– Żegnaj, moja mała – szepnął, po raz ostatni przejeżdżając przez most Golden Gate. Dziś wieczorem czekało go jeszcze jedno przyjęcie. Udział w nim traktował jak coś, co jest winien swemu ojcu. Nie był w nastroju do spotkań towarzyskich, ale wiedział, że musi przestać myśleć o Crystal. Należała już do przeszłości. A mimo to wiedział, że nigdy jej nie zapomni.
Na tych kilka ostatnich dni, które miał spędzić w San Francisco, zatrzymał się w hotelu "Flairmont". Poprosił o pokój z widokiem na miasto, by móc ostrzej uświadomić sobie, co traci. Niemal żałował, że nie poszukał sobie jakiejś pracy w San Francisco. Ale wzywały go obowiązki. Obiecał rodzicom, że wróci na Wschód, i bardzo dobrze wiedział, że właśnie tego się teraz po nim spodziewano. Jego ojciec, który do wybuchu wojny był adwokatem, został niedawno mianowany sędzią, co całkowicie zaspokajało jego ambicje polityczne. Ale wobec swoich synów, szczególnie wobec starszego brata Spencera, Roberta, już dawno miał inne, znacznie ambitniejsze plany. Robert poległ na Guam, zostawiając młodą wdowę z dwójką dzieci. Studiował nauki polityczne na Harvardzie i zamierzał działać jako zawodowy polityk, marzył o karierze kongresmana. Natomiast Spencer chciał zostać lekarzem. Ale wojna pomieszała mu szyki. Stracił przez nią cztery lata i nie wyobrażał sobie, że mógłby teraz poświęcić kilka długich lat na naukę medycyny. W zmienionej sytuacji uważał za trafny wybór studiów prawniczych. Sędzia Hill utwierdził go jeszcze w tym przekonaniu. Spencer wiedział, że ojciec w głębi duszy marzył o pracy w Sądzie Apelacyjnym. Teraz na barkach Spencera spoczywała odpowiedzialność za realizację aspiracji rodziców. Musiał kontynuować dzieło Roberta. Rodzina Hillów należała do powszechnie szanowanych, przodkowie matki Spencera przybyli do Bostonu z pierwszymi kolonistami angielskimi. Ojciec nie mógł się poszczycić aż tak znamienitym pochodzeniem, ale braki te nadrobił ciężką pracą. Ukończył wydział prawa na Harvardzie. Teraz dla nich obu najważniejsze było, by Spencer dokonał w życiu czegoś "wielkiego". A w pojęciu tym nie mieściła się taka dziewczyna jak Crystal. Oczywiście Robert pojął za żonę odpowiednią pannę. Zawsze robił to, czego chcieli rodzice, podczas gdy Spencerowi zostawiono wolną rękę. Po śmierci starszego brata Spencer poczuł, że musi swoim rodzicom jakoś wynagrodzić tę stratę, chciał zastąpić im Roberta, choć kiedyś miał zupełnie inne ambicje niż jego brat. Wybór kierunku studiów stanowił część tego planu, podobnie jak powrót do Nowego Jorku, i praca na Wall Street… Zdobył dyplom, w ciągu dwóch lat przerabiając pełen, trzyletni program, by się właśnie tam znaleźć. Ale Wall Street sprawiała wrażenie tak okropnie nudnego miejsca. Gdyby przynajmniej mógł pracę w kancelarii adwokackiej jakoś zdyskontować, traktując ją jako pierwszy krok w realizacji jakiegoś ambitniejszego założenia, może wtedy wytrzymałby tam trochę. Myśląc o tym znów wyjrzał przez okno i popatrzył gdzieś w dal, wspominając dolinę, w której zostawił Crystal. Westchnął i odwrócił się od okna. W pokoju stały nowe meble, na podłodze leżał gruby dywan, tuż nad jego głową wisiał olbrzymi żyrandol. A on widział ranczo… i wzgórza… dziewczynę na huśtawce. Zostały mu jeszcze dwie noce. Dwie noce, zanim będzie się musiał stąd wynieść, by rozpocząć nowe życie, narzucone mu przez innych. Dlaczego, do diabła Robert musiał polec? Czemu nie był ze swymi rodzicami, by robić to, czego od niego oczekiwano, by pracować w tej przeklętej firmie na Wall Street… Wybiegł z pokoju i ze złością zatrzasnął za sobą drzwi. O ósmej był umówiony w domu Harrisona Barclaya, przyjaciela ojca Spencera, sędziego federalnego, szczycącego się wyjątkowymi koneksjami wśród polityków. Przewidywano, że pewnego dnia może zostać mianowany sędzią Sądu Najwyższego. Ojciec Spencera nalegał, aby syn spotkał się z Barclayem. Spencer odwiedził go już raz jakiś rok temu. Niedawno zadzwonił do sędziego, by go poinformować, że ukończył naukę w Stanford i wraca do Nowego Jorku, by podjąć pracę w znamienitej kancelarii adwokackiej. Harrison Barclay bardzo się ucieszył i nalegał, aby przed wyjazdem Spencer przyszedł do nich na kolację. Miało to być oficjalne przyjęcie i Spencer wiedział, że to dopiero pierwsza z wielu podobnych imprez, czekających go w życiu. Równie dobrze mógł się zacząć do nich przyzwyczajać od dzisiaj. Wrócił do hotelu w samą porę, by zdążyć wziąć prysznic, ogolić się i przebrać. Potem pośpiesznie zszedł na dół, choć absolutnie nie miał ochoty spotykać się z kimkolwiek, a już na pewno nie z Harrisonem Barclayem.
Barclayowie mieszkali w niezwykle eleganckim domu z cegły na rogu Divisadero i Broadway. Drzwi otworzył mu lokaj. Kiedy Spencer wszedł do środka, z głębi domu dobiegały odgłosy trwającego już przyjęcia, co przygnębiło go jeszcze bardziej. Przez chwilę wydawało mu się, że nie znajdzie w sobie dość sił na prowadzenie błyskotliwych rozmów z zaproszonymi panami i prawienie komplementów ich żonom. Dziś wieczorem najchętniej zaszyłby się gdzieś w kącie, by marzyć o dziewczynie, którą ledwo znał… o dziewczynie, która pojutrze skończy szesnaście lat.
– Spencer! – wykrzyknął sędzia na jego widok i Spencer poczuł się jak uczniak, wprowadzony do pokoju pełnego nauczycieli.
– Dobry wieczór panu. – Uśmiechnął się uprzejmie i przywitał z przyjacielem swego ojca, a następnie uścisnął dłoń pani Barclay. – Miło mi państwa widzieć. Dobry wieczór, pani Barclay.
Sędzia Barclay natychmiast zaczął go przedstawiać wszystkim obecnym, wyjaśniając im, że Spencer jest świeżo upieczonym absolwentem wydziału prawa w Stanford. Wspomniał też, kim jest ojciec Spencera, podczas gdy Spencer z całych sił starał się nie okazać tremy. Uświadomił sobie, że chyba tu dłużej nie wytrzyma.
Na kolacji miało być dwanaście osób, ale żona jednego z zaproszonych sędziów skręciła nogę w kostce w drodze z pola golfowego do domu i w ostatniej chwili zadzwoniła, że nie przyjdzie. Jej mąż zjawił się sam. Jako stary przyjaciel Barclayów wiedział, że nie zrobi im to różnicy. Jednak kiedy Priscilla Barclay przeliczyła obecnych, wpadła w panikę. Okazało się, że łącznie z gospodarzami będzie trzynaście osób, a wiedziała, że przynajmniej dwójka gości jest bardzo przesądna. O tak późnej porze nic jednak już nie dało się zmienić. Kolację miano podać za pół godziny i teraz mogła jedynie poprosić córkę, by zgodziła się zjeść z nimi. Pośpiesznie pobiegła na górę i zapukała niecierpliwie do drzwi jej pokoju. Elizabeth szykowała się do wyjścia. Miała osiemnaście lat i była na swój sposób atrakcyjna. Włożyła czarną suknię koktajlową i perły. Tej zimy miała zadebiutować w "Cotillion", ale przedtem, na jesieni, rozpoczynała studia w college'u Vassar.
– Kochanie, w tobie cała nadzieja. – Matka przejrzała się w lustrze, poprawiła perły i przygładziła ręką włosy, po czym odwróciła się do swej córki i spojrzała na nią błagalnie. – Żona sędziego Armisteada skręciła nogę w kostce.
– O, mój Boże, czy jest na dole? – Elizabeth Barclay, w przeciwieństwie do swej podnieconej matki, sprawiała wrażenie opanowanej i niezbyt poruszonej.
– Ależ skądże znowu! Zadzwoniła, że nie może przyjść. Ale jej mąż jest. I teraz do stołu zasiądzie nas trzynaścioro.
– Udawaj, że o niczym nie wiesz. Może nikt tego nie zauważy. – Założyła czarne, atłasowe pantofelki na wysokim obcasie. Była w nich wyższa od swej matki. Jedyna córka Barclayów – Elizabeth – miała dwóch starszych braci, jeden był funkcjonariuszem państwowym w Waszyngtonie, drugi adwokatem i pracował w Nowym Jorku.
– Wykluczone. Wiesz, jakie są Penny i Jane. Jedna z nich natychmiast opuści przyjęcie i wtedy zostanie nas o dwie mniej niż mężczyzn. Kochanie, czy nie mogłabyś mnie poratować?
– Teraz? – spojrzała wyraźnie zirytowana. – Przecież idę do teatru. – Wybierała się tam z grupką przyjaciół, choć mówiąc szczerze wcale nie miała na to ochoty. Był to jeden z nielicznych wieczorów, kiedy nie umówiła się na randkę i w ostatniej chwili zdecydowała się na wyjście z grupą przyjaciół.
– Czy koniecznie musisz iść? – Matka popatrzyła jej prosto w oczy. – Naprawdę potrzebna mi twoja pomoc.
– Och, mamo! – Zerknęła na zegarek i skinęła głową. Może to i lepiej. I tak nie miała ochoty wychodzić. Poprzedniego dnia wróciła o drugiej nad ranem z jednego z balów debiutantek. Przez ostatni miesiąc, po ukończeniu Burke, niemal co wieczór uczestniczyła w jakimś balu, miło spędzając czas. W przyszłym tygodniu wyjeżdżali do domu letniskowego nad jeziorem Tahoe. – No, dobrze. Zadzwonię do nich. – Uśmiechnęła się łaskawie i poprawiła podwójny sznur pereł, identyczny jak matki. Mówiąc szczerze była wcale niebrzydka, ale zbyt powściągliwa jak na osiemnastolatkę. Pod wieloma względami sprawiała wrażenie znacznie starszej. Od lat uczestniczyła w spotkaniach dorosłych, jej rodzice zadali sobie dużo trudu, by poznała bliżej ich przyjaciół i prowadziła z nimi uczone dysputy. Jeden z jej braci był od niej o dziesięć lat starszy, drugi – o dwanaście. Od dawna traktowano ją jak osobę dorosłą.Poza tym przyswoiła sobie chłodną powściągliwość, jak przystało na członka rodziny Barclayów. Zawsze rozważna, odznaczała się do tego pięknymi manierami. Mimo swego młodego wieku była damą w każdym calu. – Zaraz zejdę na dół.
Matka uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością, Elizabeth odpowiedziała jej uśmiechem. Miała kasztanowe włosy, ostrzyżone na pazia, i duże brązowe oczy, jasną cerę i szczupłą talię. Grała wspaniale w tenisa. Choć nie potrafiła się zachowywać spontanicznie, nienagannymi manierami i bystrym umysłem zyskała wśród przyjaciół swych rodziców niezliczonych wielbicieli. Nawet w gronie rówieśników wzbudzała lęk i szacunek. Elizabeth Barclay nie należała do dziewcząt, z którymi można ot, tak sobie, gdzieś pójść. Była poważną osóbką o dociekliwym umyśle, ciętym języku i mocno ugruntowanych poglądach na wiele spraw. Nie ulegało wątpliwości, do którego college'u pójdzie na jesieni. W grę wchodziły jedynie Radcliffe, Wellesley i Vassar.
"Gwiazda" отзывы
Отзывы читателей о книге "Gwiazda". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Gwiazda" друзьям в соцсетях.