ROZDZIAŁ ÓSMY
Samolot wylądował na lotnisku w Oakland. Kiedy Tana wysiadła, miasteczko wydało jej się małe i sympatyczne. Mniejsze niż Boston czy Nowy Jork, ale znacznie większe od Yolan, które w ogóle nie miało lotniska. Wzięła taksówkę do kampusu Berkeley, wprowadziła się do pokoju, który jej wynajęto w ramach stypendium, rozpakowała torby i postanowiła się trochę rozejrzeć. Wszystko wyglądało tu inaczej, jakoś dziwnie i obco. Był piękny, ciepły i słoneczny dzień, ludzie wyglądali na wypoczętych, począwszy od tych w dżinsach do tych w powłóczystych sukniach. Spotkała parę wschodnich kaftanów, mnóstwo szortów i podkoszulek, sandałów, adidasów, mokasynów i gołych stóp. Było tu zupełnie inaczej niż na uniwersytecie w Bostonie. Nie widziało się tu żydowskich księżniczek z Nowego Jorku w drogich wełnach i kaszmirach od Bergdorfa. Tutaj wszyscy wyznawali zasadę „chodź, w czym chcesz” i to było fantastyczne i podniecające. Rozglądając się wokół czuła radość, która trwała nawet wtedy, kiedy rozpoczęły się zajęcia na uczelni i gdy po całym dniu wykładów biegła do domu, by uczyć się dalej po południu i przez całą noc. Jedynym miejscem, które odwiedzała, była biblioteka. Jadała zwykle w swoim pokoju albo gdzieś po drodze. Już w pierwszym miesiącu straciła na wadze sześć funtów, które wcale nie były zbędne. Jedyną zaletą tego wszystkiego był fakt, że nie miała czasu tęsknić za Harrym, a bardzo się tego obawiała. Przez ostatnie trzy lata byli niemalże nierozłączni, mimo że chodzili do różnych szkół, a teraz nagle nie było go przy niej. Dzwonił do niej w wolnych chwilach. Piątego października była w swoim pokoju, kiedy ktoś zapukał do drzwi, by powiedzieć jej, że jest do niej telefon. Pomyślała, że to pewnie matka, i nie miała ochoty schodzić na dół. Następnego dnia miała napisać test na temat prawa kontraktowego, a poza tym musiała napisać jeszcze pracę z innego przedmiotu.
– Sprawdź, proszę, kto to jest i czy mogę zadzwonić później.
– Dobra, zaczekaj chwilę. – Za parę minut wróciła. – To telefon z Nowego Jorku. Znowu matka.
– Powiedz, że zadzwonię później.
– On mówi, że nie możesz. – On? Harry? Tana uśmiechnęła się. Dla niego przerwie nawet naukę.
– Za chwilę będę na dole. – Sięgnęła po pogniecione dżinsy, które wisiały na krześle, i wciągała je na siebie, biegnąc do telefonu.
– Halo?
– Co ty, do diabła, wyrabiasz? Robisz to z jakimś facetem na czternastym piętrze? Wiszę tu już od godziny, Tan. – Był niezadowolony i chyba trochę wstawiony. Miała już wprawione ucho. Znała go dobrze.
– Przepraszam, uczyłam się w pokoju i myślałam, że to mama.
– Nic z tego. – Mówił to jakoś poważnie.
– Jesteś w Nowym Jorku? – Uśmiechała się, szczęśliwa że znowu go słyszy.
– Tak.
– Myślałam, że wracasz dopiero w przyszłym miesiącu.
– Tak miało być. Ale przyjechałem zobaczyć się z wujem. Konkretnie, to on uważa, że może potrzebować mojej pomocy.
– Jakim wujem? – Tana była zupełnie zdezorientowana. Harry nigdy nie mówił o żadnym wuju.
– Z wujem Samem. Pamiętasz go, ten facet z plakatu w idiotycznym czerwono-niebieskim garniturze z długą białą brodą?
Naprawdę musiał być pijany i zaczęła się nawet z niego śmiać, kiedy nagle uśmiech zastygł jej na ustach. On mówił poważnie. O mój Boże…
– Co ty, do diabła, chcesz powiedzieć?
– Zaciągnąłem się, Tan.
– O, cholera. – Zamknęła oczy. Tylko o tym się mówiło. Wietnam… Wietnam… Wietnam… każdy miał coś do powiedzenia na ten temat… załatwcie ich… trzymaj się od tego z daleka… pamiętasz, co się stało z Francuzami… zaciągnij się… zostań w domu… akcja policyjna… wojna… nie sposób było zorientować się, o co w tym wszystkim chodzi, ale na pewno nie działo się nic dobrego.
– Po cholerę wracałeś? Dlaczego nie posiedziałeś tam dłużej?
– Nie chciałem. Ojciec zaproponował mi nawet, że mnie wykupi, ale wątpię, żeby mu się udało. Są pewne sprawy, których pieniądze Winslowów nie są w stanie załatwić. Poza tym to nie w moim stylu, Tan. Nie wiem, może gdzieś w podświadomości chciałem tam pojechać i czuć się potrzebny.
– Masz nie po kolei w głowie. Mój Boże… Jesteś jeszcze gorszy niż myślałam. Mogą cię przecież zabić. Zdajesz sobie z tego sprawę? Harry, wracaj do Francji.
Krzyczała na niego, stojąc w otwartym korytarzu. Krzyczała na Harry'ego, który był w Nowym Jorku.
– Dlaczego do diabła nie pojedziesz do Kanady albo nie postrzelisz się w stopę… zrób coś, wykręć się z tego. To jest rok 1964, a nie 1941. Nie bądź taki szlachetny, bo nie ma powodu, dupku. Wracaj.
Nagle jej oczy wypełniły się łzami i bała się zapytać o to, co chciała wiedzieć. Ale musiała. Musiała wiedzieć. – Dokąd cię posyłają?
– Do San Francisco. – Jej serce podskoczyło. – Na początek. Dokładnie na pięć godzin. Zobaczysz się ze mną na lotnisku, Tan? Moglibyśmy zjeść razem lunch. Potem do dziesiątej tego wieczoru muszę dotrzeć do miejsca, które nazywa się Fort Ord, a w San Francisco ląduję o trzeciej. Ktoś powiedział mi, że jazda do tego miejsca zajmie mi około dwóch godzin… – Jego słowa zawisły w powietrzu i oboje pomyśleli o tym samym.
– A co potem? – Jej głos zmienił się nagle, był chropowaty.
– Chyba Wietnam. Nieźle, co?
Wkurzyła się. – Nie, wcale mi się to nie podoba, ty durny sukinsynu. Powinieneś był studiować razem ze mną prawo. Wolałeś się zabawiać i pieprzyć z dziwkami we Francji, a teraz widzisz, co narobiłeś, jedziesz do Wietnamu, żeby odstrzelili ci jaja…
Łzy spływały po jej twarzy, nikt nie ośmiela się przejść obok niej korytarzem.
– Twoja wersja jest bardzo intrygująca.
– Jesteś czubkiem.
– No, a co tam u ciebie nowego? Zakochałaś się wreszcie?
– Nie mam czasu, ciągle się uczę. O której ląduje twój samolot?
– Jutro, o trzeciej po południu.
– Przyjadę.
– Dzięki.
Jego głos zabrzmiał znowu tak młodo, ale kiedy zobaczyła go następnego dnia, pomyślała, że jest jakiś blady i zmęczony. Nie wyglądał tak dobrze jak ostatnio, kiedy spotkali się w czerwcu. Teraz ich spotkanie było nerwowe i nie zachowywali się naturalnie. Nie wiedziała, co ma z nim zrobić. Pięć godzin to niezbyt długo. Zabrała go do swojego pokoju w Berkeley. Potem kiedy włóczyli się trochę tu, trochę tam, by wreszcie pojechać na lunch do Chinatown, Harry ciągle spoglądał na zegarek. Musiał złapać autobus. Zdecydował, że nie będzie wynajmował samochodu, żeby dojechać do Fort Ord, ale to skróciło czas, który spędzali ze sobą. Nie śmiali się tyle co zwykle i przez całe popołudnie nastrój był raczej smutny.
– Harry, po co to robisz? Mogłeś się przecież z tego wykręcić.
– To nie w moim stylu, Tan. Powinnaś to wiedzieć, jeśli znasz mnie choć trochę. A może, tak naprawdę w głębi duszy uważam, że to, co robię jest słuszne. Może obudziły się we mnie uczucia patriotyczne, o których istnieniu nie miałem pojęcia.
Tana poczuła, jak jej serce krwawi.
– O czym ty mówisz? To nie jest żaden patriotyzm. To nie jest nasza wojna.
Przeraził ją fakt, że mając taką możliwość nie wykorzystał szansy uniknięcia poboru. Nigdy go o to nie podejrzewała. Szalony Harry dorósł i nagle stał przed nią mężczyzna, którego zupełnie nie znała. Był uparty i silny, i mimo że obawiał się trochę skutków swojej decyzji, było jasne, że właśnie tego pragnął.
– Myślę, że to będzie nasza wojna, Tan.
– Ale dlaczego ty? – Przez dłuższy czas siedzieli w ciszy i dzień zleciał im zbyt szybko. Kiedy żegnali się, uścisnęła go mocno, a on obiecał, że będzie dzwonił, jak tylko będzie mógł. Ale odezwał się dopiero po sześciu tygodniach i wtedy miał już za sobą podstawowe przeszkolenie. Miał nadzieję, że wyślą go do San Francisco i zobaczy się z nią, ale zamiast na północ, jechał na południe.
– Dziś wieczorem wyjeżdżam do San Diego. – Była sobota. – A na początku przyszłego tygodnia do Honolulu.
Była w trakcie semestralnych egzaminów, więc nie mogła po prostu rzucić wszystkiego i pojechać na parę dni do San Diego.
– Cholera. Czy zostaniesz w Honolulu przez jakiś czas?
– Niestety, nie. – Wyczuwała, że nie chciał jej powiedzieć czegoś ważnego.
– Co to ma znaczyć?
– To znaczy, że w przyszłym tygodniu wysyłają mnie do Sajgonu.
Jego głos był zimny i twardy jak stal i zupełnie nie przypominał dawnego Harry'ego. Zastanawiała się, co się z nim stało. On zadawał sobie to pytanie przez całe sześć tygodni szkolenia.
– Chyba mam po prostu szczęście-mówił żartem do kolegów, ale nie było mu do śmiechu. Kiedy rozdawano przydziały do jednostek, atmosfera była tak napięta, że można było ciąć ją nożem. Nikt nie odważył się skomentować przydziałów ani jednym słowem, a zwłaszcza ci, którym się powiodło. Harry nie należał do tych szczęśliwców.
– Życie to cholerna ruletka, Tan i trzeba się z tym pogodzić.
– Czy twój ojciec wie już o tym?
– Dzwoniłem do niego wczoraj wieczorem. Nikt nie wie, gdzie można go znaleźć. W Paryżu mówią, że jest w Rzymie. Z Rzymu odsyłają mnie do Nowego Jorku. Próbowałem też Afrykę Południową, ale w końcu pomyślałem, że chrzanię starego sukinsyna. Prędzej czy później dowie się, gdzie jestem.
Dlaczego u diabła ma ojca, którego nie można znaleźć? Nawet Tana mogłaby do niego zadzwonić, ale z opowieści Harry'ego był to człowiek, którego nie miała ochoty poznać.
– Napisałem do niego na londyński adres, zostawiłem też wiadomość w Pierre, w Nowym Jorku. To wszystko, co mogłem zrobić.
– Na więcej pewnie i tak nie zasługuje. Czy mogłabym coś dla ciebie zrobić Harry?
– Pomódl się za mnie. – Zabrzmiało to bardzo poważnie.
Była bardzo zaskoczona. To niemożliwe. Harry był jej najlepszym przyjacielem, bratem, niemal bliźniakiem, a oni wysyłali go do Wietnamu. Ogarnęła ją potworna panika, której nigdy przedtem nie odczuwała. Niestety, nie mogła nic zrobić.
– Zadzwonisz do mnie przed wyjazdem?… i z Honolulu…?
"Gra Z Fortuną" отзывы
Отзывы читателей о книге "Gra Z Fortuną". Читайте комментарии и мнения людей о произведении.
Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв и расскажите о книге "Gra Z Fortuną" друзьям в соцсетях.