– Na to już za późno, moja droga. Grubo za późno. W jego oczach moje grzechy są niewybaczalne. – Westchnął ciężko. – Pewnie na jego miejscu czułbym się tak samo. – Popatrzył na nią twardo. – Wiesz, on uważa, że zabiłem jego matkę. Popełniła samobójstwo, kiedy miał cztery lata.

Niemal zakrztusiła się z wrażenia, usłyszawszy to wyznanie.

– Wiem.

Jego spojrzenie było przerażająco smutne, jego dusza wypełniona po brzegi bólem. Miłość do niej nigdy nie umarła, tak samo jak miłość do syna.

– Umierała na raka i nie chciała, żeby ktokolwiek się dowiedział. Wiedziała, że w końcowym etapie choroby będzie zmieniona i okropnie zdeformowana. Nie chciała do tego dopuścić. Zanim umarła przeszła przez dwie operacje… i… – przerwał, by za chwilę kontynuować -… to było dla niej straszne… dla nas wszystkich… Harry wiedział wtedy, że jest chora, ale teraz tego nie pamięta. To i tak nie ma już znaczenia. Operacje nie przedłużyły jej życia, bardzo cierpiała. Nie mogłem patrzeć na jej ból. To, co zrobiła, było straszne, ale zawsze to rozumiałem. Była taka młoda i taka piękna. Tak naprawdę była bardzo podobna do ciebie, sama była wtedy prawie dzieckiem…

– Nie wstydził się łez, a Tana patrzyła na niego sparaliżowana.

– Dlaczego Harry o tym nie wie?

– Obiecałem jej, że nigdy mu o tym nie powiem.

Ciężko opadł na oparcie fotela, jakby pod wpływem ciosu. Uczucie rozpaczy spowodowane jej śmiercią nigdy go nie opuściło. Próbował uwolnić się od niego w ciągu tych lat, najpierw zajmując się Harrym, potem kobietami, czymkolwiek, i w końcu pozostał sam. Miał pięćdziesiąt dwa lata i odkrył właśnie, że dotarł do takiego punktu w życiu, z którego nie było już wyjścia. Nie wiedział, co zrobić. Ciążyły mu na sercu wspomnienia, smutek, uczucie straty… a teraz jeszcze może stracić Harry'ego na zawsze… nie mógł znieść tej myśli patrząc na tę piękną, młodą dziewczynę, tak pełną życia, przepełnioną nadzieją. Nie potrafił jej wytłumaczyć tego wszystkiego do końca, korzenie sięgały tak daleko.

– Ludzie wtedy zupełnie inaczej odnosili się do raka… to było coś, czego należało się wstydzić. Nie chciałem się na to zgodzić, ale tak szaleńczo nalegała, żeby Harry o niczym nie wiedział. Zostawiła mi bardzo długi list. Kiedy pojechałem do Bostonu, żeby odwiedzić moją ciotkę, przedawkowała pigułki. Chciała, by Harry zapamiętał ją zwiewną, piękną, romantyczną, a nie wycieńczoną przez chorobę. I tak się stało… w jego oczach pozostała boginią. To było straszne, że umarła w ten sposób, ale gdyby musiała długo cierpieć, to byłoby jeszcze gorzej. Nigdy nie miałem do niej pretensji o to, co zrobiła.

– A pan pozwala mu myśleć, że to pana wina.

Była przerażona. Jej zielone oczy były jeszcze większe niż zwykle.

– Nie zdawałem sobie sprawy, że tak to się potoczy, a kiedy to sobie uświadomiłem, było już za późno. Dużo wyjeżdżałem, kiedy był mały, tak jakbym mógł uciec przed ogromnym bólem, jaki sprawiła mi jej utrata. Ale to nie pomaga. To idzie za tobą krok w krok, jak wygłodzony pies. Zawsze czeka na ciebie za drzwiami, aż się obudzisz. Skrobie w drzwi, łasi się do stóp, bez względu na to, jak oszałamiająco wyglądasz czy jak bardzo jesteś zajęty. Nawet jeśli masz wokół mnóstwo przyjaciół, zawsze jest z tobą, depcze ci po piętach, dzwoniąc kajdanami… tak właśnie było… ale kiedy Harry skończył osiem czy dziewięć lat, doszedł do własnych wniosków na mój temat i zapałał do mnie taką nienawiścią, że umieściłem go w szkole z internatem. Zdecydował się tam zostać. Nie pozostało mi już nic więcej, wyjeżdżałem jeszcze częściej… i – dodał filozoficznie – umarła prawie dwadzieścia lat temu, i prawie w rocznicę jej śmierci… to było w styczniu…

Jego oczy zapatrzyły się w przestrzeń, by za chwilę przenieść spojrzenie na Tanę, ale to nie pomagało. Była za bardzo do niej podobna, patrząc na nią czuł się jakby wracał do przeszłości.

– A teraz po latach Harry jest w takim strasznym stanie… życie jest okrutne i dziwne, prawda?

Pokiwała głową, nie mogąc powiedzieć nic więcej. To, co usłyszała, dawało jej wiele do myślenia.

– Myślę, że powinien mu pan coś powiedzieć.

– O czym?

– O tym, jak umarła jego matka.

– Nie mógłbym tego zrobić. Obiecałem jej przecież… obiecałem sobie… gdybym teraz mu powiedział, to byłoby egoistyczne…

– Więc dlaczego mnie pan o tym powiedział?

Była w szoku, ta złość w jego głosie, świadomość, ile ludzie tracą w życiu, rezygnując z ważnych chwil, kiedy mogliby kochać się wzajemnie jak ojciec i syn. Stracili już tyle lat, które mogli spędzić razem. A Harry tak bardzo go teraz potrzebował. Potrzebował wszystkiego i wszystkich.

Harrison popatrzył na nią przepraszająco.

– Chyba nie powinienem był mówić ci o tym. Ale musiałem z kimś porozmawiać… a ty jesteś… jesteś mu tak bliska. – Spojrzał na nią jakby jej nie widząc. – Chciałbym, żebyś wiedziała, że kocham mojego syna.

Poczuła w gardle kulę wielkości pięści, ale nie mogła się zdecydować, czy ma go uderzyć, czy pocałować, a może jedno i drugie. Nigdy nie doznała takiego uczucia w stosunku do mężczyzny.

– Dlaczego, do diabła, sam mu pan tego nie powie?

– To nic nie pomoże.

– Nie wiadomo. Może nadszedł już czas.

Spojrzał na nią zamyślony, potem popatrzył na swoje dłonie i w końcu prosto w jej zielone oczy. – Być może. Nie znam go, ale… Nie wiedziałbym, od czego zacząć…

– Tak po prostu, panie Winslow. Tak samo, jak powiedział pan to mnie.

Uśmiechnął się do niej i nagle wydał się jej bardzo zmęczony.

– Skąd u ciebie tyle mądrości, dziecko drogie?

Odpowiedziała mu uśmiechem i poczuła emanujące od niego cudowne ciepło. Chwilami bardzo przypominał Harry'ego. Nagle zdumiona zdała sobie sprawę, że bardzo jej się podoba. Czuła jakby po latach odrętwienia wszystkie jej zmysły, które zamarły w niej po tym strasznym gwałcie, nagle odżyły.

– O czym teraz myślisz? Zaczerwieniła się i pokręciła głową.

– O czymś, co nie ma z tym wszystkim nic wspólnego… Przepraszam… Jestem zmęczona… Od kilku dni w ogóle nie spałam…

– Odwiozę cię do domu, żebyś trochę odpoczęła.

Dał znak, że prosi o rachunek, a kiedy go otrzymał, popatrzył na nią z łagodnym uśmiechem, a ona zatęskniła za ojcem, którego nigdy nie miała ani nawet nie znała. Chciałaby, żeby taki właśnie był Andy Roberts, a nie taki, jak Artur Durning, który wpadał i wypadał z życia jej matki, kiedy mu było wygodnie. Mężczyzna, który przed nią siedział, wcale nie był takim egoistą, jak to próbował jej wmówić Harry i sobie wmawiał także. Harry za bardzo pogrążył się w nienawiści do ojca przez te lata i Tana widziała teraz wyraźnie, że nie miał racji. Bardzo się mylił. Zastanawiała się, czy Harrison miał słuszność, że rzeczywiście było już za późno. – Dziękuję, że ze mną porozmawiałaś, Tano. Harry ma szczęście, mając takiego przyjaciela jak ty.

– To ja mam szczęście.

Włożył pod czek dwudziestodolarowy banknot i spojrzał na nią znowu.

– Czy jesteś jedynaczką?

Tak przypuszczał, a ona z uśmiechem przytaknęła kiwnięciem głowy.

– Tak. Nigdy nie znałam ojca, zginął na wojnie, zanim się urodziłam.

Opowiadała już o tym tysiące razy, ale teraz nabrało to jakiegoś nowego znaczenia. Wszystko znaczyło więcej. Nie rozumiała tego, nie wiedziała, dlaczego. Kiedy siedziała w towarzystwie tego mężczyzny, czuła że dzieje się z nią coś dziwnego. Kładła to na karb zmęczenia. Pozwoliła mu odprowadzić się do samochodu i była bardzo zaskoczona, kiedy się zorientowała, że zamiast zlecić to kierowcy, sam odwiezie ją do domu.

– Pojadę z tobą.

– Naprawdę, nie musi pan tego robić.

– Nie mam nic lepszego do roboty. Przyjechałem zobaczyć się z Harrym, ale chyba będzie lepiej, jeśli odpocznie trochę przez następnych kilka godzin.

Uważała, że ma rację. Jadąc przez most rozmawiali. Powiedział jej, że nigdy przedtem nie był w San Francisco. Podobało mu się tutaj, ale im dłużej jechali, tym bardziej wydawał się zamyślony. Podejrzewała, że myślał o synu, ale w rzeczywistości myślał wyłącznie o niej. Kiedy dotarli do celu, uścisnął jej dłoń.

– Do zobaczenia w szpitalu. Jeśli nie masz czym dojechać do szpitala, zadzwoń po prostu do mnie, do hotelu, ale przyślę po ciebie samochód.

Wspominała, że jeździ w obie strony autobusem, co go zmartwiło. Była taka młoda i piękna, nie chciał, żeby przydarzyło się jej coś złego.

– Dziękuję za wszystko, panie Winslow.

– Harrison. – Uśmiechnął się do niej i w tym momencie był bardzo podobny do Harry'ego. Jego uśmiech był trochę tajemniczy, ale nie tak szatański, jak czasami zdarzało się to jego synowi.

– Do zobaczenia wkrótce. Teraz odpocznij trochę!

Pomachał jej ręką, limuzyna ruszyła. Tana powoli wspięła się po schodach na górę, myśląc o wszystkim, co powiedział. Życie było czasem takie niesprawiedliwe. Zasypiając rozmyślała o Harrisonie… Harrym… Wietnamie… i o kobiecie, która popełniła samobójstwo. We śnie Tany nie miała twarzy. Kiedy obudziła się, było już ciemno. Usiadła gwałtownie nie mogąc złapać oddechu. Spojrzała na zegar. Była dziewiąta wieczór. Chciała się dowiedzieć jak się czuje Harry. Poszła do automatu telefonicznego, zadzwoniła i uzyskała wiadomość, że gorączka trochę opadła. Harry nie spał przez jakiś czas, teraz drzemał, ale napewno jeszcze się obudzi. Na razie nie mieli zamiaru dawać mu tabletek nasennych.

Nagle Tana słysząc dobiegające z zewnątrz dźwięki kolęd zdała sobie sprawę, że jest Wigilia i że Harry jej potrzebuje. Włożyła białą sukienkę z pięknym, wplecionym w materiał wzorem, pantofle na obcasie, do tego czerwony płaszcz i apaszkę, której nie nosiła od czasu zimy w Nowym Jorku. Nie przypuszczała, że kiedyś jeszcze ją włoży. Wszystko wokół wyglądało tak jakoś świątecznie, więc pomyślała, że dla niego ten dzień powinien też być trochę inny. Uperfumowała się, wyszczotkowała włosy i wsiadła w autobus jadący do miasta. Znowu myślała o jego ojcu. Kiedy dotarła do Lettermana, była dziesiąta trzydzieści. Na zewnątrz był świąteczny, nieco senny wieczór. Małe drzewka jarzyły się migającymi światełkami, tu i tam wyglądały plastikowe figurki Świętych Mikołajów. Ale tutaj, w szpitalu, nikt nie był w specjalnie świątecznym nastroju. Zbyt wiele poważnych rzeczy działo się wokół. Stanęła przed drzwiami do jego pokoju, zapukała delikatnie i otworzyła cicho drzwi. Podejrzewała, że jeszcze śpi, ale on leżał, patrząc w ścianę, ze łzami w oczach. Drgnął, kiedy ją zobaczył, ale nie uśmiechnął się nawet.