– Słuchaj, kochanie, jeśli nie czujesz się na siłach, by tam jechać, po prostu zostań w domu. Musisz nabrać sił przed jesiennym wyjazdem na uczelnię.

– Wszystko będzie dobrze.

To było prawie wszystko, co powiedziała, zanim opuściła dom, ściskając kurczowo swoją jedyną torbę. Do Yermont pojechała autobusem, tak jak poprzednio. Tana bardzo lubiła wakacyjną pracę, ale tym razem była jakaś inna i wszyscy to zauważyli. Taka cicha, zamknięta w sobie, prawie wcale się nie śmiała, a jeśli w ogóle z kimś rozmawiała to byli to wyłącznie uczestnicy obozu. Zmartwiło to innych kolegów, których znała od dawna.

– Może ma jakieś kłopoty w domu…

– A może jest chora…?

– O rany, zachowuje się jak ktoś zupełnie obcy…

Wszyscy to dostrzegli, ale nikt nie znał przyczyny takiego jej zachowania. Gdy obozy się skończyły, wsiadła do autobusu i pojechała do domu. Nie nawiązała żadnych przyjaźni tego roku, chyba że z młodszymi dzieciakami, ale nawet wśród nich nie była tak popularna, jak poprzednio. Bardzo wyładniała od zeszłego sezonu, ale mimo to dzieci zgodnie stwierdzały, że „Tana Roberts jest dziwna”. I Tana wiedziała, że to prawda.

Spędziła dwa dni w domu z Jean. Unikała starych przyjaciół, spakowała torby do szkoły i, wsiadając do pociągu, poczuła wreszcie ulgę. Nagle miała ochotę pojechać, daleko, daleko stąd… jak najdalej od domu… od Artura… od Jean… od Billy'ego… od nich wszystkich… nawet od szkolnych przyjaciół. Nie była już tą samą beztroską dziewczyną, która skończyła szkołę trzy miesiące temu. Była kimś zupełnie innym, czuła się zraniona i zdradzona, jej dusza krwawiła. Gdy usiadła w pociągu i ruszyła na południe, powoli zaczynała się czuć jak ludzka istota. Wiedziała, że musi odjechać bardzo daleko, uciec od ich oszustw i kłamstw, od rzeczy, których nie potrafili dostrzec, w które nie chcieli uwierzyć, od ich brudnych gierek… tak jakby od momentu, gdy Billy Durning ją skrzywdził, nikt inny nie powinien jej oglądać. Nie istniała, ponieważ grzech Billy'ego nie został ujawniony… ale to sprawa Jean, powiedziała sobie. Kto jej pozostawał? Jeśli własna matka jej nie uwierzyła… nie chciała już o tym myśleć. Nie chciała myśleć o niczym. Wyjedzie stąd gdzieś bardzo daleko i może nie wróci już nigdy do domu. Niestety, wiedziała, że to też było kłamstwo. Matka zapytała ją przed wyjazdem:

– Przyjedziesz do domu na Święto Dziękczynienia, prawda, córeczko?

Upewniała się, jakby dopiero teraz zaczęła się o nią martwić. Jakby wyczytała coś z oczu córki, coś, czemu nie potrafiła stawić czoła. Zobaczyła otwartą, krwawiącą ranę jej duszy, ale nie umiała jej pomóc, nie mogła sobie z tym poradzić. Tana nie chciała przyjeżdżać do domu na Święto Dziękczynienia, wolałaby w ogóle tu nie wracać. Uciekała od tego poniżającego, taniego stylu życia… hipokryzji… Billy'ego i jego barbarzyńskich przyjaciół… Artura i tych lat w czasie których wykorzystywał jej matkę… żony, którą oszukiwał… kłamstw, które Jean sobie wmawiała… Nagle Tana nie mogła znieść tego wszystkiego i musiała stamtąd uciec. Może już nigdy nie wróci… nigdy.

Przyjemność sprawiał jej miarowy stukot kół pociągu i było jej żal, gdy dojechała do Yolan. Green Hill College znajdował się dwie mile od stacji i wysłano po nią rozklekotane, stare kombi ze starym, czarnym kierowcą o siwych włosach. Powitał ją ciepłym uśmiechem, ale ona spojrzała na niego podejrzliwie, gdy pomagał jej ładować bagaże.

– Długa była podróż pociągiem, panienko?

– Trzynaście godzin.

Prawie nie odzywała się do niego w czasie krótkiej podróży do szkoły i, gdyby przyszło mu do głowy zatrzymać samochód, pewnie zaczęłaby uciekać w panice. Wyczuwał dystans, jaki stwarzała, i nie próbował być przesadnie miły. Przez część drogi pogwizdywał, a gdy zmęczył się tym, śpiewał piosenki z głębokiego Południa, jakich nigdy przedtem nie słyszała. Kiedy dojechali na miejsce, uśmiechnęła się do niego.

Dzięki za przejażdżkę.

Jestem do usług, panienko. Proszę pytać w biurze o Sama, a zawiozę panienkę, gdziekolwiek panienka sobie życzy.

A potem zaśmiał się trochę rubasznie, ale ciepło.

– Ale tu nie ma za wiele miejsc, które warto odwiedzić.

Miał akcent z głębokiego Południa. Od chwili, gdy Tana wysiadła z pociągu, zachwycało ją wszystko, na co padał jej wzrok. Wysokie, majestatyczne drzewa, wszędzie bajecznie kolorowe kwiaty, soczysta, bujna trawa i powietrze bezwietrzne, ciężkie i ciepłe. Nabierało się nieprzepartej chęci, by spacerować i napawać się pięknem Południa. Gdy po raz pierwszy zobaczyła college, stanęła i uśmiechnęła się do siebie. To było to, o czym marzyła, tak właśnie go sobie wyobrażała. Miała zamiar przyjechać i obejrzeć to wszystko ostatniej zimy, ale nie było na to czasu. Zamiast tego wypytała o wszelkie drobiazgi przedstawiciela college'u, który przyjechał do nich na Pomoc, i spodobało jej się bardzo to, co zobaczyła i przeczytała w broszurkach. Szkoła prezentowała bardzo wysoki poziom, ale ona chciała czegoś więcej – podobała jej się reputacja uczelni, legendy, które krążyły na temat jej historii. Wiedziała, że obowiązywały tu dosyć konserwatywne metody, i to ją właśnie pociągało. Oglądała zgrabne, białe budowle, świetnie utrzymane, z wysokimi kolumnami i pięknymi oknami we francuskim stylu, z widokiem na małe jezioro, i nieomal czuła się tak, jakby dopiero teraz znalazła się w domu.

Zameldowała się w recepcji, wypełniła formularze, wpisała się na długą listę nazwisk, sprawdziła, do którego budynku ją przydzielono, i chwilę później Sam pomagał jej załadować bagaż na stary wózek. Przyjazd tutaj był jak podróż do miejsca cofniętego w czasie. Po raz pierwszy od miesięcy poczuła wewnętrzny spokój. Nie musiała spotykać się z matką, tłumaczyć jej, jak się czuje, nie słyszała znienawidzonego nazwiska Durningów, nie musiała oglądać skrywanego bólu, jaki malował się na twarzy jej matki z powodu

Artura… Nie musiała słuchać o Billym… Przebywanie w tym samym mieście, co oni, przygnębiało ją i paraliżowało. Przez pierwsze dwa miesiące od dokonanego na niej gwałtu, myślała wyłącznie o ucieczce. Wiele wysiłku i odwagi kosztowała ją decyzja o wyjeździe na obóz letni, a każdy następny dzień był bitwą. Wpadała w panikę, kiedy ktoś starał się do niej zbliżyć czy zaprzyjaźnić. Zwłaszcza, jeśli byli to mężczyźni albo nawet młodzi chłopcy. Tutaj nie musiała się przynajmniej o to martwić. To była żeńska uczelnia i nikt jej nie zmuszał, by chodziła na tańce czy studenckie bale, albo na mecze futbolowe lokalnej drużyny. Życie towarzyskie miało dla niej znaczenie, kiedy starała się o przyjęcie na tę uczelnie, ale teraz zupełnie nie dbała o to. Nie utrzymywała żadnych kontaktów z dawnymi przyjaciółmi już od trzech miesięcy… ale nieoczekiwanie… raptownie… doznała wrażenia, że tutaj nawet powietrze pachniało inaczej, jakoś tak przyjemnie. Uśmiechnęła się na widok Sama ciągnącego wózek z jej bagażem, a on w odpowiedzi uśmiechnął się szeroko do niej.

– Daleko stąd do Nowego Jorku.

W jego oczach zamigotały wesołe iskierki, a poskręcane, siwe włosy układały się tak miękko.

– To prawda. Ale tutaj jest tak pięknie.

Jeszcze raz popatrzyła na jezioro, a potem na szereg zabudowań wokół niego. Rozmieszczenie budynków: wyższe w tyle, a niższe z przodu, nadawało temu miejscu charakter zabudowań pałacowych i wyglądało to bardzo dostojnie. Podobno rzeczywiście była to kiedyś czyjaś rezydencja. Nadal była wspaniale utrzymana, nienaruszona upływem czasu. Tana pożałowała, że jej matka nie może tego zobaczyć, ale może kiedyś…

– Kiedyś była tu plantacja.

Mówił to samo setkom dziewcząt każdego roku. Uwielbiał opowiadać młodzieży swoje historyjki. Przechwalał się, że jego dziadek był tu niewolnikiem, a one słuchały z szeroko otwartymi oczami. Były takie młode i wspaniałe, prawie tak samo jak jego córka, tylko, że ona jest już kobietą i ma swoje własne dzieci. One też niedługo zostaną żonami i matkami. Pamiętał, że co roku, wiosną, zewsząd zjeżdżały się młode dziewczęta, aby wyjść za mąż w ślicznym kościółku na terenie studenckiego osiedla. Po uroczystości wręczenia dyplomów zawsze znajdowało się co tuzin takich, które chciały to zrobić jak najszybciej. Przyglądał się Tanie, gdy szła koło niego i zastanawiał się, jak długo zdoła wytrwać w stanie panieństwa. Była jedną z najpiękniejszych dziewcząt jakie dotąd widział, z długimi, zgrabnymi nogami, miłą twarzą, okoloną burzą złotych włosów i tymi ogromnymi, zielonymi oczami. Gdyby znał ją trochę dłużej, zażartowałby sobie, że wygląda jak gwiazda filmowa, ale ona utrzymywała większy dystans niż pozostałe studentki. Zauważył też, że była nadzwyczaj nieśmiała.

– Byłaś tu już kiedyś?

Zaprzeczyła ruchem głowy i spojrzała na budynek, przed którym zatrzymał wózek.

– To jest najpiękniejszy dom, jaki mamy. Nazywa się Jaśminowy Dom. Przyprowadziłem tu dzisiaj już pięć nowych dziewcząt. Razem będzie tu mieszkało około dwudziestu pięciu osób i gospodyni, która dba o porządek i dyscyplinę – rozpromienił się nagle – ale jestem pewien, że żadna z was nie będzie wymagała specjalnej opieki.

Roześmiał się dźwięcznie swoim głębokim i radosnym głosem, aż zabrzmiało to jak muzyka. Tana pomagała mu przy dźwiganiu toreb, także z uśmiechem na ustach. Weszła za nim do środka i znalazła się w przytulnym, świetnie wyposażonym salonie. Meble były w większości antyczne, angielskie i wczesnoamerykańskie, obite kwiecistymi, kolorowymi materiałami. Na stołach i biurku stały w wielkich wazonach olbrzymie bukiety kwiatów. Panowała tu naprawdę domowa atmosfera, pomyślała Tana wchodząc i rozglądając się wokół. Czuło się tu kobiecą rękę. Wszystko było na swoim miejscu, utrzymane w nieskazitelnej czystości, tak jakby należało się tu poruszać w sterylnym ubraniu i białych rękawiczkach. Tana spojrzała niepewnie na swoją spódnicę w szkocką kratę, mokasyny i podkolanówki na nogach witając uśmiechem zbliżającą się kobietę. Była to siwa pani z niebieskimi oczami, ubrana w skromną, szarą garsonkę. Przedstawiła się jako opiekunka Jaśminowego Domu. Pełniła tę funkcję już od ponad dwudziestu lat. Mówiła bardzo melodyjnie, z łagodnym południowym akcentem. Gdy pochyliła się i na chwilę rozchyliły się poły jej żakietu, Tana zobaczyła, że na jej szyi wisi pojedynczy sznur pereł. Wyglądała jak dobra ciocia. W kącikach oczu miała siateczki zmarszczek, od ciągłego uśmiechu na twarzy.