Jean była tak przygnębiona i smutna, że Tanie zrobiło się jej żal.

Życie jej nie rozpieszczało odkąd wyszła za Artura, ale w końcu po wielu długich, trudnych i samotnych latach, zdobyła go.

– Nie chcę kochanie, żeby spotkało cię to samo. Zasługujesz na coś lepszego. Spróbuj się z tego wycofać na jakiś czas i zobacz, jak on to rozegra.

– Życie jest na to zbyt krótkie, mamo. Nie mam czasu, żeby bawić się w gierki. Mam za dużo innych zajęć. A zresztą, co to za różnica? Nie mam zamiaru wychodzić za mąż.

Jean westchnęła i usiadła znowu. – Nie rozumiem, dlaczego. Co masz przeciwko małżeństwu, Tan?

– Nic. Pewnie ma ono sens, jeśli chce się mieć dzieci albo nie wybiera się intensywnej kariery zawodowej. Ale ja właśnie ją wybrałam i w moim życiu dzieje się tyle, że nie chcę uzależniać się od nikogo, a na dzieci jestem już za stara. Mam trzydzieści lat i na swój sposób już ułożyłam sobie życie. Nie mogłabym zburzyć tego wszystkiego dla kogoś.

Pomyślała o domu Harry'ego i Averil, który wyglądał jakby codziennie nawiedzało go trzęsienie ziemi.

– To po prostu nie dla mnie.

Jean nie mogła pozbyć się myśli, że może to jej wina, ale przyczyna była bardziej skomplikowana. Składały się na nią wszystkie złe wspomnienia. Powracająca wizja Artura, oszukującego Marie i przez tyle lat raniącego matkę. Tana nie chciała przeżyć czegoś takiego, pragnęła kariery zawodowej, wolności, niezależności, własnego życia. Nie chciała męża i dzieci, tego była pewna. Już wiele lat temu tak postanowiła.

– Nie wiesz, ile tracisz. – Powiedziała smutno Jean. Co sprawiło, że jej dziecko takie właśnie miało podejście do życia?

– Nie mogę sobie tego nawet wyobrazić. – Tana wpatrywała się w matkę, odnajdując w jej oczach coś, czego nie potrafiła zrozumieć.

– Jesteś jedyną osobą na świecie Tan, która tyle dla mnie znaczy.

Z trudem mogła w to uwierzyć, mimo że przez tyle lat matka poświęcała dla niej wszystko, przyjmując nawet z wdzięcznością prezenty, które łaskawie ofiarował jej Artur, żeby dać swemu dziecku jak najwięcej. Kiedy to sobie przypominała, czuła jak serce się jej rozdziera, a zwłaszcza kiedy myślała, jak bardzo powinna matce za wszystko dziękować. Objęła ją mocno, ciągle wspominając przeszłość.

– Kocham cię, mamo. Jestem ci wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiłaś.

– Nie chcę wdzięczności. Chcę żebyś była szczęśliwa, kochanie. Jeśli ten człowiek jest dla ciebie dobry, to wspaniale, ale jeśli okłamuje cię, czy też siebie samego, to prędzej czy później złamie ci serce. Nie chcę żebyś cierpiała… nigdy…

– To nie jest to, co spotkało ciebie. – Tana była tego pewna, ale nie Jean.

– Skąd możesz o tym wiedzieć? Jak możesz być tego pewna?

– Po prostu jestem. Znam go dobrze.

– Po dwóch miesiącach? Nie żartuj. Nie wiesz o nim nic, a na pewno nie więcej niż ja dwadzieścia cztery lata temu. Artur nie okłamywał wtedy mnie, tylko siebie samego. Czy tego właśnie chcesz, siedemnastu lat samotnych nocy, Tan? Nie rób tego.

– Nie zrobię. Mam swoją pracę.

– To nie może być środkiem zastępczym.

Ale w jej przypadku było. Praca zastępowała jej wszystko.

– Obiecaj mi, że przemyślisz to, co dziś ode mnie usłyszałaś.

– Obiecuję.

Uśmiechnęła się i obie kobiety jeszcze raz uścisnęły się na dobranoc. Tana była wzruszona troską matki, ale miała pewność, że ona się myli co do Drew. Zasnęła z uśmiechem na twarzy, myśląc o nim i jego małych dziewczynkach. Zastanawiała się, co teraz z nimi robił. Znała nazwę jego hotelu w Waszyngtonie, ale nie chciała im przeszkadzać.

Kolacja w Święto Dziękczynienia, która odbyła się następnego dnia w domu Durningów, była okropnie nudna, ale Jean cieszyła się, że Tana spędzała ten dzień z nimi. Artur był jakiś zamyślony i dwa razy tego wieczoru zdarzyło mu się usnąć w fotelu. Pokojówka trącała go dyskretnie, aż w końcu Jean zaprowadziła go na górę, do sypialni. Ann przyjechała ze swoimi trzema bachorami, które były jeszcze bardziej nieznośne niż ostatnim razem. Ann opowiadała o swoim małżeństwie z bogatym armatorem greckim. Tana starała się jej nie słuchać, ale było to niemożliwe. Prawdziwym szczęściem w tym dniu był fakt, że Billy pojechał z przyjaciółmi na Florydę, zamiast przyjechać do domu.

Od piątej Tana co chwila zerkała na zegarek. Obiecała Drew, że będzie w Carlyle o dziewiątej. Przez cały dzień nie rozmawiali ze sobą przez telefon. Nie mogła już wytrzymać, ogarnęła ją przemożna chęć zobaczenia go, spojrzenia mu w oczy, dotknięcia twarzy, poczucia ciepła jego dłoni. Pragnęła już teraz rozbierać go, zrzucając także swoje ubranie. Poszła na górę, żeby spakować swoje rzeczy. Na jej twarzy błąkał się skrywany uśmiech. Matka weszła za nią do pokoju. Ich spojrzenia spotkały się w dużym lustrze nad komodą. Jean odezwała się pierwsza.

– Będziesz się z nim spotykać, prawda?

Mogła ją okłamać, ale miała przecież trzydzieści lat, więc po co?

– Tak, będę. – Odwróciła się teraz twarzą do matki.

– Przerażasz mnie.

– Za bardzo się wszystkim zamartwiasz. To nie jest powtórka z twojego życia mamo. To jest moje życie. Jest pewna różnica.

– Nie zawsze jest tak, jak myślimy.

– Tym razem się mylisz.

– Mam nadzieję, że rzeczywiście się mylę.

Jean wyglądała na pogrążoną w smutku, kiedy Tana wzywała taksówkę. Do Nowego Jorku dotarła o ósmej. Nie mogła zapomnieć słów matki i kiedy znalazła się w hotelu, miała jej nawet to za złe. Dlaczego musiała w to mieszać swoje złe doświadczenia, rozczarowania i ból? Jakie miała do tego prawo? To tak, jakby Tana musiała nosić przez całe życie żelazne kajdany na dowód tego, że była kochana przez matkę. Ona nie potrzebowała już tej miłości. Chciała, by pozostawiono ją sobie samej, aby mogła żyć swoim własnym życiem.

Hotel Carlyle był bardzo piękny. Schody wyłożone grubymi chodnikami, sięgającymi aż do marmurowej posadzki holu, perskie dywany, antyczne zegary, niezłe obrazy na ścianach i eleganccy dżentelmeni w surdutach za kontuarem recepcji. To wszystko było jakby z innego świata, pomyślała Tana uśmiechając się do siebie. To nie należało do życia matki, takie było jej własne życie. Teraz była już tego pewna. Podała nazwisko Drew i poszła na górę do pokoju. On jeszcze nie przyjechał, ale znali go tu dobrze. Pokój był okazały, tak jak obiecywano w recepcji, ze wspaniałym widokiem na Central Park i panoramę miasta mieniącą się nocą jak diamenty.

Apartament wyposażony był w antyki obleczone w ciemnoróżowy jedwab, a w oknach wisiały ciężkie satynowe zasłony. W wiaderku z lodem chłodziła się olbrzymia butelka szampana – prezent od kierownictwa. „Miłego pobytu” powiedział na pożegnanie chłopiec pokojowy. Tana usiadła na eleganckiej kanapie i zastanawiała się, czy ma wziąć kąpiel czy czekać. Nadal nie była pewna, czy przywiezie dziewczynki, ale pewnie tak. Nie chciała ich zaszokować negliżem, kiedy przyjadą. Minęła jednak dziewiąta, a ich nie było. Zadzwonił dopiero po dziesiątej.

– Tana.

– Nie, Sophia Loren.

Roześmiał się. -Jestem rozczarowany, wolałbym Tanę Roberts.

– Teraz już wiem na pewno, że jesteś szalony, Drew.

– Jestem. Na twoim punkcie.

– Gdzie jesteś?

Nastąpiła krótka pauza. – W Waszyngtonie. Julie jest strasznie przeziębiona i wydaje nam się, że Elizabeth też złapała grypę. Pomyślałem, że jeszcze chwilę posiedzę tutaj, żeby było im raźniej. Chyba nie zabiorę dziewczynek ze sobą. Przyjadę jutro, Tan. Dobrze?

– Jasne. – Rozumiała to, ale wyłapała także słówko „my”, które mu się wyrwało. „Wydaje nam się, że Elizabeth”. To nie brzmiało.najlepiej. – Pokój jest cudowny.

– Czy oni nie są wspaniali? Czy byli dla ciebie mili?

– Oczywiście, że tak. – Ogarnęła pokój wzrokiem. – Ale bez ciebie to żadna frajda, panie Lands. Miej to na uwadze.

– Będę jutro. Przysięgam.

– O której?

Pomyślał przez chwilę. – Zjem z dziewczynkami śniadanie… zobaczę, jak się czują… powinienem wyrobić się z tym do dziesiątej. Gdybym złapał samolot w południe… Będę w hotelu o drugiej, tym razem bez pudła.

To znaczyło pół dnia do tyłu, chciała to skomentować, ale stwierdziła, że mądrzej będzie przemilczeć.

– W porządku. – Nie była tym zachwycona i kiedy odłożyła słuchawkę, z trudem odsuwała od siebie wspomnienie słów matki. Wzięła gorącą kąpiel, oglądała telewizję, zamówiła filiżankę gorącej czekolady i zastanawiała się, co on robi w Waszyngtonie. Nagle poczuła się winna za to, co miała ochotę mu powiedzieć. To nie jego wina, że dzieci rozchorowały się. Z pewnością było to dla nich przykre, ale to przecież niczyja wina.

Podniosła słuchawkę i poprosiła o połączenie z numerem jego hotelu w Waszyngtonie. W jego pokoju nikt nie odpowiadał. Zostawiła wiadomość, potem oglądała do późna telewizję i zasnęła zostawiając włączony telewizor. Obudziła się następnego dnia o dziewiątej rano i kiedy wyszła na zewnątrz, okazało się, że jest cudowny dzień. Poszła na długi spacer Piątą Aleją i dotarła do Bloomingdale. Pomyszkowała trochę po sklepach, kupiła parę rzeczy dla siebie, elegancki kaszmirowy sweter dla niego, prezenty dla dziewczynek: lalkę dla Julie i śliczną bluzkę dla Elizabeth. Potem wróciła do Carlyle, żeby na niego czekać. Tym razem zastała w recepcji wiadomość. Obie dziewczynki były bardzo chore, „przyjeżdżam w piątek wieczorem”, czego zresztą nie zrobił. Julie miała bardzo wysoką gorączkę. Tana spędziła kolejną samotną noc w Carlyle. W sobotę wybrała się do Metropolitan, a o piątej po południu wreszcie pojawił się Drew. W samą porę, żeby pójść z nią do łóżka i zamówić kolację do pokoju. Przepraszał ją przez całą noc, a następnego dnia wrócili razem do San Francisco.

I tak upłynął ich „cudowny” weekend w Nowym Jorku.

– Przypomnij mi, żebyśmy koniecznie powtórzyli to kiedyś – powiedziała sarkastycznie, kiedy kończyli kolację na pokładzie samolotu.

– Jesteś na mnie wściekła, Tan? – Od chwili, kiedy przyleciała do Nowego Jorku, przez cały czas wyglądał na przygnębionego. Zżerało go poczucie winy wobec niej, poza tym martwił się o dziewczynki. Mówił za dużo, za szybko i nie był sobą.