– Jasne? – Jej głos się załamywał, tak samo jak jej serce.
– Wiesz co, ty naprawdę jesteś zupełnie zwariowana. Wiesz o tym, Tan?
– A ty jesteś leniwym sukinsynem i nie przyzwyczajaj się za bardzo do tego wylegiwania się, bo to nie potrwa długo. Zrozumiałeś, dupku?
– Tak jest. – Zasalutował jej, a kilka minut później Tana patrzyła, jak po zastrzyku, który zaaplikowała mu pielęgniarka, zapada w sen. Trzymając go za rękę, nie mogła już powstrzymać spływających po policzkach łez i szeptem modliła się, dziękując Bogu za jego cudowne ocalenie. Patrzyła na niego godzinami, cały czas ściskając jego dłoń. W końcu pocałowała go w policzek, ucałowała jego oczy i wyszła. Było już po północy, kiedy wracała autobusem do Berkeley. Przez całą drogę powtarzała tylko jedno: „Dzięki ci Boże”. Dzięki ci Boże, że żył. Dzięki ci Boże, że nie zabili go w jakiejś dżungli na końcu świata, albo gdziekolwiek to było. Wietnam nabrał dla niej teraz nowego znaczenia. To było miejsce, do którego ludzie jechali, by zginąć. Nie można było poczytać o tym w książkach ani porozmawiać na przerwie z profesorami czy przyjaciółmi. Teraz Wietnam był dla niej czymś bardzo realnym. Dokładnie wiedziała, co oznacza, to słowo. To znaczyło to, że Harry Winslow już nigdy nie będzie chodził. Kiedy tej nocy wysiadała z autobusu w Berkeley, z jej oczu nadal płynęły łzy. Idąc do swojego wynajętego pokoju, wcisnęła ręce do kieszeni i pomyślała, że odtąd żadne z nich nie będzie już takie samo.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Tana czuwała przy nim prawie bez przerwy przez następne dwa dni. Wychodziła tylko na krótko, żeby wpaść do domu, złapać kilka godzin snu, wykąpać się, zmienić ubranie i znowu wrócić. Trzymała go za rękę i jeśli akurat nie spał, rozmawiali o latach, kiedy on studiował na Harvardzie, a ona w Bostonie, o ich tandemie i wakacjach razem spędzonych na Cape Cod. Przeważnie był pod wpływem środków oszałamiających, ale czasem był tak załamany swoim stanem, że bolało ją serce, kiedy musiała patrzeć na jego cierpienia. Zdawała sobie sprawę z tego, jakiego rodzaju myśli krążyły mu po głowie. Nie chciał do końca życia leżeć sparaliżowany. Chciał umrzeć, ciągle powtarzał to w rozmowach z Taną. A ona krzyczała na niego i nazywała go sukinsynem. Ale bała się zostawiać go samego na noc, obawiała się, że może zrobić sobie coś złego. Powiedziała o swoich wątpliwościach pielęgniarkom, ale nie zrobiło to na nich wielkiego wrażenia. Były przyzwyczajone do takiego zachowania. Nie spuszczały z niego oka, ale miały także dużo roboty z innymi pacjentami, którzy byli w znacznie gorszym stanie. Na przykład ten chłopak w końcu korytarza stracił obie ręce i miał zupełnie zmasakrowaną twarz, po tym jak sześcioletni chłopiec włożył mu do ręki granat.
Rano, w Wigilię Bożego Narodzenia, zanim wyszła do szpitala zadzwoniła do niej matka. W Nowym Jorku była dziesiąta rano. Jean poszła do pracy na kilka godzin i pomyślała, że zadzwoni do Tany, żeby dowiedzieć się, co u niej słychać. Miała nadzieję, że może w ostatniej chwili jej córka zmieni zdanie i przyjedzie do domu, by spędzić z nią święta. Tana już od miesięcy uprzedzała ją, że nie ma szans, żeby to się udało. Miała mnóstwo nauki i książek do przeczytania. Nie było też sensu, żeby Jean przyjeżdżała do niej. Były to bardzo przygnębiające perspektywy spędzenia świąt, zwłaszcza że Jean również była sama. Artur wyjechał na rodzinne święta do Palm Beach z Ann i Billym, zięciem i wnukiem. Jean nie została zaproszona. Rozumiała oczywiście, że nie pasowałaby do rodzinnego grona.
– Co u ciebie słychać, kochanie? – Jean nie dzwoniła do niej od dwóch tygodni. Była zbyt przygnębiona, żeby telefonować i nie chciała, żeby Tana domyśliła się, że jest jej smutno. Kiedy Artur spędzał święta w Nowym Jorku, miała przynajmniej nadzieję, że może wpadnie do niej na kilka godzin, ale w tym roku nawet takiej szansy nie było, a Tana przebywała tak daleko…
– Masz tyle nauki, ile przewidywałaś?
– Tak… I… nie…
Była na wpół przytomna. Siedziała u Harry'ego do czwartej nad ranem. Ostatniej nocy gorączka wzmogła się i bała się zostawić go samego, aż wreszcie o czwartej pielęgniarki zmusiły ją, żeby poszła do domu i przespała się trochę. Przed nim była jeszcze długa i ciężka droga i jeśli Tana już teraz, na samym początku wykończy się ciągłym czuwaniem, nie będzie mogła mu pomóc wtedy, kiedy będzie potrzebował jej najbardziej.
– Nie, nie uczyłam się ostatnio. To znaczy w ciągu ostatnich trzech dni. – Ziewała ze zmęczenia, siedząc na twardym krześle przy telefonie. – Harry wrócił z Wietnamu. – Jej oczy zamgliły się na wspomnienie o tym. Po raz pierwszy mówiła o nim głośno. Do tej pory, na samą myśl o tym robiło się jej niedobrze.
– Spotykasz się z nim? – Jean była zdenerwowana. – Myślałam, że masz dużo nauki. Gdybym wiedziała, że znajdziesz czas na rozrywki, Tano, nie siedziałabym sama w Święta Bożego Narodzenia… Jeśli masz czas dla niego, mogłabyś przynajmniej…
– Przestań! – Tana prawie ryknęła w pustym korytarzu. – Przestań! On jest w Lettermanie. Na miłość boską, to nie jest żadna rozrywka.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Jean nigdy nie słyszała córki mówiącej takim tonem. W jej głosie była jakaś histeryczna desperacja i lęk.
– Co to jest Letterman? – Wyobrażała sobie, że to jakiś hotel, ale coś jej mówiło, że się myli.
– To wojskowy szpital. Został postrzelony w kręgosłup…
Chwytała gwałtownie powietrze, żeby się tylko nie rozpłakać, ale to nie pomagało. Nic nie pomagało. Kiedy nie siedziała przy nim, ciągle płakała. Skurczyła się na krześle, jak małe dziecko.
– On jest sparaliżowany, mamo… nie wiadomo, czy będzie żył… wczorajszej nocy miał taką strasznie wysoką gorączkę…
Siedziała tam, przy telefonie i płakała, kołysząc się w górę i w dół, nie mogąc przestać, ale musiała to z siebie wyrzucić. Jean patrzyła na przeciwległą ścianę swojego biura w zupełnym osłupieniu. Myślała o tym chłopcu, którego widywała tyle razy. Był taki pewny siebie, niemal dobroduszny, co wcale nie pasowało do jego wieku. Ciągle się śmiał, był zabawny, bystry i inteligentny. Drażnił ją często i teraz dziękowała Bogu, że Tana za niego nie wyszła… wyobrażała sobie, jakie miałaby z nim życie.
– Och, kochanie… tak mi przykro…
– Mnie także. – Jej głos brzmiał zupełnie tak jak wtedy, kiedy była małą dziewczynką i zginął jej piesek. – I nic nie mogę zrobić, żeby mu pomóc. Mogę tylko przy nim siedzieć i czuwać.
– Nie powinnaś tego robić. To dla ciebie za duży stres.
– Muszę przy nim być. Nie rozumiesz tego? – Jej głos był teraz szorstki. – Ma tylko mnie.
– A co z jego rodziną?
– Jego ojciec jeszcze się nie pokazał i pewnie się w ogóle nie pojawi, sukinsyn, a Harry tam po prostu leży i ledwie się trzyma.
– Nic na to nie poradzisz. I nie wydaje mi się, że powinnaś tak się angażować w coś takiego, Tan.
– Czyżby? – Była teraz wojowniczo nastawiona. – To co powinnam robić? Chodzić na przyjęcia na East Side, spędzać wieczory w Greenwich z klanem Durningów? To najgorsze bzdury, jakie kiedykolwiek słyszałam. Mój najlepszy przyjaciel został ranny w Wietnamie, a ty uważasz, że nie powinnam przy nim być. Co według ciebie powinnam zrobić, mamo? Wykreślić go z listy znajomych, bo nie będzie już tańczył?
– Nie bądź cyniczna, Tano. – Jean Roberts była twarda.
– A dlaczego nie, do diabła? W jakim my świecie żyjemy? Co się ze wszystkimi dzieje? Czy nikt nie widzi, w co się pakujemy w Wietnamie?
Nie wspominając Sharon i Richarda Blake'ów, Johna Kennedy'ego, i całego zła na świecie.
– Ani ty, ani ja nic tu nie zmienimy.
– Dlaczego nikogo nie obchodzi, co ja na ten temat myślę…? Co myślę ja… co myśli Harry… Dlaczego nikt go o to nie zapytał, zanim go tam wysłali? – Znowu rozpłakała się i już nie mogła dłużej mówić.
– Opanuj się. – Jean odczekała chwilę i powiedziała, – Myślę, że powinnaś przyjechać na ferie do domu, Tan, zwłaszcza że święta masz zamiar spędzić w szpitalu, przy tym chłopcu.
– Nie mogę teraz przyjechać do domu. – Jej głos był ostry.
– Dlaczego nie możesz? – W oczach Jean pojawiły się łzy, poczuła się jak skrzywdzone dziecko.
– Nie zostawię teraz Harry'ego.
– Dlaczego on dla ciebie tyle znaczy…? Więcej niż ja…
– Po prostu jest tak, a nie inaczej. Czy święta spędzasz z Arturem albo chociaż częściowo? – Tana wyczyściła nos i wytarła oczy, ale Jean po drugiej stronie potrząsnęła przecząco głową.
– Nie, w tym roku nie, Tan. Jedzie z dziećmi do Palm Beach.
– I nie zaprosił ciebie? – Tana była wstrząśnięta. On był naprawdę samolubnym, obrzydliwym sukinsynem. Postawiłaby go zaraz na drugim miejscu po ojcu Harry'ego.
– To by było dla niego kłopotliwe.
– Dlaczego? Jego żona nie żyje od ośmiu lat, a ty nie ukrywasz się przecież. Dlaczego nie mógł cię zaprosić?
– To nie ma znaczenia. I tak mam mnóstwo pracy.
– Tak – obrzydzeniem napełniała ją ta służalczość i poświęcenie matki, „praca dla niego”. – Dlaczego nie powiesz mu wreszcie, żeby spadał, mamo? Masz już czterdzieści pięć lat i mogłabyś sobie znaleźć kogoś innego, nikt nie będzie cię traktował gorzej od niego.
– Tana, to nieprawda! – Zdenerwowała się gwałtownie.
– Nie? To dlaczego spędzasz Święta Bożego Narodzenia sama? Odpowiedzi Jean była ostra i szybka. – Bo moja córka nie przyjedzie na święta do domu.
Tana miała ochotę rzucić słuchawką. – Nie zwalaj tego na mnie, mamo.
– Nie mów do mnie w ten sposób. A może to nieprawda, co? Chcesz go mieć przy sobie, żeby znaleźć sobie wymówkę. Ale to ci się nie uda. Możesz nie przyjeżdżać do domu, ale nie udawaj, że to jest słuszne.
– Jestem studentką prawa, mamo. Mam dwadzieścia dwa lata. Jestem dorosła. Nie mogę ciągle być przy tobie, tak jak kiedyś.
– On także nie może. A jego obowiązki są znacznie ważniejsze od twoich.
Płakała cicho, a Tana kręciła głową, nie mogąc już tego znieść. Jej głos był teraz spokojny.
"Gra Z Fortuną" отзывы
Отзывы читателей о книге "Gra Z Fortuną". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Gra Z Fortuną" друзьям в соцсетях.