Odpędziła od siebie te myśli i zajęła umysł bieżącymi sprawami. Odbywała z Neville'em codzienny spacer po posiadłości Hollingwoodów. Po raz pierwszy, odkąd pamięta, nie podkładał jej nogi ani nie podtykał jakichś owadów na patyku. I przy każdej sposobności zwracał się do niej „panno Lyndon”. Cieszyła się, że w końcu nauczył się dobrych manier. Być może mimo wszystko jeszcze będą z niego ludzie.

Neville wyrwał do przodu, odwrócił się i przybiegł z powrotem.

– Panno Lyndon – odezwał się ze śmiertelną powagą. – Jakie mamy na dzisiaj plany?

– Cieszę się, że pytasz, Neville – odpowiedziała. – Dzisiaj pogramy w nową grę.

– W nową grę? – Spojrzał na nią z odrobiną podejrzliwości, jak gdyby doskonale znal się na wszystkich wartych uwagi grach w Wielkiej Brytanii.

– Tak – potwierdziła ochoczo. – Zajmiemy się omawianiem kolorów.

– Kolorów? – Powtórzył z taką odrazą, na jaką tylko stać chłopca w jego wieku. – Przecież ja znam się na kolorach. – Zaczął wyliczać: – Czerwony, niebieski, zielony, żółty…

– Tak, ale dzisiaj zaczniemy się uczyć o nowych kolorach – przerwała mu.

– … purpurowy, pomarańczowy… – wykrzykiwał.

– Neville'u Hollingwood! – upomniała go surowym głosem.

Ucichł, chociaż przed interwencją Roberta na pewno by tego nie zrobił.

– Słuchasz mnie?

Skinął głową.

– Znakomicie. Na początek zajmiemy się kolorem zielonym. Istnieje wiele odcieni tego koloru. Na przykład liście z tego drzewa są inaczej zielone niż trawa, na której stoimy. Prawda?

Neville wodził wzrokiem od drzewa do trawy i z powrotem.

– Rzeczywiście – powiedział, jakby nie wierzył w to, co widzi. – Są inaczej zielone. – Nie krył podekscytowania. – I zupełnie inaczej zielone niż pasek na pani sukience!

– Bardzo dobrze. Jestem z ciebie dumna.

Ukłonił się.

– Zobaczymy, ile nam się uda znaleźć odcieni zieleni. I spróbujemy nadać im nazwy.

– Na przykład zieleń mchu na kamieniach przy stawie.

– Dobrze. Nazwijmy ją zieleń mchowa.

– A jak się nazywa zieleń na pani sukience? Victoria spojrzała na swoją codzienną sukienkę.

– Myślę, że to może być zieleń leśna.

Spojrzał na nią niepewnie.

– Jest o wiele ciemniejsza od lasu.

– Nie od lasu w nocy.

– Nigdy nie byłem nocą w lesie. Uśmiechnęła się.

– A ja byłam.

– Naprawdę? – Popatrzył na nią z podziwem.

– Uhm. A teraz wracamy do kolorów.

– Jak nazwać zieleń na sukience mamy? Na tej takiej burej, ale przecież też zielonej.

Victoria zgadzała się z oceną sukni lady Hollingwood, ale zachowała to dla siebie.

– Neville, twoja mama nie nosi sukienki „burej” – powiedziała dyplomatycznie. – Ten kolor można nazwać zielenią matową.

– Matowa… – Zamyślił się nad tym słowem, a potem wyciągnął przed siebie palec. – A zieleń stroju jaśniepana?

Poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła. Odwróciła się i westchnęła. To nie musiał być Robert. W gości przyjechało przynajmniej z dziesięciu „jaśniepanów”. Ale niestety w ich stronę zmierzał właśnie Robert.

Nie uznała tego za zbieg okoliczności.

– Dzień dobry, panno Lyndon. Dzień dobry, paniczu Neville. – Ukłonił się wytwornie.

Victoria skinęła głową, starając się zignorować to, że serce jej mocniej zabiło.

– Och – jęknęła mimowolnie. Była z siebie niezadowolona.

– Oto wspaniałe powitanie – rzekł Robert, śmiejąc się z jej reakcji.

Spojrzeli sobie w oczy i Victoria poczuła, z jakim trudem przychodzi jej oddychanie. Pewnie staliby tak wpatrzeni w siebie całe popołudnie, gdyby nie przerwał im Neville.

– Panie hrabio! Panie hrabio! – dobiegło ich z dołu. W końcu Victoria i Robert skierowali wzrok na chłopca.

– Uczę się o kolorach – powiedział z dumą.

– Naprawdę? – Robert przykucnął. – A wiesz, że kolory przedmiotów zależą od właściwości padającego na nie światła? W ciemności nie widać kolorów. Naukowcy nazywają to zjawisko falową teorią światła. To dosyć niedawne odkrycie.

Neville zmarszczył brwi.

– Panie hrabio – odezwała się Victoria, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu. Zawsze fascynował się nauką. – Taka wiedza chyba trochę wykracza poza poziom pięciolatka.

Spojrzał na nią zmieszany.

– A tak, rzeczywiście.

Neville zakasłał, dając do zrozumienia, że chce wrócić do tematu.

– Dzisiaj – rzekł stanowczo – omawiamy zieleń.

– Zieleń, powiadasz? – Robert uniósł rękę i udawał, że z zainteresowaniem ogląda rękaw. – Ja mam zielony frak.

Neville był zachwycony uwagą, jaką mu Robert poświęcił.

– Tak, o panu hrabim też rozmawialiśmy.

Robert posłał Victorii porozumiewawcze spojrzenie.

– Naprawdę?

– Tak. – Neville także spojrzał na Victorię. – Panno Lyndon, prawda, że mówiliśmy o stroju pana hrabiego?

– Ty mówiłeś – rzuciła oschle, bo wcale ją ta rozmowa nie bawiła.

Chłopiec wskazał na rękaw Roberta.

– Jaki to odcień zieleni?

Spojrzała na tak doskonale skrojony frak, że mógłby uchodzić za dzieło sztuki.

– To zieleń butelkowa. Tak to się nazywa.

– Zieleń butelkowa – powtórzył. – Poznałem już zieleń mchową, butelkową, matową, którą ja nazywam burą…

– Neville – upomniała go.

– No dobrze – westchnął. – Nie będę mówił „bura”. Ale… – Spojrzał uważnie na Roberta. – A wie pan, jak się nazywa odcień paska na sukience panny Lyndon?

Robert wstał i badawczo przyjrzał się paskowi, który akurat znajdował się na wysokości piersi dziewczyny.

– Nie wiem – przyznał, nie odwracając się do Neville'a.

Victoria powstrzymała się przed zasłonięciem piersi.

Wiedziała, że to absurd, bo jest ubrana. Ale miała wrażenie, że Robert widzi przez tkaninę.

– To zieleń leśna – oznajmił chłopiec. – Panna Lyndon wie, bo była w lesie nocą.

Robert uniósł brwi.

– Naprawdę?

Victoria starała się odpędzić wspomnienia tamtej magicznej nocy sprzed lat, gdy w Kent wymknęła się z pokoju i biegała z Robertem po lesie. Ale to było niemożliwe. Wspomnienia powracały do niej codziennie i codziennie zadawały jej ból.

– Pan hrabia twierdzi, że w ciemności nie widać kolorów – rzuciła opryskliwie.

– Ale przecież mówiła pani, że leśna zieleń jest tak ciemna jak las nocą.

– Może w świetle księżyca – wtrącił Robert. – Wtedy widać trochę kolorów i jest bardzo romantycznie.

Victoria zmierzyła go wzrokiem i spojrzała na chłopca.

– Neville – powiedziała głosem zdradzającym, że jest bliska łez. – Pana hrabiego raczej nie interesują nasze lekcje.

Robert uśmiechnął się bez pośpiechu.

– Interesuje mnie wszystko, co robicie. Victoria ścisnęła podopiecznego za rękę.

– Nie będziemy zatrzymywać jego hrabiowskiej mości. Na pewno ma na głowie ważniejsze sprawy. Sprawy, które nie dotyczą nas.

Neville nie dawał za wygraną. Spojrzał do góry na Roberta.

– Jest pan żonaty?

Victoria odchrząknęła i zbierała się do odejścia.

– Neville, to nie nasza sprawa.

– Nie, Neville – odparł. – Nie jestem żonaty. Chłopiec potrząsnął głową.

– Może oświadczyłby się pan pannie Lyndon. Wtedy mieszkałby pan u nas w domu.

Robert z trudem się powstrzymywał, żeby nie parsknąć śmiechem.

– Już raz się oświadczyłem.

– O Boże – jęknęła Victoria. Nigdy w życiu nie czuła się tak okropnie.

– Naprawdę? – zapytał Neville. Robert wzruszył ramionami.

– Nie chciała mnie.

Neville wlepił wzrok w Victorię.

– Odmówiła pani? – prawie krzyknął.

– Ja… Ja… – Wydukała, mając w głowie kompletną pustkę.

– Co, panno Lyndon? – naciskał Robert. Sprawiał wrażenie, że od lat się tak wybornie nie bawił.

– Ja nie odmówiłam… Na litość boską. – Spojrzała groźnie na Roberta. – Powinien się pan wstydzić, panie hrabio.

– Wstydzić się? Czego? – Udawał niewiniątko.

– Wykorzystywania chłopca do… Do zaspokojenia swojej… Swojej…

– Czego?

– Nieświadomej potrzeby wyrządzenia mi krzywdy.

– Oskarża mnie pani, panno Lyndon, że tak nisko upadłem? Czuję się urażony.

– Nigdzie nie musiałeś upadać. Zawsze błądziłeś między rynsztokiem a piekłem.

– Powiedziała pani „piekłem”? – odezwał się chłopiec.

Robert trząsł się od tłumionego śmiechu.

– Neville, w tej chwili wracamy do domu – poleciła stanowczo Victoria.

– A co z kolorami? Nie dokończymy lekcji? – spytał Neville.

Pociągnęła go za rękę w stronę domu.

– Wypijemy herbatę w zielonym salonie. – Ani razu nie obejrzała się za siebie. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, był widok Roberta zanoszącego się od śmiechu.

Jeżeli postanowił zamęczyć ją na śmierć, myślała tego samego dnia, to dobrze mu to wychodzi.

Nie wyobrażała sobie, że ponownie ośmieli się przyjść do jej pokoju. Wyraźnie dała do zrozumienia, że sobie tego nie życzy. Ale on widocznie nic sobie z tego nie robił, bo o pierwszej po południu, gdy Neville brał lekcję jazdy konnej, bez cienia zażenowanie wślizgnął się do pokoju.

– Robert! – odezwała się karcąco.

– Jesteś zajęta? – zapytał z niewinną miną, zamykając za sobą drzwi.

– Tak, jestem zajęta! – burknęła. – Wynoś się!

– Jeśli szukasz samotności, zamykaj drzwi na klucz.

– Możesz być pewien, że na przyszłość będę o tym pamiętać. – Przerwała, aby rozluźnić mięśnie szczęki. Ale nie udało się. – Czego tu chcesz? – syknęła.

Wyciągnął przed siebie talerz.

– Przyniosłem ci ciasto czekoladowe. Wiem, jak lubisz słodycze, a nie sądzę, aby lady Hollingwood częstowała ciastem guwernantki.

– Wyjdź stąd, Robert.

Zignorował ją.

– Zapewne zdaje sobie sprawę, że jesteś od niej o niebo piękniejsza. Ale nie przyszło jej do głowy, że od ciasta trochę byś utyła.

– Czyś ty postradał zmysły?

– Ależ Victorio, co za niewdzięczność. Rozczarowałaś mnie swoimi manierami.

Miała wrażenie, że znalazła się w przedziwnym śnie. On śmie dawać jej lekcje dobrego zachowania?