Popatrzyła na wpadające przez okno promienie słońca i pomyślała, że jest co najmniej druga po południu. On już dzisiaj po raz drugi nie przyjdzie i dobrze o tym wiesz, powiedziała do siebie. Mówił, że Boss Mac popędza teraz wszystkich, żeby zdążyć z przygotowaniami do zabawy. Tego ranka Rye przyjechał bardzo wcześnie, o świcie, i obudził ją delikatnie, ze zmysłową czułością. Potem kochali się tak, jakby to znów był pierwszy raz. Rye pieścił ją bez końca, uczył, jak dojść do takiego zapamiętania, że cały świat roztapia się w żarze ich splecionych ciał.

Będąc z nim, czuła się jak bogini wielbiona przez zmysłowego boga, a kiedy wydawało się jej, że nie wytrzyma ani chwili dłużej, uczył ją, jak można przedłużać tę ekstazę.

Drżącymi rękami sięgnęła po' papierową torbę na zakupy. Mało brakowało, by dała dziś rano Rye'owi tę koszulę, kiedy wschodzące słońce zabarwiło na złoty kolor jego skórę, a oczy błyszczały rozkoszą. Ale pragnęła, żeby prezent był bez· zarzutu, a nie zdążyła poprzedniego dnia uporać się ze starym żelazkiem, które znalazła na dnie jedynej szafki. Doprowadzanie go do porządku było poważną próbą jej cierpliwości i pomysłowości, ale wysiłek się opłacił. Koszula była teraz nieskazitelnie gładka i lśniąca.

.Chyba po raz dziesiąty powtarzała sobie, że Boss Mac na pewno nie będzie zły, jeżeli ona pojedzie na rancho w sprawie innej niż nagły wypadek. Łące nic się nie stanie w czasie jej chwilowej nieobecności. Zdjęcia i notatki są zrobione zgodnie z planem. Boss Mac na pewno by zrozumiał…

Przestań marudzić, powiedziała sobie stanowczo.

Rye powiedział, że nie będzie mógł przyjechać na łąkę przez kilka dni, a tańce są już pojutrze. Jeżeli nie dasz mu tej koszuli dzisiaj, to w ogóle nie będzie miał okazji cię zaprosić. Wzięła głęboki oddech i trzymając papierową torbę, wyszła z chaty, żeby dosiąść konia.

Rye przeklinał upartą krowę takimi słowami, że nawet kamień by się zarumienił.

– Boss Mac? Jest pan tam? – wołał Lassiter.

– A gdzie, u diabła, siedzę od godziny? – warknął niezadowolony, że znów ktoś mu przeszkadza. Zaniedbał tyle spraw od czasu, kiedy zaczął spotykać się z Lisą, że teraz pracownicy przychodzili co chwila, pytając o rzeczy, które powinny być załatwione dawno temu.

– Pan wciąż zajmuje się tą glupia krową? – spytal Lassiter.

– Nie, do cholery. Robię przybranie na stół z bibułki.

Lassiter zajrzał do boksu akurat w chwili, kiedy długi, lepki, daleki od czystości ogon krowy uderzył Rye'a prosto w twarz. Następnie kowboj z szacunkiem słuchał, jak Rye opisywał ze wszystkimi detalami przodków krowy, jej osobiste przymioty, poziom inteligencji i miejsce, gdzie będzie się znajdowała po śmierci. Przez cały czas przemywał antybiotykiem niezliczone rany, jakie krowa porobiła sobie, usiłując z uporem przejść przez ogrodzenie z drutu kolczastego.

– Widać, że rzeczywiście postanowiła wyjść z tego pastwiska, prawda? – zauważył Lassiter.

– Czy ty chcesz czegoś ode mnie, czy tylko sobie strzępisz język?

– Właśnie dzwoniła pana siostra – powiedział Lassiter szybko. – Pana ojciec przyjeżdża razem z nią, chyba że będzie miał jakieś posiedzenie i nie zdąży na samolot. Gdyby tak się stało, to pan ma pojechać po niego do miasta. Ojciec pana przywozi ze sobą kilka osób, coś około ośmiu. Panna Cindy próbowała go namówić, żeby zrezygnował z tego pomysłu, ale jak sądzę, nic z tego nie wyszło. Przyjeżdża, jak amen w pacierzu.

Rye zamknął oczy i zacisnął zęby, żeby się uspokoić. – Wspaniale – powiedział w końcu. – Po prostu cudownie. – Nagle uśmiechnął się złośliwie. – Wyobrażam sobie minę jego panienki, kiedy zobaczy, że parkiet do tańca to klepisko w stodole, a zamiast sprzętu stereo przygrywa zespół amatorski.

– Tak, to warto zobaczyć – przytaknął Lassiter, oddychając z ulgą. – Kiedy pana ojciec był tu ostatnio? – Dziesięć lat temu.

– Przez ten czas trochę się tu zmieniło.

– Brud to zawsze brud, a świeże krowie gówno tak samo przylepia się do butów.

– Takie rzeczy nigdy się nie zmienią.

Rye przemył ostatnią ranę na prawym boku krowy i przeszedł do lewego.

– Chyba lepiej będzie dać sobie z tym spokój i upiec dzisiaj tę diablicę – zaproponował Lassiter.

– Połamalibyśmy sobie na niej zęby.

Lassiter zaśmiał się. Wiedział, że Rye darzy sentymentem tę starą, zezowatą krowę, gdyż ocieliła się zaraz po tym, jak kupił to rancho. Prawie co roku rodziła zdrowe dwojaczki i Rye mawiał, że przynosi mu szczęście.

Za wielkimi, otwartymi szeroko wrotami do obory ktoś właśnie żołądkował się, szukając Bossa Maca. – Zobacz, co się tam dzieje ~polecił Rye, uchylając się przed następnym ciosem krowiego ogona.

Lassiter wrócił w ciągu minuty.

– Shorty pyta, jak duży dół ma wykopać pod rożen.

– Co? Na litość boską, przecież on jest z Teksasu.

– Nie, z Oklahomy. T o syn maklera. Ale i tak udało się nam go nieźle wychować. Po Jimie najlepiej sobie radzi z końmi.

– Powiedz mu, że dół ma być taki duży, żeby zmieścił się w nim młody wół – rzekł Rye, wzdychając.

Potrząsając głową, wrócił do swojej pracy. Zanim skończył, przeszkadzano mu chyba ze sześć razy. Wyglądało na to, że kiedy trzeba jednocześnie wykonywać codzienny obrządek na rancho i czynić przygotowania do zabawy, nikt nie jest w stanie poradzić sobie bez niego dłużej niż przez dziesięć minut. W końcu wyprostował się, przeciągnął zesztywniałe mięśnie i podszedł do wielkiego zlewu, żeby spłukać z rąk brud i ślady lekarstwa. Rozciągając bolące plecy, pomyślał z tęsknotą o Lisie. Ale chociaż niezliczoną ilość razy próbował jakoś przyśpieszyć dzisiejszą pracę, nie mógł w żaden sposób znaleźć tyle czasu, żeby pojechać na łąkę i wziąć ją jeszcze raz w ramiona. Wrócił do boksu, by rzucić' okiem na krowę, i odkrył, że zdążyła już zrobić mu prezent. Nie chciał ryzykować, że w rany wda się infekcja, chwycił więc za widły, znów klnąc pod nosem.

– Rye? Jesteś tutaj?

W pierwszej chwili pomyślał, że coś mu się śni.

A potem zobaczył ją stojącą w szerokim przejściu i zaglądającą do kolejnych boksów.

– Lisa? Co ty tu, u diabła, robisz?

Odwróciła się szybko na dźwięk jego głosu. Uśmiech zastygł na jej twarzy, kiedy ujrzała jego minę, i zacisnęła kurczowo palce na papierowej torbie, którą trzymała w ręce.

– Wiem, że jesteś bardzo zajęty, i nie chcę, żebyś miał jakieś przykrości od Bossa Maca – zaczęła pośpiesznie. – Mam coś dla ciebie i koniecznie chciałam ci to dać, więc przyjechałam na chwilę i… -urwała i wcisnęła mu w ręce torbę. – Proszę.

Był zbyt oszołomiony, żeby cokolwiek powiedzieć. Ciszę przerwał Wyraźny głos Jima, dobiegający zza drzwi.

– Boss Mac? Halo, Boss Mac? Gdzie pan jest?

– Tutaj! – odkrzyknął Rye odruchowo.

Lisa pobladła. Nic dziwnego, że Rye tak zareagował na jej widok. Przeszkadza mu w pracy, a Boss Mac jest gdzieś w pobliżu. Tyle słyszała o jego gwałtownym usposobieniu, więc rozejrzała się przestraszona.

– Shorty chce wiedzieć, jak głęboko położyć warstwę węgla, a Devil właśnie zgubił podkowę i poza tym Lassiter przysłał mnie, żebym panu powiedział, że dzwonił doktor i mówił, że musi jeszcze zbadać jedną klacz, co ma kolkę i dopiero potem przyjedzie pozszywać tę głupią krowę – mówił Jim, wchodząc do obory

Nagłe przejście z pełnego słońca do mrocznego wnętrza sprawiło, że zaczął mrugać powiekami, wpół oślepiony. – Gdzie do cholery… Aha, tu pan jest. Shorty przysięga, że widział tego gniadego wałacha, co go pan dał Lisie, przywiązanego za oborą. Chce pan, żebym sprawdził?

– Nie – odpowiedział krótko Rye.

– Na pewno? A jeśli Nosy ją zrzucił albo… – trajkotanie Jima urwało się nagle, kiedy zobaczył Lisę stojącą tuż przy Rye'u. – Och, Boże. Ale ja mam niewyparzoną gębę. Bardzo pana przepraszam.

Lisa nie słyszała, czy Rye coś odpowiedział. Stała jak sparaliżowana, wstrząśnięta dokonanym właśnie odkryciem.

– Ty jesteś… – Słowa uwięzły jej w gardle.

– Tak – powiedział twardym głosem.

Wciąż patrzyła na niego osłupiała, usiłując jakoś zebrać roztrzęsione myśli.

– Boss Mac, tak mi przykro – wymamrotał Jim. – Ja przecież nie chciałem panu popsuć zabawy.

Rye stał bez ruchu. Całą uwagę skupił wyłącznie na Lisie, czekając na pojawienie się błysku wyrachowania w jej oczach. Tymczasem jej twarz wyglądała, jakby odpłynęła z niej cała krew.

"Ja przecież nie chciałem popsuć panu zabawy". Nie zauważyła nawet, że kowboj pośpiesznie wyszedł z obory, myślała tylko o tym, co Rye do niej powiedział, kiedy spotkali się po raz pierwszy. "No, mała, ty rzeczywiście jesteś inna. Jeśli zgodzisz się na bransoletkę z brylantami zamiast pierścionka, to możemy spędzić przyjemnie parę chwil". Teraz wreszcie zrozumiała, co znaczyło "inna". Po prostu głupia. Przecież on ostrzegł ją wtedy, że chce od niej tylko jednego, ale go nie zrozumiała. Wzięła marzenia i tęsknoty za rzeczywistość, i stworzyła sobie postać biednego kowboja Rye'a.

"J a przecież nie chciałem popsuć panu zabawy". Słowa Jima odbijały się echem w jej skołatanej głowie. To była zabawa, po prostu żart… wszystko to było żartem. Rye okazał się Bossem Makiem, tym bogatym kobieciarzem, mężczyzną, który nie chciał się ustabilizować i dać swojemu ojcu wnuka. Boss Mac, który miał tyle pieniędzy, że nawet nikomu w rodzinie nie chciało się ich liczyć. Tak jak i jego kobiet. Spojrzała na papierową torbę i wyobraziła sobie, co on by pomyślał o prymitywnym sposobie, w jaki została zrobiona ta koszula. Szwy nie były idealnie równe, nie można było znaleźć dwóch dziurek od guzików dokładnie tej samej wielkości, na koniec wyprasowana została przedpotopowym żelazkiem na duszę z kamienia. Poczuła, że na myśl o guzikach pieką ją policzki. Każdy inny, wycięte z jelenich rogów i z grubsza wypolerowane prymitywną techniką. Popatrzyła na Rye'a z rozpaczą, próbując znaleźć słowa, żeby wytłumaczyć mu, że miała dobre chęci, tylko nie wiedziała, kim on jest i nigdy nie przypuszczała…