Nagle uświadomiła sobie coś jeszcze i znów zbladła jak ściana.

Nic dziwnego, że Rye nie zaprosił mnie na zabawę.

Przecież on jest właścicielem tego wszystkiego i na pewno nie poprosi, by z nim. poszła na tańce dziewczyna bez pieniędzy, bez formalnego wykształcenia, która ogłady towarzyskiej nabierała wśród prymitywnych plemion. A to ci zabawa. Ze mnie – oczywiście, że ze mnie.

Miała ochotę się roześmiać, ale zapanowała nad sobą, czując, że za chwilę może się rozpłakać. Tak nie można, przecież jest w cywilizowanym kraju, gdzie ludzie ukrywają swoje uczucia. Takich zasad zachowania musi się po prostu nauczyć i to zaraz, w tej jednej chwili. Zdała sobie jednak sprawę, że nie zdoła z uśmiechem pogratulować mu udanego dowcipu.

Odwróciła się i wybiegła na zewnątrz, w oślepiające słoneczne światło. Znalazła swojego konia i wspięła się na niego ze zręcznością kogoś, kto wychował się jeżdżąc na oklep. Nosy ruszył, ale silna ręka złapała za uzdę tuż pod wędzidłem, zmuszając go do pozostania w miejscu.

– Spokojnie, spokojnie – powiedział Rye.

W końcu Nosy parsknął i przestał się szarpać, a Rye, nie wypuszczając wodzy, spojrzał w górę, na Lisę. Miała nienaturalnie bladą twarz i wyglądała jak ktoś, kto został uderzony bez ostrzeżenia i stara się uniknąć następnych ciosów. Wiedział bez pytania, że chciałaby znaleźć się jak najszybciej na łące, tam, gdzie zawsze panuje lato, cisza i spokój. On też tego pragnął, ale teraz było to niemożliwe.

Lisa usiłowała bez powodzenia wyrwać mu wodze z ręki.

– Setki razy próbowałem ci powiedzieć… -odezwał się szorstkim głosem.

Jeszcze raz szarpnęła za wodze, bez żadnego rezultatu. Zdała sobie sprawę, że nie uda jej się odjechać bez zasadniczej rozmowy. Spróbowała jakoś zebrać wszystkie siły.

– Ale nie powiedziałeś – odparła, nie patrząc na niego. – To by popsuło całą zabawę. Teraz już wszystko rozumiem.

– To nie była żadna zabawa. W każdym razie nie po tym, do cholery, kiedy zostaliśmy kochankami.

Widział, że wzdrygnęła się, słysząc to, widzial rumieniec zażenowania na jej twarzy. Wyglądala tak bezradnie i bezbronnie. Niewinnie. Przeklinając pod nosem siebie i cały świat, ściągnął wodze, żeby koń pochylił głowę, a Lisa musiała spojrzeć mu w twarz.

– Nie wiem, dlaczego czuję się tak cholemie winny – warknął. – Miałem ważny powód, żeby ci nie mówić, kim jestem.

– Tak, oczywiście – odrzekła uprzejmie, bezosobowym tonem, patrząc gdzieś w dal ponad jego głową. Ukradkiem pociągnęła za wodze. Nie drgnęły. – Czy mogę już jechać? A może chcesz, żebym zostawiła konia?

Te spokojne słowa dolały tylko oliwy do ognia.

– Dobrze wiesz, dlaczego ci nie powiedziałem, kim jestem, więc nie udawaj naiwnej! – zawołał z gniewem, ściskając wodze w jednej ręce, a zapomnianą papierową torbę w drugiej.

– Tak, dla żartu.

– Tu nie chodzi o żart i ty doskonale o tym wiesz!

Nie powiedziałem ci, kim jestem, bo nie chciałem, żebyś, patrząc na mnie, widziała moje pieniądze.

. Dlaczego, u diabła, miałbym się czuć winny z tego powodu? I zanim odpowiesz, pamiętaj o jednej rzeczy. Wiem, że przyjechałaś do Ameryki szukać męża, który albo mógłby żyć tak jak twoi rodzice, albo miałby tyle pieniędzy, że nie musiałabyś się dostosowywać do zegarów i czterdziestogodzinnego tygodnia pracy.

W miarę jak mówił, Lisa stawała się coraz bardziej zawstydzona i to jeszcze wzmagało jego gniew.

– Nie potrafisz dać sobie rady w nowoczesnym świecie i sama o tym wiesz – powiedział szorstko. – Przyjechałaś polować na bogatego mężczyznę albo antropologa, a skończyłaś, oddając mi się, pomimo tego, że wyglądałem na biednego i ani w ząb nie znam się na jakichś pierwotnych plemionach. Wziąłem to, co mi dałaś, i nigdy niczego ci nie obiecywałem, ani żadnego cholernego małżeństwa, ani trwałego· związku. Więc możesz już przestać zgrywać urażoną niewinność. Równie dobrze jak ja zdawałaś sobie sprawę, że to lato się skończy, a potem pojedziesz sobie gdzieś prosto w ramiona jakiegoś durnia antropologa, którego ci znajdzie Ted Thompson.

Nie zastanawiał się, dlaczego nawet myśl o nieznanym mężczyźnie czekającym na nią rodziła w nim taką złość. Nie zastanawiał się nad niczym – był wściekły, że ten jedyny w swoim rodzaju romans kończy się tak nieuchronnie jak słońce zachodzi wieczorem. Potrzebował Lisy, jej czułości i żaru jej ciała, jak potrzebuje się powietrza. Ale czuł, że i tak ją straci. Wiedział, że tak się stanie, ale nie przypuszczał, że tak szybko to nastąpi i że będzie to takie bolesne. Poczuł, jak Lisa znów próbuje wyszarpnąć lejce.

– Nie – warknął, zaciskając pięść. – Powiedz coś, do cholery! Nie możesz ot, tak sobie odjechać, jakby mnie w ogóle nie było!

Do tej pory myślała tylko o jednym – jak stąd uciec.

Teraz po raz pierwszy spojrzała prosto na niego. W jej oczach Rye zobaczył to, co sam odczuwał – ból, rozżalenie i gorycz. Zbiło go to z tropu. Kiedy zaczęła mówić, zauważył, jak starannie dobiera słowa, jak stara się, by jej głos brzmiał spokojnie, choć widział, że nerwy ma napięte do granic wytrzymałości.

– Nic nie wiem o żadnym antropologu, durniu czy nie durniu – powiedziała. – Rzeczywiście, moi rodzice pragnęli, żebym znalazła tu męża, ale nie dlatego przyjechałam do Stanów. Chciałam przekonać się, kim i czym naprawdę jestem. Zawsze byłam tym białym, obcym przybyszem, znającym inne zwyczaje, inne rzeczy, inne sposoby życia. Pomyślałam, że może moje miejsce jest tutaj, w Ameryce, gdzie mieszkają ludzie O wszystkich kolorach skóry, a tradycje tworzy się na nowo. Pomyliłam się, tutaj też nie pasuję. Jestem… jestem zbyt biedna.

– Ale to nie ma nic wspólnego z nami, z tobą i ze mną – zauważył chłodno.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– W tej chwili czujesz się urażona i rozżalona, ponieważ zakpiłem z ciebie, a ja z kolei jestem wściekły jak diabli na wszystkich, a zwłaszcza na samego siebie. Ale tak naprawdę wszystko między nami jest jak dawniej. Patrzę na ciebie i pragnę cię tak bardzo, że ledwo mogę wytrzymać. Ty patrzysz na mnie i czujesz to samo. To się nie zmieniło.

Spojrzała na niego i zobaczyła znajomą linię ust, błyszczącą szarość oczu i wiedziała, że on ma rację. Nawet teraz, chociaż szarpał ją ból i gniew, wystarczyło, że popatrzyła na niego i już była opętana pożądaniem.

Rye wyczytał to z jej oczu i poczuł, jakby stalowe kleszcze, które przed chwilą ściskały go w środku, powoli zwalniały uchwyt. Koniec lata nadejdzie… ale jeszcze nie dzisiaj. Nie w tej chwili. Znów mógł oddychać. Wypuścił lejce i oparł rękę na jej udzie.

– Z tego wszystkiego jest chociaż jeden pożytek – odezwał się szorstko. – Teraz, kiedy już wiesz, kim jestem, nie ma powodu, żebyś nie przyszła na tańce.

Kiedy tylko wspomniał o tańcach, Lisa przypomniała sobie tę nieszczęsną koszulę ukrytą w torbie, którą wciąż trzymał w ręku. Poczuła nagle, że wytrzyma wszystko, ale za nic nie pozwoli, żeby zobaczył jej zawartość.

– Dziękuję, to bardzo uprzejmie z twojej strony, ale ja nie umiem tańczyć – powiedziała pośpiesznie.

Uśmiechnęła się do niego, modląc się w duchu, żeby zrozumiał, że odmawia nie z powodu urażonej dumy czy gniewu. Zdawała sobie sprawę, że nie będzie pasowała do towarzystwa na rancho. Ale Rye nie był dziś zbyt domyślny. Od strony stodoły słychać było głos Lassitera, nawołujący Bossa Maca. Rye zaklął ze złością.

– Nauczę cię – odparł stanowczo. Potrząsnęła tylko głową.

– Halo! Boss Maci Jest pan tam? – wołał Lassiter. – Telefon do pana! Z Houston…

– Chyba musisz iść – powiedziała, chwytając wodze.

Rye złapał je szybkim ruchem.

– Nie puszczę cię, dopóki nie zgodzisz się przyjść na tańce.

– Boss Mac? Halo! Gdzie pan jest, u diabła?

– Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł – powiedziała z pośpiechem. – Ja naprawdę nie znam się na amerykańskich zwyczajach ani…

– Pieprzę zwyczaje – warknął Rye. – Zapraszam cię na tańce, a nie żeby badać osobliwe zwyczaje tubylców!

– Boss Maci Halo!

– Już idę, do cholery!

Przestraszony koń spróbował uskoczyć. Rye powściągnął go i popatrzył na Lisę.

– Przyjdziesz na tę zabawę – powiedział stanowczo. – Jeżeli nie masz sukienki, to dostaniesz ją ode mnie.

– Nie – zaprotestowała szybko, zbyt dobrze pamiętając jego słowa o diamentowej bransolecie. – Żadnych sukienek, żadnych bransoletek. Mam wszystko, co jest mi potrzebne.

Już chciał się spierać, ale wyraz jej bladej, zdecydowanej twarzy powiedział mu, że to bezcelowe.

– Dobrze – powiedział w końcu podniesionym głosem. – Możesz włożyć te swoje cholerne dżinsy, mnie jest wszystko jedno. Jeżeli nie chcesz tańczyć, to będziemy słuchać muzyki. Nie zdążę przyjechać po ciebie, ale wczesnym popołudniem wyślę Lassitera.

Wahając się i wiedząc, że popełnia błąd, skinęła głową. Nie mogła oprzeć się pokusie zobaczenia go znowu.

Na Rye'a spłynęło wielkie, osłabiające uczucie ulgi.

– Maleńka – powiedział cicho, przesuwając po jej udzie grzbietem dłoni, w której trzymał papierową torbę. – Przepraszam, że nie powiedziałem ci wcześniej, kim jestem. Ja tylko nie chciałem, żeby… coś się zmieniło.

Znów skinęła głową i delikatnie dotknęła jego dłoni.

Kiedy chciał wziąć ją za rękę, wyrwała mu papierową torbę i jednocześnie pociągnęła za wodze. Zanim się zorientował, Nosy był już poza jego zasięgiem.

– Lisa?

Spojrzała na niego. Twarz miała bardzo bladą, a oczy tak pociemniałe, że całkiem zmieniły dotychczasowy kolor.

– Przecież przyjechałaś specjalnie, żeby mi to dać.

– To było dla kowboja o imieniu Rye. On mieszka tam, na łące. Tutaj jest Boss Mac.

– Rye i Boss Mac to ta sama osoba – powiedział, czując znów zaciskające się kleszcze.

Nic już nie odpowiadając, skierowała konia w stronę gór.

– Liso? – zawołał. – Liso! Co chciałaś mi podarować?

– Nic, czego byś potrzebował…