Tana uśmiechnęła się. Była taka bystra. Niesamowita.

– Atmosfera nie jest tak miła, jak się spodziewałam.

A to dlaczego?

Nie wiem. Dziewczęta podzieliły się na kliki.

A wy dwie?

– A my jesteśmy prawie cały czas razem.

Sharon spojrzała na Tanę i uśmiechnęła się. Miriam nie była z tego powodu niezadowolona. Uważała, że Tana jest bystrą dziewczyną i kryje w sobie wiele możliwości. Więcej, niż sama spodziewała się odnaleźć. Była szybka, bystra, dowcipna, ale jednocześnie jakaś zastraszona, zamknięta w sobie. Kiedyś na pewno się otworzy i kto wie, co tam znajdzie.

Może to jest wasz problem, dziewczęta. Tana, ile masz innych przyjaciółek w Green Hill?

– Tylko Shar. Chodzimy na te same zajęcia, dzielimy jeden pokój.

– I pewnie jesteś za to ukarana. Na pewno zdajesz sobie z tego sprawę. Jeśli twoja przyjaciółka jest jedyną w szkole czarną dziewczyną, zostajesz odsunięta od reszty.

– Dlaczego?

– Nie bądź naiwna.

– A ty nie bądź taka cyniczna, mamo. – Sharon nagle zdenerwowała się.

– Może już czas, żebyście obie dorosły.

– A co to ma, do diabła, znaczyć? – Sharon odparła atak.- O Boże, jestem w domu dopiero od dziewięciu godzin, a ty już zaczynasz mi ciosać kołki na głowie swoimi przemówieniami i krucjatami.

– To nie są żadne przemówienia. To tylko fakty.

Popatrzyła na nie obie: – nie uciekniecie przed prawdą, dziewczęta. Nie jest łatwo być czarnym w dzisiejszych czasach… •i Przyjaciółką czarnej dziewczyny… obie musicie sobie z tego zdawać sprawę. Zapłacicie wysoką cenę, jeśli ta przyjaźń ma przetrwać.

– Czy możesz zrobić coś bez obracania wszystkiego w polityczną krucjatę, mamo?

Miriam popatrzyła na nią i na jej przyjaciółkę.

Chciałabym, żebyście zrobiły coś dla mnie, zanim nas opuścicie w niedzielę wieczorem. W niedzielę będzie przemawiał w Waszyngtonie pewien mężczyzna. Jest najbardziej niesamowitym facetem, jakiego znam. Nazywa się Martin Luther King. Chciała bym, żebyście poszły ze mną go posłuchać.

– Dlaczego?

Sharon nadal przyglądała się jej.

– Bo będzie to dla was przeżycie, którego nigdy nie zapomnicie. I rzeczywiście, niedzielnego wieczoru, przez całą drogę powrotną do Południowej Karoliny, Tana ciągle o nim rozmyślała. Miriam Blake miała rację. Był to najbardziej wizjonerski człowiek, jakiego Tana miała okazję do tej pory słuchać. Po jego przemówieniu każdy czuł się tak, jakby do tej pory był głupi i ślepy. Upłynęły długie godziny, zanim mogła wydobyć z siebie jakiś głos. Proste słowa o losie czarnych i ich przyjaciół, o prawach obywatelskich, równouprawnieniu zapadły jej głęboko w serce. Na koniec zebrani zaśpiewali pieśń, kołysząc się w jej rytmie, spleceni ramionami, trzymając się za ręce. Po godzinie od wyjazdu z Waszyngtonu spojrzała na Sharon.

– Był niesamowity, prawda?

Sharon pokiwała głową, ciągle jeszcze myśląc o tym, co powiedział.

– Wiesz, to tak głupio po prostu wrócić do szkoły. Czuje, że powinnam coś zrobić.

Odchyliła głowę na oparcie fotela i zamknęła oczy. Tana patrzyła na zapadający mrok przez okno pociągu, który wiózł je z powrotem na Południe. Słowa tego człowieka wydawały się teraz bardziej istotne, niż były naprawdę. Jechały tam, gdzie to wszystko działo się naprawdę, gdzie ludzie byli krzywdzeni, ignorowani i prześladowani. Podczas gdy tego rodzaju myśli całkowicie zaprzątały jej głowę, nagle przypomniały jej się słowa matki o wielkim przyjęciu, na które została zaproszona. To było wręcz nieprawdopodobne, żeby dwie tak diametralnie różne myśli mogły znaleźć się w jednej głowie, w tej samej chwili. To niemożliwe.

Gdy Sharon znowu otworzyła oczy, Tana przyglądała jej się z uwagą.

– Co masz zamiar zrobić?

Po tym, co usłyszała, nie mogła już usiedzieć spokojnie. Nie miała wyboru. Nawet Freeman Blake był tego zdania.

– Jeszcze nie wiem.

Sharon wyglądała na zmęczoną. Ale przez całą drogę z Waszyngtonu rozmyślała o tym, co mogłaby zrobić, żeby pomóc… w Green Hill…

– A ty?

Nie wiem. – Tana westchnęła. – Chyba wszystko to, co mogłoby pomóc. Ale powiem ci, że po tym, co usłyszałam od doktora Kinga, wiem jedno… to przyjęcie, na którym tak zależy mojej matce, jest najgłupszym pomysłem, o jakim słyszałam.

Sharon uśmiechnęła się. Nie mogła temu zaprzeczyć, ale była też inna strona medalu. Na mniejszą skalę, o wymiarze ludzkim.

– Dobrze ci to zrobi.

– Wątpię.

Dziewczęta uśmiechnęły się do siebie i podążyły przed siebie, na południe, aż do Yolan, skąd wzięły taksówkę do Green Hill.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Dwudziestego pierwszego grudnia, po południu, kilka minut po drugiej, na stacji Pennsylvania zatrzymał się pociąg. Tana patrzyła przez okno na padający śnieg. Wszystko wyglądało tak świątecznie, niemal jak w bajce. Pozbierała swoje bagaże, przecisnęła się. przez tłumy na peronie i dotarła do postoju taksówek. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo przygnębia ją powrót do domu. Czuła się winna, wiedziała, że nie jest w porządku wobec Jean. Z przyjemnością wyjechałaby zupełnie gdzie indziej, jak najdalej od tej głupawej imprezy. Wiedziała jednak, że matka jest tym bardzo przejęta. W ciągu ostatnich kilku tygodni Jean dzwoniła niemal co wieczór. Opowiadała o gościach, kwiatach, dekoracji stołów, jej partnerze i sukience. Sama wybrała strój dla Tany na tę okazję. Była to elegancka, biała, jedwabna suknia z białą, satynową przepaską i drobnymi, maleńkimi perełkami, ozdobionymi wokół wzorkami roślinnymi. Wydała na nią majątek, ale Artur kazał obciążyć tym wydatkiem swoje konto u Saksa.

– Jest dla nas taki dobry, kochanie… Jadąc taksówką do domu, Tana zamknęła oczy i wyobraziła sobie twarz matki mówiącą te słowa… dlaczego, dlaczego jest wiecznie taka wdzięczna? Co on takiego dla niej zrobił, za wyjątkiem że pozwala jej pracować od świtu do nocy i czekać na siebie w nieskończoność. Nawet teraz, mimo że od śmierci Marie upłynęło dużo czasu, Jean zawsze była na ostatnim miejscu. Jeśli ją tak bardzo kochał, to dlaczego, do diabła, się z nią nie ożenił? Tana pogrążała się coraz bardziej w depresji. Wszystko było taką cholerną farsą jej matka i Artur, to jacy „dobrzy” byli dla nich Durningowie, tak, zwłaszcza Billy był dla niej dobry… i to przyjęcie, na które musiała pójść następnego wieczora. Zaprosiła chłopca, którego znała od lat i nigdy nie lubiła. Ale nadawał się na taką okazję, Chandler George III. Już parę razy była z nim na tańcach, zanudził ją wtedy na śmierć. Matka ucieszy się, gdy jej o tym powie. Tana wiedziała, że tym razem będzie tak samo nudno, ale nie mogła nic na to poradzić. Najważniejsze, że on jej nie skrzywdzi, jest grzeczny, nie zrobi nic niestosownego.

Gdy dojechała, w mieszkaniu było zupełnie ciemno. Jean była jeszcze w pracy. Wszystko wydawało się jakby mniejsze i bardziej posępne niż pamiętała. Była jednak chyba trochę niesprawiedliwa. Wiedziała przecież, że matka tak bardzo się stara, żeby obie miały przytulny dom. Tak było zawsze. Jednak Tana czuła, że wiele się zmieniło, ona sama także i dlatego nie pasowała już do tego otoczenia. Przyłapała się na tym, że wspomina komfortowy dom Blake'ów w Waszyngtonie. Bardzo jej się tam podobało. Nie był taki pretensjonalny jak dom Durningów, za to ciepły, piękny i prawdziwy. Tęskniła za Blake'ami, zwłaszcza za Sharon. Kiedy odprowadzała ją do pociągu, czuła się tak, jakby traciła najlepszą przyjaciółkę. Sharon odwróciła się i uśmiechnęła do niej, po czym zniknęła, a pociąg ruszył na Północ. I tak oto znalazła się tutaj, czując, że za chwilę się rozpłacze. Postawiła torby w swoim pokoju.

– Czy to moja mała dziewczynka?

Trzasnęły frontowe drzwi i rozległ się głos Jean. Tana przestraszona odwróciła się gwałtownie. A co będzie, jeśli matka odczyta jej myśli i zorientuje się, że jej własna córka czuje się źle w rodzinnym domu? Ale Jean nic takiego nie zauważyła. Zobaczyła wyłącznie swoje ukochane dziecko, które przycisnęła mocno, a Potem cofnęła się o krok do tyłu.

O rany, świetnie wyglądasz!

– Jean także doskonale się trzymała. Policzki miała zaróżowione od zimna na dworzu, śnieżynki we włosach. W jej wielkich, ciemnych oczach malowało się takie podniecenie, że nawet nie zdjęła płaszcza, tylko pobiegła do pokoju i przyniosła natychmiast sukienkę Tany. Wyglądała naprawdę cudownie wisząc na zabytkowym, satynowym wieszaku, na którym dostarczyli ją ze sklepu. Była prawie tak wspaniała jak suknia ślubna. Tana uśmiechnęła się

– A gdzie jest welon?

Matka odwzajemniła się uśmiechem.

– Nigdy nie wiadomo. To będzie następny krok. Tana roześmiała się i pokręciła głową na myśl o tym.

– Bez przesady, nie śpieszmy się tak bardzo, mam dopiero osiemnaście lat.

– To nic nie znaczy kochanie. Nawet jutro wieczorem możesz spotkać mężczyznę swojego życia, nigdy nie wiadomo. Kto wie, jak to się skończy?

Tana patrzyła na nią z niedowierzaniem. Coś w spojrzeniu Jean świadczyło o tym, że nie żartuje.

– Mówisz poważnie, mamo?

Jean Roberts uśmiechnęła się znowu. Tak cudownie było widzieć ją znowu. I teraz, gdy Tana przyłożyła do siebie tę suknię, Jean była już pewna, że będzie wyglądała cudownie. Zwycięstwo na wszystkich frontach.

– Jesteś piękną dziewczyną, Tano. I jakiś mężczyzna będzie bardzo szczęśliwy, mogąc cię wziąć za żonę.

– Ale nie będziesz rozczarowana, jeśli nie poznam go teraz?

– Dlaczego?

Ona tego zwyczajnie nie rozumiała. Tana była zdruzgotana.

– Mam dopiero osiemnaście lat. Nie chcesz, żebym nadal chodziła do college'u i osiągnęła coś w życiu?

– Właśnie to robisz.

– To dopiero początek, mamo. Kiedy skończę te dwa lata studiów w Green Hill, chciałabym robić coś dalej. Jean otrząsnęła się.

– Nie ma nic złego w tym, że ludzie się pobierają i mają dzieci

– Czy tylko to się liczy?

Nagle Tana poczuła, że zaczyna ją mdlić.