– To do niego powinnaś mieć pretensje, mamo, a nie do mnie. Przykro mi, że nie mogę być przy tobie, ale po prostu nie mam wyjścia.

– Rozumiem.

– Nie, nie rozumiesz. I ubolewam nad tym.

Jean westchnęła do słuchawki. – Chyba już nic nie mogę zrobić. I pewnie postępujesz słusznie. – Westchnęła, – Ale proszę cię, kochanie, nie siedź przez cały czas w szpitalu. To dla ciebie zbyt przygnębiające, a to i tak nic temu chłopcu nie pomoże. Sam się z tego podźwignie.

Jej stosunek do tej sprawy był obrzydliwy, ale Tana nie miała już ochoty kontynuować tej rozmowy.

– Tak, na pewno.

Miały odmienne poglądy i żadna z nich nie zamierzała ich zmienić. I tak już miało pozostać. Ich drogi rozeszły się i Jean zdawała sobie z tego sprawę. Myślała o tym, jakim szczęściarzem był Artur. Jego dzieci tak długo były przy nim. Ann potrzebowała jego pomocy finansowej i nie tylko, a jej mąż praktycznie całował ślady jego stóp. Nawet Billy mieszkał razem z nim. Kiedy odkładała słuchawkę, zazdrościła mu z całego serca. Ale dla niej nie miał czasu prawie wcale. Zawsze były jakieś zobowiązania, interesy, starzy przyjaciele, którzy byli bardzo blisko z Marie i nie mogli zaakceptować Jean, przynajmniej on tak mówił. A ponadto jeszcze Billy i Ann. Dla niej nie starczało już czasu. Ale mimo wszystko łączyło ich jakieś specjalne uczucie i ona wiedziała, że tak będzie zawsze.

Dlatego warto było na niego czekać, nawet kosztem wielu godzin spędzonych w samotności. Przynajmniej tak sobie wmawiała, sprzątając z biurka i wracając do pustego mieszkania. W domu patrzyła ze smutkiem na pokój Tany. Poczuła ból, widząc, jaki jest czysty i pusty. Wyglądał zupełnie inaczej niż jej pokój w Berkeley, gdzie wszystko leżało porozrzucane na podłodze. Zwykle w pośpiechu wyciągała rzeczy, spiesząc się z powrotem do Harry'ego. Po rozmowie z matką zadzwoniła do szpitala i powiedzieli jej, że temperatura znowu się podniosła. Spał i właśnie przed chwilą dostał zastrzyk. Chciała wrócić do niego, zanim znowu się obudzi. Rozczesując włosy i wciągając na siebie dżinsy myślała o tym, co powiedziała jej matka. To było takie niesprawiedliwe, że Jean spędza święta sama. Jakim prawem uważała, że obowiązkiem Tany było być ciągle przy niej? W ten sposób chciała oczyścić Artura z winy. Przez szesnaście lat szukała dla niego wytłumaczenia, w oczach Tany, swoich własnych, przyjaciół, dziewcząt z pracy. Jak długo można usprawiedliwiać tego faceta?

Tana ściągnęła kurtkę z wieszaka i zbiegła na dół. Przejazd autobusem przez Bay Bridge zajął jej pół godziny, kolejne dwadzieścia minut upłynęło, zanim dotarła do Lettermana, położonego w zaciszu Presidio. Na mieście był ruch znacznie większy niż w ciągu ostatnich kilku dni, ale był to przecież poranek wigilijny, więc mogła się tego spodziewać. Wychodząc z autobusu starała się nie myśleć o matce. Ona mogła sama o siebie zadbać, Harry natomiast – nie. Myślała ciągle o tym, kiedy dotarła na trzecie piętro i cicho weszła do pokoju. Nadal spał, zasłony w pokoju były zaciągnięte. Na zewnątrz był słoneczny, zimowy poranek, ale tu nie dochodziło ani jasne światło, ani radość. Wszystko spowijała ciemność, cisza i smutek. Osunęła się bezgłośnie na krzesło koło jego łóżka i przyglądała się jego twarzy. Był pogrążony w głębokim, narkotycznym śnie i leżał nieruchomo przez następne dwie godziny. Tana w końcu odczuła potrzebę jakiegoś ruchu. Zaczęła więc spacerować po korytarzu, tam i z powrotem, nie zaglądając do innych sal, omijając wzrokiem te wszystkie urządzenia, zrozpaczone twarze rodziców odwiedzających swoich synów, albo to, co z nich pozostało, nie patrząc na bandaże, pokiereszowane twarze, ułomne kończyny. Z trudem mogła to wytrzymać i kiedy doszła do końca korytarza i zaczerpnęła trochę powietrza, nagle ujrzała przed sobą kogoś, czyj widok oszołomił ją zupełnie. Był to najwyższy i najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego spotkała w życiu. Wysoki, ciemnowłosy, z błyszczącymi, niebieskimi oczyma, pięknie opalony, o szerokich ramionach, długich nogach, niemal sięgających nieba, w nieskazitelnie skrojonym ciemnoniebieskim garniturze, z przerzuconym przez ramię płaszczem z wielbłądziej wełny. Jego koszula była tak nienagannie kremowa, że wyglądał jak model z reklamy. Wszystko było w nim piękne, perfekcyjne i doskonale dopasowane. Na palcu lewej ręki nosił sygnet. Rozglądał się smutno i przez chwilę zatrzymał na niej wzrok, kiedy tak mu się przyglądała.

– Czy nie wiesz, gdzie tu jest neurochirurgia? Pokiwała głową czując się głupio, jak małe dziecko, i wreszcie nieśmiało uśmiechnęła się do niego.

– Jest tam, na końcu korytarza. – Wskazała mu kierunek, a on uśmiechnął się, ale tylko ustami, jego oczy były nadal smutne. Było w tym mężczyźnie coś nadzwyczaj żałosnego, tak jakby właśnie stracił kogoś, na kim mu bardzo zależało, i tak też było albo prawie tak.

Tana złapała się na tym, że zastanawia się, po co on tu przyjechał. Wyglądał na jakieś pięćdziesiąt lat, mimo że trzymał się świetnie i na pewno był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziała. Jego ciemne, włosy przyprószone siwizną, dodawały mu uroku, pomyślała, kiedy tak przeszedł koło niej idąc do końca korytarza. Tana, nie myśląc co robi, powoli szła w tym kierunku, skąd przyszła. Zobaczyła, że skręcił w lewo, gdzie znajdował się pokój pielęgniarek, które zajmowały się oddziałem. Jej myśli wróciły teraz do Harry'ego i postanowiła, że lepiej będzie, jak już zajrzy do jego pokoju. Co prawda niedawno stamtąd wyszła, ale może już się obudził, a tyle chciała mu powiedzieć, o tylu sprawach myślała tej nocy, miała mnóstwo pomysłów, które mogli wykorzystać. Naprawdę miała zamiar je zrealizować, nie pozwoli mu tak po prostu leżeć i zamartwiać się. Całe życie jest przed nim. Dwie pielęgniarki uśmiechnęły się do niej, gdy je mijała. Na palcach weszła do pokoju Harry'ego, nadal pogrążonego w ciemnościach. Na zewnątrz i tak już zachodziło słońce. Od razu zobaczyła, że Harry się obudził. Wyglądał na trochę otumanionego, rozpoznał ją jednak, ale nie uśmiechnął się.

Ich spojrzenia spotkały się i zatrzymały na sobie, poczuła wyraźnie, już wchodząc do pokoju, że coś tu jest nie w porządku, coś się pogorszyło, jeśli to w ogóle było jeszcze możliwe. Omiotła spojrzeniem pokój, szukając rozwiązania i wreszcie znalazła go tam, w rogu pomieszczenia. To był ten poważny, przystojny, ciemnowłosy mężczyzna, w ciemnoniebieskim garniturze. Niemal podskoczyła z wrażenia. Nigdy by na to nie wpadła… a teraz nagle już wiedziała… Harrison Winslow III… ojciec Harry'ego… Nareszcie się pojawił.

– Cześć, Tan. – Harry wyglądał na nieszczęśliwego i niezadowolonego z niezręcznej sytuacji. Teraz musiał znosić także jego obecność i rozgoryczenie. Z Taną było znacznie łatwiej, ona zawsze rozumiała, co czuje. Ojcu nigdy się to nie zdarzało.

– Jak się czujesz? – Przez moment oboje ignorowali obecność starszego pana, tak jakby czerpali od siebie nawzajem siłę. Tana nie bardzo wiedziała, co mogłaby mu powiedzieć.

– Nieźle. – Ale nie wyglądał dobrze. Przeniósł wzrok na elegancko ubranego mężczyznę. – Ojcze, to jest Tana Roberts, moja przyjaciółka. – Starszy Winslow nie powiedział zbyt wiele, ale wyciągnął do niej rękę. Wyglądało na to, że Tana jest tu intruzem. Chciał wiedzieć, jak to się stało, że Harry tu wylądował. Wczoraj przyleciał z południowej Afryki do Londynu i odebrał telegramy, które na niego czekały. Natychmiast przyleciał do San Francisco, ale nie znał właściwie żadnych szczegółów. Wciąż jeszcze próbował dojść do siebie po przeżytym szoku. Zanim Tana weszła do pokoju, Harry właśnie zdążył mu powiedzieć, że do końca życia będzie przywiązany do wózka inwalidzkiego. Nie marnował czasu, powiedział mu to bez ogródek, nie ubierając niczego w piękne słówka. Harry uważał, że nie musi być delikatny, ojciec nie zasługuje na to. Poza tym chodziło tu o jego nogi, i jeśli one odmówią mu posłuszeństwa, to będzie jego własny problem i mógł o tym mówić w taki sposób, jaki mu się podobał. Nie przebierał w słowach.

– Tan, to jest mój ojciec, Harrison Winslow – i sarkastycznie dodał: – Trzeci.

Nic nie zmieniło się między nimi. Nawet w takiej chwili. Jego ojciec był zdruzgotany.

– Czy chcielibyście zostać sami? – Tana przeniosła spojrzenie z jednego mężczyzny na drugiego i z łatwością odczytała odpowiedź. Harry wolałby, żeby została, ale jego ojciec chciał porozmawiać z nim w cztery oczy. – Przyniosę trochę herbaty. – Popatrzyła na jego ojca z uwagą. – Czy pan także miałby ochotę się napić?

Z pewnym zakłopotaniem pokiwał głową. – Tak, poproszę. I dziękuję bardzo.

Uśmiechnął się i nie sposób było nie zauważyć, jakim był oszałamiająco przystojnym mężczyzną, nawet tutaj, w szpitalu, w pokoju syna, słuchając złych wieści. Miał niezwykłe, ciemnoniebieskie oczy, w jego pięknie wyrzeźbionej twarzy była jakaś siła, jego dłonie były jednocześnie delikatne i zdecydowane. Trudno było wyobrazić go sobie jako łajdaka, którego opisywał Harry, ale musiała uwierzyć mu na słowo. Szła do kafeterii powoli, nie spiesząc się, zaczęła jednak mieć wątpliwości. Wróciła po prawie półgodzinie, zastanawiając się, czy powinna zaraz wyjść i wrócić jutro czy później, wieczorem. I tak musiała się jeszcze pouczyć, ale kiedy weszła do pokoju, w oczach Harry'ego było błagalne spojrzenie, jakby prosił ją, żeby uwolniła go od obecności ojca. Zauważyła to także pielęgniarka, która właśnie przyszła i, nie wiedząc skąd pochodzi zmiana nastroju Harry'ego, poprosiła ich oboje, żeby wyszli. Tana pochyliła się nad Harrym, by pocałować go na do widzenia, a on szepnął jej do ucha.

– Wróć dziś wieczorem… jeśli możesz…

– Dobrze. – Pocałowała go w policzek i zapamiętała sobie, żeby przede wszystkim zadzwonić do pielęgniarek. W końcu była Wigilia Bożego Narodzenia, więc może po prostu nie chciał spędzać jej sam. Zastanawiała się, czy zdążył pokłócić się z ojcem. Ojciec odwrócił się przez ramię w jego stronę i westchnął ciężko, kiedy oboje wychodzili z pokoju i szli wzdłuż korytarza. Pochylił nisko głowę i wbił wzrok w swoje nieskazitelnie wyczyszczone buty; Tana bała się odezwać. Czuła się niezręcznie w zniszczonych mokasynach i wytartych dżinsach, ale nie myślała, że kogoś może spotkać, a już na pewno nie legendarnego Harrisona Winslowa DI. Była strasznie przejęta, kiedy nagle odezwał się do niej.