Piasek na ścieżce zaskrzypiał pod stopami Estebana, który zbliżył się szybko i bez słowa usiadł na miejscu wskazanym przez Fiorę. Nie dał jej czasu na zadanie jakiegokolwiek pytania:

- Nie pomyliłaś się, pani. To rzeczywiście on. Szedłem za nim i śledziłem wystarczająco długo, by zdobyć pewność.

- Dokąd poszedł?

- Najpierw odprowadził kardynała de Bourbon aż do jego pałacu w pobliżu Luwru. Należał do osób towarzyszących mu i nawet wydawało mi się, że w pewnej chwili dumny kardynał pochylił się ku mnichowi, jakby coś chciał mu w zaufaniu powiedzieć. Mnich szybko, chyba zaraz po obiedzie, powrócił do katedry na nieszpory i kom-pletę, w których jako dobry chrześcijanin uczestniczyłem. Następnie brat Ignacio udał się do klasztoru położonego niedaleko NotreDame, należącego - jak mi powiedziano -do dominikanów. Tym razem już nie wyszedł. A więc wróciłem. Jestem wykończony, ale należycie uświęciłem niedzielę. Co mam robić teraz?

- Jak najszybciej położyć się do łóżka, bo zasłużyłeś na to. Dziękuję, że zadałeś sobie tyle trudu. Sądzę, że teraz należy pozostawić mnicha jego losowi. Pojutrze wyjeżdżam z panem de Commynes. Zapewne wiesz, że król przysłał go po mnie?

- Istotnie. Lecz jeśli chcesz, bym powiedział dlaczego, to wiem o tym nie więcej niż ty, pani. Sądząc po tym, jak przyjął naszego pana, jego zamiary muszą być życzliwe. Jeśli chodzi o brata Ignacio, to jestem innego zdania niż ty, pani. Jutro pójdę jeszcze pokręcić się przy klasztorze dominikanów. Może uda mi się dowiedzieć, po co tu przyjechał.

- Bądź ostrożny, proszę cię. Wiesz, jaki jest niebezpieczny. Może lepiej nie zwracać jego uwagi na nas, na mnie czy na twego pana, bo oboje nas jednakowo nienawidzi.

- Zaufaj mi, pani. Nawet nie będzie podejrzewać mojej obecności.

Esteban miał pewien pomysł. Wcześnie rano, ubrany w płócienną opończę i uzbrojony w dwa kosze, które Pe-tronela chętnie powierzyła mu wraz z listą zakupów, krążył w bezpośrednim sąsiedztwie klasztoru. Po pewnym czasie zobaczył brata serwitora, wyposażonego w kosze podobne do jego własnych. Szedł za nim krok w krok, a po chwili dogonił i zaczepił, przedstawiając się jako służący cudzoziemców, dopiero co przybyły do Paryża i jeszcze nie znający najlepszych sprzedawców.

- Dano mi tę listę - dodał pokazując własne notatki, jako że Petronela nie umiała pisać - i objaśniono mi drogę do Wal, ale nic poza tym.

- Miałeś całkowitą rację zwracając się do mnie, mój bracie - powiedział mnich z ważną miną. - Znam wszystkich sprzedawców i wskażę ci sklepiki, w których znaleźć można najlepsze towary po najkorzystniejszych cenach.

- Będę ci za to naprawdę wdzięczny - odpowiedział Esteban pokornie.

Wdzięczność jego przybrała jedyną formę, jaką znał. Kiedy kosze były pełne, Kastylijczyk zaciągnął swego łaskawego przewodnika do szynku na ulicy Coquillière z zamiarem uraczenia go kilkoma dzbankami chłodnego wina. Brat Guyot był człowiekiem prostodusznym, umiejącym dostrzec i docenić dobrodziejstwa Pana. Miał szczególną słabość do wina - boskiego napoju, poświęconego przez samego Chrystusa w czasie Ostatniej Wieczerzy. Po trzecim dzbanie wina z Suresnes Esteban wiedział wszystko: brat Ignacio Ortega został wysłany przez Jego Świątobliwość Papieża z jakąś szczególnie poufną misją do króla Francji, do którego wkrótce się uda. Cały klasztor czuł się zaszczycony odwiedzinami znamienitego gościa.

Zdobywszy tę wiadomość Esteban przypomniał swemu towarzyszowi, że pora wracać i wysłał go do klasztoru. Aby nie wracać na ulicę Saint-Jacques powiedział, że sam ma jeszcze coś do załatwienia w okolicy. Pół godziny później przyniósł Petroneli pełne kosze, a Fiorze ważne informacje.

- Ta misja nie ma zapewne kapitalnego znaczenia -oceniła młoda kobieta - w przeciwnym razie papież wysłałby z nią jakiegoś kardynała.

- Nie podzielam twojego zdania, pani. Zwykły mnich łatwiej przemknie nie zauważony niż wspaniały orszak kościelnego dostojnika. Wiele tajemnic państwowych towarzyszy ludziom czasami jeszcze przeciętniejszym. W każdym razie brat Ignacio udaje się tam, gdzie my. Spróbujemy, mój pan i ja, śledzić jego poczynania. Nie przejmuj się nim więcej, donno Floro!

Ostatni dzień w Paryżu Fiora spędziła z Leonardą, wyrzucając sobie, że ją opuszcza - jakby decyzja była jej własną. Odeszła od guwernantki tylko na chwilę po obiedzie, udając się na prośbę Agnolo Nardiego do jego gabinetu.

- Czy nie potrzebujesz pieniędzy, donno Fioro? - zapytał kupiec, gdy tylko weszła i wskazał jej krzesło.

- Nie zawstydzaj mnie, panie Agnolo! Wspaniałomyślność, z jaką przyjąłeś mnie i moich przyjaciół, nie pozwala mi poruszać z tobą tego problemu.

- Per Baccho! Co z ciebie za kupiecka córka? Wszystko mieszasz.

- Nie sądzę. Proszę byś nie mówił o tym więcej, gdyż to mnie krępuje.

- Dio mio! Nie rozumiesz nic, ale to nic, z interesów, pani. Gościnność jest chrześcijańskim obowiązkiem, w twoim przypadku łączącym się z cudowną przyjemnością, ale jest to rzecz, którą się nie handluje! Jeśli zaś chodzi o ciebie, pani, to sprawy mają się następująco: pan Angelo Donati, zarządzający za zgodą Medyceusza interesami i posiadłościami świętej pamięci Francesca Beltra-miego, powiadomił mnie, że mam ci w całości przekazywać tę część zysków, która należała się dawniej twojemu ojcu. Podobnie jest z kantorem w Brugii, gdzie pan Renzo Cap-poni dla większej wygody otrzymał polecenie przesyłania mi co roku tego, co ci się należy. Choć nie jest to majątek porównywalny z bogactwem naszego drogiego Francesca, mogę powiedzieć, że jesteś od tej chwili właścicielką wcale ładnej fortunki. Będzie ona co roku rosła, a już dziś pozwala, gdybyś chciała, kupić jakiś piękny dom w wybranym przez ciebie regionie Francji. Na przykład w krainie nad Loarą, gdzie jest tak przyjemnie i gdzie najczęściej rezyduje król.

- Czy aby trochę nie przesadzasz z czystej dobroci, panie?

- Ależ, na honor, w żadnym razie! Trzeba myśleć o przyszłości, donno Fioro, i brać to, co ci się należy.

- Nie wiedziałabym na razie, co z tym zrobić. Chętnie przyjęłabym trochę gotówki na podróż, którą jutro mam rozpocząć, ale nie więcej niż to konieczne. Co do reszty pieniędzy, chciałabym, byś je ulokował jak najkorzystniej dla naszych wspólnych interesów i pragnę, abyś czerpał z nich sumy konieczne dla utrzymania i wygody mojej drogiej Leonardy.

Lekceważącym gestem Agnolo odrzucił ostatni punkt, traktując go jak rzecz bez znaczenia i skierował się w stronę jednego z ciężkich, dużych kufrów stojących rzędem w głębi gabinetu. Otworzył go i wyjął sakiewkę, która zdawała się sporo ważyć.

- Oto na początek tysiąc liwrów. Możesz mnie prosić o pieniądze za każdym razem, gdy będą ci potrzebne, a skoro zechciałaś mi powierzyć pieczę nad zarządzaniem twoim majątkiem, czuwać będę, byś nigdy nie musiała tego żałować, pani.

Wzruszona Fiora podeszła do niego i ucałowała go w oba policzki.

- Jestem tego pewna. W każdym razie dziękuję ci, pa-• nie, za to że jesteś taki, jaki jesteś. Gdybym nie musiała wyjechać, sądzę, że poprosiłabym cię, żebyś mnie wtajemniczył w zasady

handlu, którym pasjonował się mój ojciec.

- Również w tej dziedzinie będę zawsze do twojej dyspozycji, pani. Istotnie dobrze by było, żebyś zapoznała się z prowadzeniem interesów, gdyż ja nie jestem już taki młody jak ty. Będziemy mogli o tym pomyśleć, kiedy dowiemy się czego chce od ciebie nasz król jegomość!

Fiora uśmiechnęła się tylko i uściskała tego wspaniałego człowieka. Nie skończyła jeszcze porachunków z wielkimi tego świata, podobnie jak z Filipem de Selongeyem, nie licząc Hieronimy Pazzi, którą tylko prawdziwy cud uratował od sprawiedliwej kary za zbrodnie. W przyszłości wspaniale byłoby może pójść świetną drogą wytyczoną przez Beltramiego. Ale kiedy nadejdzie to „w przyszłości"? Za ile lat? I kim będzie wówczas młoda florentynka Fiora, wciąż wierząca - mimo tego, co wycierpiała - że wszystko jest możliwe i namiętnie tego pragnąca?

Nazajutrz o świcie, w towarzystwie Filipa de Commynes i Estebana, przekraczała bramę Saint-Denis. Za trójką jeźdźców konny oddział łuczników miasta Paryża eskortował liczne, obłado-

wane beczkami wozy, co wywoływało śmiech ogrodników usuwających się z drogi, by przepuścić orszak. Śmiali się oni hałaśliwie i krzyczeli, że sprytny król Ludwik pilnie potrzebuje dobrego wina, aby dodać odwagi swym wojskom przed bitwą, którą wydać miał drapieżnemu Anglikowi. Żołnierze śmiali się i odpowiadali żartami. Tylko Commynes wiedział, że jedynie trzy z tych beczułek zawierają wino ze stoków nad Loarą, szczególnie lubiane przez króla. Pozostałe wypełnione były złotem, które według króla raz jeszcze, może pewniej niż ryzykowna bitwa, usunie Anglików z francuskiej ziemi.

Okolica w bezpośrednim sąsiedztwie Paryża przedstawiała spokojny obraz krainy, której mieszkańcy zajęci są zbiorami, ale w miarę jak posuwali się na północ, spotykali na drodze więcej żołnierzy i wojskowych zaprzęgów niż chłopów. Każda ważniejsza miejscowość był strzeżona, na wieży najmniejszego nawet kasztelu dostrzec można było blask hełmów i broni. Gęsty las w Senlis, gdzie Ludwik XI lubił polować, nie był już tak cichy. Odgłos rozkazów oraz szczęk mieczy zagłuszał czasem śpiew ptaków: król, jako człowiek przewidujący, utrzymywał swoje oddziały w gotowości bojowej nawet w chwili, gdy jego emisariusze prowadzili rokowania z wysłannikami angielskiego monarchy.

Nagle zapanował spokój, boska cisza leśna wypełniona śpiewem ptaków. Opuścili główną drogę, w której perspektywie rysowały się mury obronne Senlis i zapuścili w trawiastą ścieżkę ledwo naznaczoną śladami kół wozów. Commynes na nieme pytanie Flory odpowiedział z uśmiechem:

- Dojeżdżamy!

Las rozsunął się na boki jak kurtyna w teatrze, ukazując miniaturowe miasto: za średniej wysokości murami dojrzeć można było wysokie, ozdobione kwiatonami okna pałacu, nad którymi widać było błękitno-złote chorągiewki wiatrowskazów.