobiła – dodała i parsknęła śmiechem. Już dawno nie było jej tak wesoło.

– Boże – rzekł zdumiony Robert. – Można by pomyśleć, że dobrze się bawisz. Tu, ze mną. Nie do wiary.

Natychmiast zacisnęła usta.

– Ja bawię się znakomicie – mówił. – Miło słuchać twojego śmiechu. Ostatnio jakoś nie miałem okazji.

Milczała, bo nie wiedziała, co powiedzieć. Gdyby zaprzeczyła, że dobrze się bawi, ewidentnie by skłamała. A mimo to trudno było przyznać – nawet przed sobą – że jego towarzystwo sprawia jej przyjemność. Zrobiła więc jedyną rzecz, jaka jej przychodziła do głowy i… ziewnęła.

– Nie masz nic przeciwko temu, abym zdrzemnęła się na minutkę? – zapytała, uznając, że sen będzie dobrym wyjściem z niezręcznej sytuacji.

– Nic a nic – odparł. – Zasunę zasłonki.

Westchnęła sennie i zasnęła. Nie zauważyła chytrego uśmieszku na twarzy Roberta.

Gdy się obudziła, wokoło panowała cisza. Zawsze sądziła, że Londyn to najgwarniejsze miejsce świata, ale teraz oprócz stukotu końskich kopyt nie słyszała nic.

Zmusiła się do uniesienia powiek.

– Dzień dobry, Victorio.

Przetarła oczy.

– Już rano?

– Nie, to tylko powitanie. Troszkę sobie pospałaś.

– Jak długo?

– O, z pół godzinki. Musiałaś być zmęczona.

– Tak – odparła. – Okropnie. – Jeszcze raz przetarła oczy. – Pół godziny? A nie powinniśmy być już w domu?

Nic nie odpowiedział.

Z najgorszymi podejrzeniami przysunęła się do okna i odsunęła zasłonkę. Zmierzchało już, ale bez trudu dostrzegła drzewa, krzewy, a nawet krowę.

– Krowa tutaj? Spojrzała na Roberta groźnym wzrokiem. – Gdzie my jesteśmy?

Udał, że strzepuje kurz z rękawa.

– Zdaje się, że w drodze na wybrzeże.

– Gdzie? – Prawie krzyczała.

– Na wybrzeże.

– Tylko tyle masz do powiedzenia na ten temat? Uśmiechnął się.

– Mógłbym jeszcze dodać, że cię porwałem. Ale tego już chyba sama się domyśliłaś.

Skoczyła mu do gardła.

14

Victoria nie sądziła, że jest zdolna do przemocy – właściwie miała się raczej za powściągliwą – ale beztroskie oświadczenie Roberta wyprowadziło ją z równowagi.

Ciało i mózg zareagowały w sposób nieopanowany. Rzuciła się na Roberta.

– Ty żmijo! – krzyczała. – Ty wstrętna, podstępna żmijo!

Komentarz na temat jej mało eleganckiego języka zachował dla siebie. Być może dlatego, że zacisnęła mu palce na gardle.

– Jak śmiałeś? – wrzeszczała. – Jak mogłeś? A cały czas udawałeś, że rozumiesz, co ci mówię o niezależności.

– Victoria – zipnął, próbując oderwać jej ręce od szyi.

– Cały czas to sobie planowałeś, tak? – Ponieważ nie odpowiedział, potrząsnęła nim. – Tak?!

W końcu udało mu się wyswobodzić, ale musiał użyć takiej siły, że Victoria aż upadła na podłogę karety.

– Na miłość boską – zawołał, z trudem łapiąc powietrze. – Chcesz mnie zabić?

Spojrzała z poziomu podłogi.

– Całkiem niezła myśl.

– Kiedyś mi za to podziękujesz – oznajmił, chociaż dokładnie zdawał sobie sprawę, że te słowa jeszcze bardziej ją rozwścieczą.

Nie mylił się. W ułamku sekundy poczerwieniała na twarzy.

– Jeszcze nigdy w życiu nie byłam taka rozsierdzona – wycedziła w końcu przez zaciśnięte zęby.

– Wierzę ci – powiedział z głębokim przekonaniem i po – masował sobie gardło.

– Nie miałeś prawa. Tak mało mnie szanujesz, że… że… – zawahała się i rozejrzała dokoła, jakby przyszło jej do głowy coś nieprawdopodobnego. – O Boże! Dałeś mi trucizny?

– O czym ty mówisz?

– Byłam zmęczona. Ale mimo to za szybko zasnęłam.

– Szczęśliwy zbieg okoliczności – rzekł i machnął ręką. – Jestem za to bardzo wdzięczny losowi. Nie wyszłoby ci na dobre, gdybyś tak wrzeszczała na ulicach Londynu.

– Nie wierzę, że nic mi nie zrobiłeś.

– Nie jestem takim łajdakiem, za jakiego mnie uważasz. Poza tym nie miałem dzisiaj dostępu do niczego, co jadłaś. Nawet ciasteczek ci nie posłałem.

To była prawda. Wczoraj Victoria udzieliła mu surowego wykładu na temat marnotrawstwa żywności i obiecała, że od tej chwili każde pudełko ciasteczek będzie oddawać do sierocińca. I choć była na niego wściekła, musiała przyznać, że Robert nie należy do ludzi, którzy mogliby sięgnąć po truciznę.

– Tylko jedna uwaga – dorzucił. – Jeszcze do wczoraj nie planowałem cię porwać. Miałem nadzieję, że bez stosowania takich drastycznych środków wrócisz do rozsądnego życia.

– Tak trudno ci uwierzyć, że życie bez ciebie mogę uważać za rozsądne?

– Jeżeli polega ono na mieszkaniu w najgorszych slumsach, to tak.

– To wcale nie „najgorsze” slumsy – rzekła poirytowana.

– Victoria, dwie noce temu przed twoim domem zasztyletowano człowieka – krzyknął.

– Naprawdę? – Zmrużyła oczy.

– Tak, naprawdę. A jeśli myślisz, że będę tolerował twoją beztroskę i stał bezczynnie, gdy padasz ofiarą…

– Przepraszam bardzo, ale właśnie padłam ofiarą. Zostałam w najlepszym razie porwana.

Spojrzał na nią gniewnie.

– A w najgorszym?

– Zgwałcona.

– Nie będzie żadnego gwałtu.

– Nigdy nie wiadomo. Po tym, co chciałeś mi zrobić.

– Zawsze mnie pragnęłaś i pragniesz. Może akurat nie w tej chwili, ale pragniesz.

Na chwilę zapanowało milczenie. W końcu Victoria, patrząc na niego z pogardą, powiedziała:

– Nie jesteś lepszy od Eversleigha. Mocno chwycił ją za ramiona.

– Nigdy nawet mnie z nim nie porównuj.

– A czemu nie? Porównanie jest całkiem na miejscu. Obydwaj stosujecie przemoc, obydwaj używacie siły przeciwko mnie…

– Ja nie użyłem siły – syknął przez zęby.

– A więc otwórz drzwi i pozwól mi wysiąść z karety.

– Victoria – mówił, starając się zachować cierpliwość – jesteśmy w połowie drogi do Canterbury. Jest ciemno, wokół nie ma ludzi. Zapewniam cię, że o tej porze nie chciałabyś opuścić karety.

– A niech cię! Wiesz, jak nie cierpię, kiedy mi mówisz, czego chcę, a czego nie?

Tak mocno zaciskał palce na siedzisku ławki, że trzęsły mu się ręce.

– Mam zatrzymać karetę?

Po niezwykle wymownej chwili milczenia trzy razy zapukał pięścią w przednią ścianę. Po kilku sekundach kareta stanęła.

– Proszę – powiedział. – Wysiadaj.

Otwierała i zamykała usta jak ryba wyrzucona na brzeg.

– Mam ci pomóc wyjść? – Kopnięciem otworzył drzwi i wyskoczył na zewnątrz. Podał jej rękę. – Do usług.

– Robert, nie myślałam…

– Od tygodni nie myślisz – dociął.

Gdyby dosięgła, wymierzyłaby mu policzek. Obok Roberta pojawiła się twarz MacDougala.

– Coś nie tego, mój panie? Paninko?

– Panna Lyndon wyraziła ochotę na opuszczenie naszego towarzystwa.

– Tutaj?

– Nie tutaj, idioto – krzyknęła. A ponieważ MacDougal zrobił urażoną minę, musiała dodać: – Nie pan, tylko Robert.

– Wysiadasz czy nie? – zdecydowanie zapytał Robert.

– Wiesz, że nie. Chcę, żebyś mnie zawiózł z powrotem do Londynu, a nie zostawiał tutaj. – I zwróciła się do MacDougala: – A gdzie my właściwie jesteśmy?

– A gdzie koło Faversham.

– Dobrze – postanowił Robert. – Zanocujemy tam. Milo się jedzie, ale nie ma co się przemęczać i jechać do samego Ramsgate.

– Racja. – MacDougal zawahał się, a potem rzekł do Victorii: – Może na ławce będzie panince lepij, co, paninko Lyndon?

Uśmiechnęła się gorzko.

– Nie, nie. Tu na podłodze mi wygodnie, panie MacDougal. Lubię dokładnie poczuć wszystkie kamienie i nierówności na drodze.

– Cierpiętnica – mruknął pod nosem Robert.

– Słyszałam!

Zignorował ją i wydał zdecydowane polecenie MacDougalowi. Potem wsiadł do karety i nie zwracając uwagi na nadąsaną Victorię siedzącą na podłodze, zajął swoje miejsce.

– Co jest w Ramsgate? – zapytała w końcu.

– Mam domek nad morzem. Sądziłem, że znajdziemy tam zaciszny kątek.

– Zaciszny kątek? W takiej sytuacji brzmi to przerażająco.

– Victoria, zaczynasz nadużywać mojej cierpliwości.

– Drogi panie, to nie pana porwano.

Uniósł jedną brew.

– Wiesz co? Coś mi się wydaje, że ta cała sytuacja zaczyna cię bawić.

– Wyobraźnia cię ponosi – ucięła.

– Mówię poważnie – w zamyśleniu dotknął podbródka. – Musi być przyjemnie dać ujście od dawna tłumionym emocjom.

– Mam pełne prawo do gniewu.

– Na pewno tak ci się wydaje.

Zrobiła groźną – miała nadzieję – minę.

– Gdybym teraz miała pistolet, to naprawdę bym cię zastrzeliła.

– Myślałem, że jesteś przywiązana do wideł.

– Jestem przywiązana do wszystkiego, czym ci mogę wyrządzić krzywdę.

– Nie wątpię. – Zachichotał.

– Nie obchodzi cię, że cię nienawidzę?

Długo wypuszczał powietrze z płuc.

– Coś ci wyjaśnię. Dla mnie najważniejsze jest twoje bezpieczeństwo i zadowolenie. Jeżeli wydobycie cię z tej dziury, którą nazywałaś domem, ma kosztować kilka dni twojej nienawiści, to niech i tak będzie.