W jej oczach pojawiły się łzy… a co będzie, jeśli coś mu się stanie? Nie, nic się nie stanie, zacisnęła zęby, nie dopuści do siebie nawet takich myśli. Harry Winslow był niepokonany i należał do niej. Zabrał cząstkę jej serca. Przez kilka następnych dni czuła się zagubiona, czekając na telefon od niego. Dzwonił dwa razy z San Diego, zanim wyjechał.

– Przepraszam, że to tak długo trwało, ale byłem zajęty przygodami łóżkowymi i chyba złapałem trypra. A co tam, do diabła, warto było.

Prawie ciągle pił, a na Hawajach było jeszcze gorzej. Dzwonił stamtąd jeszcze dwa razy, a potem nagle zapadła cisza i zniknął w dżunglach Wietnamu. Bez przerwy wyobrażała sobie, że jest w niebezpieczeństwie, potem jednak zaczęła dostawać od niego wariackie listy opisujące życie w Sajgonie, dziwki, narkotyki, niegdyś piękne hotele, świetne dziewczyny. Pisał też, że bardzo mu pomaga znajomość francuskiego. To ją trochę uspokoiło. Dobry, stary Harry, nic się nie zmienił. Czy to w Cambridge, czy w Sajgonie, zawsze taki sam. Udało jej się przebrnąć przez egzaminy, Święto Dziękczynienia i pierwsze dwa dni ferii świątecznych, które spędziła w swoim pokoju z półmetrowym stosem książek. Ktoś zapukał do jej drzwi o siódmej wieczorem.

– Telefon do ciebie. – Matka dzwoniła do niej bardzo często. Tana wiedziała, dlaczego, mimo że żadna z nich nie chciała się do tego przyznać. Wolne dni były trudne do zniesienia dla Jean. Artur nigdy nie poświęcał jej zbyt wiele czasu, a ona stale miała nadzieję, że to się zmieni. Ciągle były jakieś wymówki, wyjaśnienia i usprawiedliwienia, przyjęcia, na które z jakichś powodów nie mógł jej ze sobą zabrać. Tana podejrzewała, że w grę wchodziły jakieś inne kobiety, poza tym teraz miał na karku Ann z mężem i dzieckiem, może także Billy'ego, a Jean nie należała po prostu do rodziny, bez względu na to ile lat byli już ze sobą.

– Już schodzę. – Tana krzyknęła, zarzuciła na siebie szlafrok i poszła do telefonu. W korytarzu było zimno, wiedziała że na zewnątrz panowała mgła. Rzadko, ale czasem się to zdarzało na tak dalekim zachodzie, zwłaszcza podczas dżdżystych nocy.

– Halo? – Spodziewała się usłyszeć głos matki i zaniemówiła, kiedy po drugiej stronie odezwał się Harry. Głos miał zachrypnięty i chyba był zmęczony, tak jakby nie spał całą noc, co było zrozumiałe, jeśli wrócił do miasta. Głos docierał tak wyraźnie, jakby Harry był gdzieś bardzo blisko.

– Harry?…- Jej oczy natychmiast napełniły się łzami. – Harry! Czy to ty?

– Pewnie, że ja, Tan. – Niemalże warknął na nią i ona prawie czuła przy sobie jego nieogoloną brodę.

– Gdzie jesteś?

Na moment zapadła zupełna cisza. – Tutaj. W San Francisco.

– Kiedy przyjechałeś? Chryste, przecież mogłam po ciebie wyjechać. – Co za wspaniały prezent na święta, Harry wrócił!

– Dopiero co przyjechałem. – To było kłamstwo, ale łatwiej było skłamać, niż wyjaśniać, dlaczego tak długo do niej nie dzwonił.

– Na szczęście nie trzymali cię tam długo, dzięki Bogu.

Była taka szczęśliwa, że słyszy jego głos. Nie mogła powstrzymać łez. Śmiała się i płakała, on także. Nie miał już nadziei, że usłyszy jeszcze kiedyś jej głos, a teraz kochał ją jeszcze bardziej, jak nigdy dotąd. Nie był nawet pewien, czy uda mu się nadal utrzymać to uczucie w tajemnicy. Ale będzie musiał, dla własnego i jej dobra.

– Dlaczego tak szybko cię wypuścili?

– Chyba dałem im popalić. Jedzenie śmierdziało, dziewczyny zarażały wszami. Dwa razy złapałem wszy na jajach, a potem miałem chyba najgorszą odmianę trypra, jaka może się przytrafić… – Próbował się roześmiać, ale to bardzo bolało.

– Ty łajdaku. Czy ty nigdy nie masz zamiaru się uspokoić?

– Nie, jeśli będę miał wybór.

– No, więc, gdzie teraz jesteś?

Znowu zapadła krótka chwila ciszy. – Doprowadzają mnie do porządku u Lettermana.

– W szpitalu?

– Tak.

– Leczysz się na trypra? – Powiedziała to trochę za głośno i dwie dziewczyny idące korytarzem odwróciły się i zaczęły się śmiać. – Wiesz, ty jesteś niemożliwy. Jesteś najgorszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałam, Harry Winslowie Czwarty albo kimkolwiek jesteś. Czy mogę odwiedzić cię w szpitalu, czy od razu się zarażę? – Śmiała się, a jego głos ciągle brzmiał jakoś chropowato, jakby Harry był bardzo zmęczony.

– Wystarczy, że nie będziesz używała mojej deski klozetowej.

– Nie martw się, nie będę. Nie uścisnę nawet twojej ręki, dopóki nie będzie wygotowana. Bóg tylko wie, gdzie ją wkładałeś.

Uśmiechnął się. Tak pioruńsko dobrze było ją znowu słyszeć. Popatrzyła na zegarek.

– Czy mogę przyjechać do ciebie teraz?

– Nie masz nic lepszego do roboty w sobotni wieczór?

– Miałam właśnie zamiar kochać się ze stertą książek prawniczych.

– Widzę, że masz takie samo poczucie humoru, jak zawsze.

– Jasne, bo mam więcej oleju w głowie od ciebie, dupku, i nie daję się wysłać do Wietnamu.

Zapadła dziwna chwila ciszy, a Harry odpowiedział poważnie:

– I dzięki Bogu, Tan.

Poczuła się dziwnie słysząc jego głos i przez jej ciało przebiegł nieprzyjemny dreszcz.

– Naprawdę chcesz przyjechać dziś wieczorem?

– No, jasne, a myślałeś że nie przyjadę? Nie chcę tylko złapać tego trypra, to wszystko.

Uśmiechnął się. – Nie martw się, będę grzeczny.

Ale musiał jej to powiedzieć… zanim przyjedzie… to byłoby niesprawiedliwe. – Tan… – Głos uwiązł mu w gardle. Nikomu jeszcze o tym nie mówił. Nie rozmawiał nawet z ojcem. Nie mogli go odszukać, a Harry wiedział, że do końca tygodnia powinien pojawić się w Gstaad. Zawsze spędzał tam Święta Bożego Narodzenia, z Harrym albo bez niego. Szwajcaria była dla niego symbolem Bożego Narodzenia. – Tan… to jest trochę więcej niż tryper…

Skóra na niej ścierpła, zamknęła oczy.

– Tak, dupku? Co to takiego? – Specjalnie używała takich słów, żeby go rozśmieszyć, na wypadek gdyby nie był w najlepszej formie, ale było już za późno… nie mogła zmienić ani prawdy, ani słów…

– Trochę mnie postrzelili…

Usłyszała, że jego głos załamał się i poczuła ból w piersi, starając się powstrzymać łkanie.

– O, czyżby? No i po co było tam jechać? – Walczyła ze łzami, on także.

– Nie miałem chyba nic lepszego do roboty. Dziewczęta były naprawdę do kitu… – Jego głos był coraz smutniejszy i bardzo łagodny… – w porównaniu z tobą, Tan.

– Jezu, musieli cię chyba postrzelić w mózg. – Usiłowali obracać to w żart, ale kiedy tak stała boso przy telefonie, całe jej ciało zamieniało się pomału w sopel lodu. – Lettennan, tak?

– Tak.

– Będę tam za pół godziny.

– Nie musisz się spieszyć. Nigdzie się nie wybieram.

I rzeczywiście, nie miał na to szans. Ale Tana nie wiedziała o tym. Szybko założyła dżinsy, wsunęła bose stopy w buty, nie patrząc które, wciągnęła na siebie czarny kołnierz golfowy, przeczesała włosy i chwyciła z łóżka groszkowy żakiet. Musiała do niego natychmiast pojechać i przekonać się, co się z nim dzieje… Trochę mnie postrzelili… Przez całą drogę do szpitala Lettennan te słowa nie dawały jej spokoju. Myślała o tym wsiadając do autobusu i potem łapiąc w Presidio taksówkę. Zabrało jej to dwa razy więcej czasu, niż mu powiedziała, ale spieszyła się jak diabli i pięćdziesiąt pięć minut po ich rozmowie trafiła wreszcie do szpitala i zapytała w recepcji o pokój Harry'ego. Kobieta w recepcji zapytała Tanę, na jakim oddziale leży, a ona przez chwilę miała ogromną ochotę odpowiedzieć „na oddziale, na którym leczy się trypra”, ale czuła się tu dziwnie, i było jeszcze gorzej, kiedy biegła korytarzem oddziału neurochirurgii, modląc się, by wszystko było z nim w porządku. Jej twarz była tak blada, że aż prawie szara, ale jego była taka sama, kiedy weszła do pokoju. Obok niego ustawiono respirator, a on sam leżał płasko na łóżku. Nad nim wisiało lustro. Wokół stały jakieś stojaki z rurkami, cały czas czuwała przy nim pielęgniarka. W pierwszej chwili pomyślała, że jest sparaliżowany. Nie poruszał żadną kończyną, a kiedy wreszcie uniósł rękę, jej oczy wypełniły się łzami. Okazało się, że nie pomyliła się tak bardzo. Był sparaliżowany od pasa w dół. Jeszcze tego samego wieczora tłumaczył jej ze łzami w oczach, że został postrzelony w kręgosłup.

Wreszcie mógł z nią rozmawiać, wypłakać się, powiedzieć jej, co czuje. – Czuł się beznadziejnie. Chciał umrzeć. Od kiedy wrócił, myślał wyłącznie o śmierci.

– I tak to właśnie wygląda… – Mówił z dużym wysiłkiem, łzy spływały po jego policzkach i tworzyły mokre ślady na pościeli. – Już zawsze będę uwięziony w wózku inwalidzkim…

Teraz nie ukrywał już swojej rozpaczy. Myślał, że już jej nigdy nie zobaczy, i nagle stanęła przed nim, tak piękna i dobra, i taka płowa… taka sama jak zawsze. Tutaj wszystko było jak dawniej, nic się nie zmieniło. Nikt tu nie słyszał o Wietnamie, o Sajgonie czy Da Nang, albo Yietcongu, którego nikt nawet nie widział na oczy. Żółci strzelali po prostu w tyłek zaczajeni w zaroślach, albo gdzieś na drzewie. Mieli może po dziewięć lat, albo przynajmniej na tyle wyglądali. Ale nikogo tutaj to nie obchodziło.

Tana patrzyła na niego, starając się powstrzymać łzy. Była wdzięczna, że Harry w ogóle żyje. Opowiedział jej straszne historie o tym, jak leżał z twarzą zanurzoną w błocie, w szalejących wichurach i ulewach, jak spędził pięć dni w dżungli. To, że przeżył to wszystko, graniczyło z cudem. No i co z tego, że nie będzie chodził? Był żywy i tylko to się liczyło. To, co kiedyś powiedziała o niej Miriam Blake, właśnie teraz zaczynało w niej naprawdę dojrzewać.

– To nauczka za to, że pieprzyłeś się z tanimi dziwkami, ty dupku. Teraz możesz sobie jeszcze trochę poleżeć, ale musisz wiedzieć, że ja nie dopuszczę do tego, żebyś zbyt długo leniuchował. Zrozumiano?

Stała nad nim, oboje nie mogli powstrzymać łez, wzięła go za rękę, a on mocno ją uścisnął.

– Ruszysz tyłkiem i zrobisz ze sobą coś pożytecznego. Jasne? Przyglądał się jej z niedowierzaniem, a najdziwniejsze było to, że mówiła to wszystko poważnie.