Demetrios położył dłoń na ręce Fiory, aby ją przed czymś ostrzec, ale już było za późno. Filip de Commynes zwrócił ku niej spojrzenie, którego nie udało jej się rozszyfrować. Wydało jej się, że wyrażało ono ból. Jednak odpowiedział z uśmiechem:

- Jestem Flamandem, donno Fioro. Mój ojciec, Colart de Commynes, był gubernatorem Cassel, sędzią w Gandawie, najwyższym sędzią we Flandrii i kawalerem Złotego Runa. Książę Filip był moim ojcem chrzestnym i wychowywałem się na jego dworze. Mając siedemnaście lat zostałem przyjęty na służbę do hrabiego de Charoláis, który zostając księciem Burgundii uczynił mnie swym doradcą i szambe-lanem. Ale wiedziałem już, że niemożliwe jest porozumienie między mną a władcą niezdolnym do wysłuchania rady wzywającej do rozsądku czy umiarkowania. Gdybyś tak jak ja uczestniczyła, pani, w zniszczeniu Dinant, w masakrze wszystkich jego mieszkańców, mężczyzn, kobiet, dzieci, starców, a nawet noworodków, i to tylko dlatego, że ci nieszczęśnicy ośmielili się podnieść głos przeciwko swemu suwerenowi, wiedziałabyś, co mam na myśli. Byłem bliski torsji, ale on przyglądał się temu wszystkiemu z chłodną satysfakcją. W Liège ponownie zobaczyłem rzeź, podczas której nikomu nie okazano litości, nawet zakonnicom w klasztorze, nawet najbardziej bezbronnym istotom.

- Tak więc - powiedziała Fiora nie próbując ukryć zaskoczenia - byłeś Burgundczykiem, panie?

Uśmiech Commynes stał się sarkastyczny:

- A teraz jestem Francuzem. Przeszedłem na stronę wroga, prawda? Zuchwały powiedziałby, że jestem zdrajcą, a przecież nie zasłużyłem na ten epitet. Zdradzić można tylko kogoś, kogo się podziwia, szanuje łub kocha. Ja nigdy nie żywiłem do Karola żadnego z tych uczuć. Zresztą jedyne, jakie on chce wzbudzać, to strach.

- Kiedy spotkałeś króla Ludwika, panie?

- Najpierw w czasie bitwy pod Montlhćhery, gdzie widziałem go mężnie walczącego i oszczędzającego, na ile to było możliwe, życie i krew swych żołnierzy. Podziwiałem go. Później zobaczyłem go w czasie spotkania w Péronne, w tej pułapce, w którą sam wpadł i w której przez długie godziny śmierć wisiała mu nad głową. Nie widać było u niego strachu. Wykazał się wielką sztuką dyplomacji i zrozumiałem wtedy, jakim jest geniuszem. Myślę, że oceniłem go tak, jak na to zasługiwał. Zrobiłem wszystko, aby powstrzymać ślepy gniew Zuchwałego. Król okazał mi wdzięczność z tego powodu.

- Mówią - powiedział Demetrios - że Zuchwały zmusił go, by mu towarzyszył w Liège i asystował przy ukaraniu mieszkańców, którzy byli przecież jego wczorajszymi przyjaciółmi. Podobno w tych okolicznościach zachował niezmącony spokój.

- Ma zadziwiające zdolności aktorskie i przyznaję, że fascynuje mnie jak pająk, który cierpliwie przędzie nić, w którą dają się złapać oszołomione owady. Po Péronne wypełniałem dla Zuchwałego różne misje w Anglii, Bretanii, Kastylii, nie otrzymując w zamian nic poza gorzkimi słowami krytyki czy cierpką odprawą. Jednocześnie widziałem rozwój jego bezlitosnej i szalonej polityki. O czymże Zuchwały nie marzył? Cesarstwo! Hegemonia w Europie! Uznanie go przez cesarza Fryderyka II dziedzicem w miejsce prawowitego następcy tronu! A teraz królestwo, dla którego zjednoczenia potrzebna jest mu Lotaryngia. Ale ja odszedłem wcześniej. Jakaś bezużyteczna misja, w której omal nie straciłem życia, sprawiła, że podjąłem decyzję: wzywał mnie król Ludwik. Trzy lata temu nocą przyłączyłem się do niego w Ponts-de-Cé w Andegawenii. I tego nie żałuję.

- Co by się z tobą stało, panie, gdyby przypadkiem Zuchwały cię pochwycił? - zapytał Demetrios.

- Mój koniec byłby bez wątpienia przykładny. Zresztą porywając się na króla Filip de Selongey zamierzał za jednymzamachernzaprowadzić do księcia mnie, gdyż chce mojej śmierci, jak sądzę, jeszcze bardziej niż jego pan.

Ponieważ nie przepadam za polowaniem, to on został pojmany.

- Dobrze go znasz, panie? - szepnęła Fiora.

- Dość dobrze. Jest starszy ode mnie jedynie o dwa lata i długo byliśmy towarzyszami broni. Nigdy jednak nie byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi: zbyt wiele nas różniło.

- Jednakże miałeś może okazję poznać jego żonę, panie? Zaskoczenie okazane przez Commynesa było zbyt wielkie, by nie było szczere.

- Jego żonę? Nigdy nie słyszałem, żeby był żonaty! Z tego, co wiem, odrzucił wiele partii, czasem świetnych. Niewiele czasu mógłby poświęcić nieszczęśnicy, która by go wzięła.

- Dlaczego nazywasz ją nieszczęśnicą?

- To niezbyt przyjemny los żyć samotnie w burgundz-kim zamku, albo powiększać krąg dam czekających z dala od mężów w Gandawie, Brugii, Brukseli czy Lille obok księżnej Małgorzaty. Wojna nie sprzyja szczęściu małżeńskiemu! Tak jest ze mną: od dwóch i pół roku, kiedy ożeniłem się powtórnie, nie widziałem pani Heleny, mej pięknej małżonki. Jeśli nie przebywa ona u królowej Charlotty w Ambois, to rezyduje w zamku Argenton, który wniosła mi w posagu i gdzie lubi przebywać.

- Nie tęskni za tobą, panie? - rzuciła Fiora nieco zuchwale.

- Nawet jeśli tak, to jest zbyt rozsądna i dobrze wychowana, by kiedykolwiek o tym mówić.

- Pozwól więc, że zapytam inaczej: czy ty nie tęsknisz za nią, panie?

Commynes, odzyskawszy dobry humor, wybuchnął śmiechem:

- Widzę, że muszę ci zrobić przyjemność, donno Fioro! Mógłbym powiedzieć, że król nie daje mi na to ani czasu, ani sposobności i byłaby to prawda. A jednak zdarza mi się czasem wieczorem, kiedy w powietrzu unosi się zapach pól, a niebo jest usiane gwiazdami, że brak mi jej obecności, gdyż jest miła, ładna i świeża. Ma włosy tak jasne, jak twoje są ciemne, ale jej usposobienie jest dużo spokojniejsze od twojego - jeśli wybaczysz mi tę uwagę, pani.

Robiło się późno. Commynes, który opróżnił właśnie salaterkę truskawek i jeżyn popijając je kieliszkiem śliwowicy, pożegnał się ze swymi nowymi przyjaciółmi i odszedł do przygotowanego dla niego pokoju. Fiora usłyszała cichnący odgłos jego kroków w długiej galerii nad wewnętrznym dziedzińcem. Upewniwszy się, że pan na Argenton wszedł do swego pokoju, wróciła do Demetriosa stojącego w oknie i słuchającego dzwonów pobliskiej katedry obwieszczających, że czas gasić ognie. Oświetlające stół świece zostały wcześniej zdmuchnięte, ale noc była wystarczająco jasna, by można było obejść się bez oświetlenia. Fiora usadowiła się obok Greka i zapytała:

- Naprawdę nie wiem, co myśleć o tym człowieku. Zupełnie zbił mnie z tropu. Zdaje się być samą szczerością, lojalnością i uczciwością i zapewne łatwo zaprzyjaźnić się z nim, a jednak...

- Chyba nie będziesz mu teraz czynić wyrzutów, że porzucił Zuchwałego dla króla Ludwika?

- A czy nie mielibyśmy racji? Czyżby we wszystkich językach świata takich jak on nie zwą zdrajcami?

- Nie wiem, gdyż wina nie jest po stronie pana de Commynes, ale po stronie tego nieumiarkowanego księcia, oszalałego z pychy i odpornego na wszelkie ludzkie uczucia, nie umiejącego zatrzymać takiego sługi. Mówię ci, że ten Commynes jest sługą niezwykłym i instynktownie odwrócił się ku umysłowi podobnemu do własnego. Jest on materiałem na męża stanu i Ludwik XI to dostrzegł. Wie, że można liczyć na oddanie, jeśli się na nie zasłuży. Zuchwały tego nie wie i nigdy się nie dowie.

- Umiał jednak przywiązać do siebie pana de Selon-geya - szepnęła Fiora z goryczą.

- Ponieważ są do siebie podobni: są urodzonymi wojownikami, należą do tych feudałów, których ludzie we Florencji obawiają się i którymi nieco gardzą. Twój Filip jest odbiciem, jakie Zuchwały może ujrzeć, jeśli zdarzy mu się przejrzeć w lustrze.

- To nie jest mój Filip!

- A jednak twoje serce szaleje ze strachu, odkąd wiesz, że grozi mu szafot. Nie mów nic. Czytam w tobie jak w książce, dobrze o tym wiesz.

- Umiesz również odczytać przyszłość. Czy on umrze?

- Nie mam pojęcia. Aby ci odpowiedzieć, musiałbym być przy nim.

- Ale jesteś przy mnie! Co widzisz?

- Długą drogę, zgiełk bitewny, krew i łzy. Czy posłuchasz mnie, Fioro, jeśli ci poradzę, byś wróciła do Paryża, do Leonardy i państwa Nardich? Walki, które nadejdą, nie są dla kobiety. Kocham cię, pragnę ci ich oszczędzić.

- Nie chcę być oszczędzana - powiedziała z nagłą gwałtownością. - Dziś nienawidzę Zuchwałego jeszcze bardziej niż nienawidziłam wczoraj. A jeśli Filip miałby zginąć z jego powodu...

Przerwał jej odgłos kroków na ulicy. Rozpoznała krępą sylwetkę Estebana wracającego do oberży po wieczorze spędzonym zapewne w jakimś szynku. Odkąd opuścili Paryż, Kastylijczyk wchłaniał mocny zapach wojny wszystkimi porami skóry i nie tracił żadnej okazji, by zbliżyć się do żołnierzy i choć przez chwilę dzielić życie, do jakiego był stworzony. Demetrios dobrze wiedział o tym upodobaniu. Esteban musiał być naprawdę przywiązany do niego, aby oprzeć się chęci zaciągnięcia się do armii. Jednak czy długo jeszcze wytrzyma w tym kraju, w którym widuje się więcej żołnierzy niż cywilów?

Zawołał go przez okno i polecił, by przyszedł do niego na górę.

- I tak bym przyszedł, bo miałem coś do powiedzenia donnie Fiorze.

- Mnie?

- Może raczej wam obojgu, pani. Hiszpański mnich!

- Co z nim?

- Jest tutaj. Widziałem go jadącego na mule tuż przed zamknięciem bram. Zatrzymał się u prałata katedry.

- Jaki hiszpańskimnich? - spytał Demetrios jakby spadając z obłoków. - Przecież chyba nie...

- Ależ tak - powiedział Kastylijczyk z drapieżnym uśmiechem. - Właśnie on. Donna Fiora widziała go na mszy w dniu Wniebowzięcia w Notre-Dame w Paryżu, a ja śledziłem go później i odnalazłem jednego z mnichów, u których mieszkał. Podobno przybył tu, by spotkać się z królem.

Demetrios milczał przez kilka chwil; zapewne tyle, ile trwało oswojenie się z myślą, że brat Ignacio ponownie pojawił się w jego życiu.