– Raczej niestosownie jest nazywać przyszłą hrabinę przybłędą, pani Hollingwood – powiedział stanowczo.

– Przyszłą hrabinę? – W głosie lady pojawiła się panika. – Pannę Lyndon?

– W rzeczy samej. – Robert długo ćwiczył lodowate spojrzenia, a dla lady Hollingwood zachował najostrzejsze z nich. – Ależ pan… Pan nie może się z nią ożenić!

– Czyżby?

– Eversleigh zwierzył mi się, że ona go kokietuje.

– Bydlak.

Lady Hollingwood struchlała na dźwięk wulgarnego słowa.

– Hrabio Macclesfield, muszę prosić…

– Gdzie ona jest? – przerwał.

– Nie mam pojęcia.

Podszedł bliżej, patrząc groźnie.

– Nie ma pani pojęcia? Zupełnie nic nie przychodzi pani do głowy?

– Może… Może zwróciła się do tego samego biura pracy, które mnie ją poleciło.

– No, to już coś. Wiedziałem, że z pani może być pożytek.

Lady Hollingwood niepewnie rozglądała się na boki.

– Gdzieś tu mam adres. Zaraz panu zapiszę.

Położył ręce na biodrach i wyprostował się z wyniosłą miną. Lady Hollingwood, zerkając na niego trwożnie, przeszła na drugi koniec pokoju i wyjęła z biurka papier. Drżącą ręką przepisała adres.

– Proszę – powiedziała, wręczając mu karteczkę. – Mam nadzieję, że to drobne nieporozumienie nie wpłynie na naszą przyszłą znajomość.

– Droga pani, nie znajduję ani jednego powodu, dla którego kiedykolwiek miałbym pragnąć spotkania z panią.

Lady zbladła – oto jej aspiracje towarzyskie właśnie legły w gruzach.

Robert spojrzał na londyński adres i wyszedł z pokoju, nie pofatygowawszy się nawet skinąć gospodyni głową na pożegnanie.

Pracowniczka biura niechętnym tonem poinformowała, że Victoria rzeczywiście szukała u nich posady, ale została odprawiona z kwitkiem. Nie ma pracy dla guwernantek bez referencji.

Robert nie mógł opanować drżenia rąk. Jeszcze nigdy nie czuł się tak bezsilny. Gdzież więc ona jest, do diabła?

Kilka tygodni później Victoria, nucąc wesoło pod nosem, szła do pracy z paczką szycia pod pachą. Nie pamiętała, kiedy ostatnio czuła się tak szczęśliwa. Owszem, w sercu nadal nosiła ranę zadaną przez Roberta, ale pogodziła się już z myślą, że ten ból nigdy nie minie.

Była zadowolona. Kiedy kobieta z biura pracy skazała ją na bezrobocie, przeżyła chwile paniki, ale szybko przypomniała sobie, że umie dobrze szyć. Bez trudu znalazła pracę w zakładzie krawieckim.

Dostawała pieniądze za każdą uszytą sztukę i to dawało jej satysfakcję. Jeżeli wykonała pracę dobrze, to nikt nie mógł jej nic zarzucić. Nie było żadnej lady Hollingwood, która narzeka, że jej dziecko za wolno recytuje abecadło, a potem zrzuca winę na Victorię, bo zgubiło się przy M, N, O. Victorii podobało się, że w zakładzie obowiązywały jasne reguły. Jeżeli szyje prosto, nikt nie może jej zarzucić partactwa.

Nie lubiła posady guwernantki. A w zakładzie krawieckim naprawdę jej się podobało.

Lady Hollingwood wyrzuciła ją po wielkim skandalu. Wredny Eversleigh, pragnąc zemścić się na Victorii, zaczął rozpowiadać bzdury. A lady nigdy nie przedłożyłaby słowa guwernantki ponad słowo człowieka z towarzystwa.

Robert wyjechał i nie mógł stanąć w jej obronie. Zresztą niczego od niego nie oczekiwała. Po tym, jak znieważył ją propozycją, by została metresą, nie mogła liczyć na jego pomoc.

Potrząsnęła głową. Starała się nie myśleć o tamtym zajściu. Nigdy nie sądziła, że zostanie tak upokorzona. Nigdy w życiu nie wybaczy tego Robertowi.

Ba! Ten gbur raczej nie będzie miał okazji błagać o przebaczenie.

Zauważyła, że lepiej się czuje, gdy myśli o nim „gbur”. Już siedem lat temu powinna go tak nazwać.

Z paczką szycia pod pachą pchnęła tylne drzwi zakładu krawieckiego madame Lambert.

– Witaj, Katie – pozdrowiła koleżankę. Blondynka spojrzała na nią z wyraźną ulgą.

– Victoria, tak się cieszę, że w końcu jesteś.

– Coś się stało? – Victoria położyła paczkę z szyciem.

– Madame… – Katie przerwała i obejrzała się za siebie. – Madame się wścieka. W sklepie cztery klientki, a ona…

– Jest tu Victoria? – krzyknęła na zaplecze madame Lambert, nie fatygując się udawać francuskiego akcentu, z którym zawsze mówiła w obecności klientów. Victoria właśnie sortowała szycie, które poprzedniego dnia zabrała do domu. – Bogu dzięki. Musisz wyjść na sklep.

Victoria pośpiesznie odłożyła rękaw i wyszła z zaplecza. Madame Lambert chętnie posyłała Victorię do klientów, bo dziewczyna umiała prowadzić konwersację na odpowiednim poziomie.

Szefowa zaprowadziła ją do pewnej szesnastolatki, która z całych sił starała się ignorować korpulentną kobietę – zapewne swą matkę – stojącą tuż obok.

– Victohhhria – Madame przypomniała sobie o francuskim akcencie. – To jeeest panna Harriet Brightbill, a to jej mamau. – Wskazała kobietę. – Bądź tak dobhhhra i pomóż młodej damie przy doborze sthhhroju.

– Ja dokładnie wiem, czego chcę – oznajmiła pan Brightbill.

– A ja wiem, czego ja chcę – dodała Harriet z dłońmi na biodrach.

Victoria powstrzymała się od uśmiechu.

– Poszukamy czegoś, co spodoba się obu paniom. Pani Brightbill wydała z siebie głośny pomruk.

– Mamo! – zwróciła się do niej karcąco Harriet. Przez następną godzinę Victoria prezentowała po kolei różne tkaniny. Dokładnie oglądały wszystkie jedwabie, muśliny, satyny. Victoria szybko się zorientowała, że Harriet ma o wiele lepszy gust niż jej matka. Sporo czasu straciła na przekonywanie pani Brightbill, że o sukcesie towarzyskim niekoniecznie muszą decydować falbanki na sukni.

W końcu pani Brightbill, która naprawdę kochała córkę i chciała dla niej jak najlepiej, przeprosiła i wyszła do poczekalni. Harriet usiadła na krześle i głęboko odetchnęła.

– Zmęczyła cię, nie? – zagadnęła.

Victoria się uśmiechnęła.

– Dobrze, że kuzyn zaprosił nas na ciastka, bo inaczej nie zniosłabym tych zakupów. A musimy jeszcze iść do kapelusznika i rękawicznika.

– Na pewno miło spędzicie czas – powiedziała dyplomatycznie Victoria.

– Miło spędzę czas dopiero, gdy wszystkie pakunki dotrą do domu i będę mogła je otworzyć… O, patrz! Właśnie idzie mój kuzyn. Robert! Robert!

Victoria zareagowała odruchowo. Na dźwięk imienia Robert natychmiast schowała się za doniczkową roślinę. Odezwał się dzwonek przy drzwiach. Victoria zerkała zza liści.

To Robert. Jej Robert.

Z trudem zdławiła jęk. Tylko tego brakowało! Właśnie teraz, gdy znalazła w życiu trochę szczęścia, on musiał się pojawić i wywrócić wszystko do góry nogami. Nie była pewna, co do niego czuje, ale wiedziała jedno – nie chciała się z nim spotkać, i to w miejscu pracy.

Milimetr po milimetrze przesuwała się w stronę drzwi na zaplecze.

– Kuzynie – usłyszała głos Harriet, gdy przemykała się za jej krzesłem. – Bogu dzięki, że już jesteś. Mama doprowadza mnie do obłędu.

Robert zaśmiał się, a jego śmiech ukłuł Victorię w serce.

– Gdybym nie widział, jak doprowadza cię do szaleństwa, uznałbym, że ci to nie grozi.

Harriet westchnęła, jakby chciała powiedzieć „ale to życie ciężkie”, zupełnie w stylu szesnastolatki, która jeszcze nic o życiu nie wie.

– Gdyby nie ta wspaniała sprzedawczyni… – Nastąpiła chwila ciszy, a Victoria przycupnęła za sofą. – Co się stało z Victorią?

– Z Victorią?

Victoria wstrzymała oddech. Nie lubiła tego tonu w jego głosie. Od drzwi dzieliło ją zaledwie półtora metra. Na pewno się uda. Powoli wstała, kryjąc się za manekinem krawieckim w sukni z ciemnozielonej satyny, i zaczęła cofać się na zaplecze.

Powinno się udać. Wiedziała, że powinno.

Już sięgała po klamkę. Przycisnęła. Tak. Poszło gładko.

Udało się! Odetchnęła z ulgą i oparła się o ścianę. Dzięki Bogu już nie musiała obawiać się konfrontacji z Robertem.

– Victoria? – odezwała się Katie, patrząc ze zdumieniem na koleżankę. – Myślałam, że pomagasz…

Drzwi otworzyły się z hukiem. Katie krzyknęła. Victoria wydała z siebie jęk.

– Victoria? – powiedział Robert. – Dzięki Bogu, to ty!

Rozrzucił bele z tkaninami i przewrócił manekin. Gdy stanął naprzeciwko niej, spojrzała na niego z przerażeniem. Oddychał z trudem i miał wymizerowaną twarz.

I w tym momencie, nie zwracając uwagi na to, że mają widownię, nie zdając sobie sprawy, że Katie, madame Lambert, Harriet, pani Brightbill i trzy inne klientki przyglądają się zdziwione, przyciągnął ją do siebie z zachłannością głodnego człowieka i przytulił.

A potem zaczęli się całować.

11

Robert głaskał Victorię po rękach, ramionach, plecach. Jakby chciał się upewnić, czy to naprawdę ona. Na moment przerwał i zajrzał jej w oczy, a potem objął dłońmi jej twarz i pocałował.

Całował z całą namiętnością, którą tłumił od siedmiu lat.

Całował z tęsknotą, którą przez kilka ostatnich tygodni potęgowała niepewność, co się z nią dzieje i czy w ogóle żyje.

I pewnie całowałby ją w nieskończoność, gdyby czyjaś ręka nie złapała go za lewe ucho i nie odciągnęła na bok.

– Robercie Kemble! – przemówiła ciotka. – Jak ci nie wstyd?

Rzucił błagalne spojrzenie Victorii, która wyglądała na oszołomioną i przerażoną.

– Muszę z tobą porozmawiać – powiedział stanowczo, celując w nią palcem.

– Co to ma znaczyć? – zapytała madame Lambert bez śladu francuskiego akcentu.

– Ta kobieta będzie moją żoną – ogłosił Robert.

– Co? – jęknęła Victoria.

– Wielkie nieba – wydusiła pani Brightbill.

– Och, Victorio! – radośnie zaszczebiotała Katie.

– Robert, dlaczego nic nam nie mówiłeś? – zapytała Harriet.

– Kim ty jesteś, do diabła? – wykrzyknęła madame Lambert, ale nikt nie wiedział, czy zwraca się do Roberta czy do Victorii.

Wszyscy mówili jednocześnie, zrobiło się spore zamieszanie, aż w końcu Victoria krzyknęła:

– Cicho! Przestańcie wszyscy!

Wszyscy spojrzeli w jej stronę. Nie wiedziała, jak się zachować, znalazłszy się w centrum uwagi. W końcu uniosła głowę.