Wstali od stołu, a Agnolo wziął Demetriosa pod ramię:

- Sądzę, że chcecie szybko dotrzeć do króla Ludwika?

- Oczywiście... choć może jest zbyt zajęty?

- Żeby przyjąć zręcznego lekarza? Jednego możesz być pewien, panie: że czeka na ciebie z niecierpliwością.

- Na mnie?

- Oczywiście. Jemu również zapowiedziano twój przyjazd.

- A więc wyjeżdżamy jutro - zawołała Fiora, której policzki oblała fala krwi.

- Obóz nie jest miejscem dla młodej damy - powiedziała Agnelle. - Byłabym szczęśliwa mając cię jakiś czas u siebie? Tylko tyle, ile trzeba, by zobaczyć, jak się sprawy ułożą. Nasz król jest w stanie uniknąć wojny, ale w tej chwili za dużo przy nim żołnierzy.

- Ale chodzi o to, że myśmy się nigdy nie rozstawali!

- Rozstanie nie będzie długie. Do Compiegne nie jest daleko. Zresztą król byłby może niezadowolony z przyjazdu kobiety.

- Dwóch kobiet! - sprostowała Leonarda. - Nigdy nie opuszczam donny Fiory.

- Agnelle ma rację - powiedział pan Nardi przychodząc w sukurs żonie. Jedyne kobiety, jakie znajdują się w obozie to mar kie tanki, towarzyszące każdemu wojsku. Tu będzie ci lepiej, pani.

Fiora nic nie odpowiedziała: nie była przekonana. Zresztą, jak miała powiedzieć tym zacnym ludziom, że zawarła z Demetriosem pakt w celu wspólnego zabicia wielkiego księcia Zachodu - Karola Burgundzkiego. Zabicie Zuchwałego byłoby czymś więcej niż dokonaniem zemsty; oznaczałoby uratowanie Paryża, uratowanie Francji przed niebezpieczeństwem, jakie stanowiło połączenie armii angielskiej i burgundzkiej. Myśl, że w ten sposób dosięgnie jednocześnie Filipa, być może towarzyszącego swemu księciu, ledwie przemknęła jej przez głowę. Odepchnęła ją z gniewem jako przedwczesną, gdyż nienawiść i namiętność są złymi doradczyniami. Fiora w tej chwili naiwnie sądziła, że nienawidzi Filipa niemal tak, jak go niegdyś kochała.

Noc nie przyniosła jej odpoczynku; Fiora prawie nie spała. Budząc się rano stwierdziła, że pokój jest pusty, ale przypomniała sobie, że Leonarda poprzedniego dnia pytała gospodynię o godzinę rozpoczęcia pierwszej mszy w pobliskim kościele. Wstała i zrobiła pobieżną toaletę. Zastanawiała się właśnie, co na siebie włożyć, kiedy krzyki i ożywione głosy przyciągnęły ją do okna. To co ujrzała, przeraziło ją: grupa mężczyzn niosła w stronę domu Leonardę wydającą rozdzierające jęki. Fiora chwyciła pierwszą z brzegu suknię i sznurując ją zbiegła po schodach. Kiedy dotarła do drzwi, orszak przekraczał akurat próg domu.

 Nie bój się, pani! - zawołała Agnelle podtrzymując głowę Leonardy. - To nic groźnego. Zdaje się, że ma złamaną nogę.

- Jak to się stało?

- Głupio, jak zawsze w podobnych przypadkach. Wychodząc z kościoła poślizgnęła się na bruku i uderzyła nogą o koło jakiegoś wozu. Bardzo cierpi.

Biedna Leonarda była w istocie blada jak papier, po jej twarzy płynęły powoli wielkie łzy, których nie mogła powstrzymać. Rozpaczliwie wczepiła się w dłoń Demetriosa, który oderwał się od pakowania saków, lecz przybiegł słysząc hałas:

- Nie obetniesz mi chyba nogi, prawda? - spytała błagalnie. - Nie zrobisz ze mnie kaleki?

- Uspokój się, pani, proszę cię. O tym nie ma na razie mowy. Muszę najpierw obejrzeć twoją nogę.

- Ale przecież miałeś wyjechać, panie?

- Wyjadę później i to wszystko! Król czeka na mnie już od dosyć dawna. Trochę dłużej, trochę krócej... Nie sądzisz chyba, że zostawię cię w tym stanie, pani?

Przeniesiono Leonardę na łoże, które dzieliła z Fiorą, Demetrios rzucił tej ostatniej szybkie spojrzenie:

- Pomożesz mi. Najpierw trzeba zdjąć jej but.

Stopa była ustawiona w stosunku do łydki pod nienormalnym kątem. Zdjęcie buta było względnie łatwe, ale później trzeba było rozciąć białą, poplamioną krwią pończochę, którą przebijał cienki odłamek kości. Rana była niewielka, prawie nie krwawiła:

- Stopa jest tylko zwichnięta - orzekł lekarz przesunąwszy zimnymi palcami po kościach, ale mamy otwarte złamanie podudzia. I to bardzo bolesne. Czy mogłabyś, pani Agnelle, kazać ustawić tu stół przykryty prześcieradłem?

- Oczywiście, wszystko, czego zechcesz, panie. Każę przynieść również łubki z miękkiego drewna i cienkie, płócienne bandaże.

- Dalibóg, to błogosławieństwo być chorym w twoim domu, pani - powiedział Demetrios z uśmiechem - bo znasz się na tym lepiej niż wielu naszych studentów. Bądź tak dobra i dołącz do tego wszystkiego miskę mąki, wodę... i mojego służącego, jeśli go znajdziesz. Powinien być w stajni.

Agnelle zniknęła jak złocisty obłoczek, aby wrócić wkrótce z Estebanem i połową swych służących niosących drewniany kozioł, deski i mnóstwo różnych, użytecznych przedmiotów. Przez ten czas Grek odszukał w swych bagażach wszystko, czego mógł potrzebować. Dzięki królewskiej hojności Wspaniałego i uprawianiu ogrodu w Fie-sole miał przenośną aptekę, która z pewnością nie znalazłaby sobie równej w starym paryskim Hótel-Dieu*9, którego szacowne mury, szare i melancholijne, wznosiły się w pobliżu Notre-Dame.

Ranna, której drżąca dłoń wciąż ściskała rękę Fiory, została położona na stole z głową na poduszkach. Drżała w takim samym stopniu ze strachu co z bólu, i to mimo pocieszających słów wychowanicy. Z wdzięcznością przełknęła podane jej przez Demetriosa dwie łyżki wyciągu z maku na miodzie. To nieco ukoiło jej ból. Jednak kiedy lekarz szybkim, precyzyjnym ruchem nastawił jej stopę, wydała przenikliwy okrzyk i zemdlała.

- To najlepsze, co mogło się jej przydarzyć - powiedział Demetrios. - Musimy to wykorzystać!

Podczas gdy dwie silne służące przytrzymywały Leonardę za ramiona, a Esteban położył się w poprzek jej ciała,

Demetrios po oczyszczeniu rany wyciągał zranioną nogę tak długo i mocno, że kość powróciła na swoje miejsce. Później, przy pomocy deszczułek i bandaży z cienkiego płótna, moczonych w rozmieszanej z wodą mące, wykonał opatrunek mocno przytrzymujący zranioną kończynę, na końcu której uczepił duży kamień.



Następnie Leonarda została przeniesiona na łóżko. W czasie trwania całej tej operacji biedna kobieta dwukrotnie ocknęła się i ponownie zemdlała. Kiedy wszystko się skończyło, zasnęła głębokim snem.

- Nie możesz dalej dzielić z nią łoża, pani - powiedziała Agnelłe Fiorze. - Każe wstawić tu drugie.

- Daj jej mój pokój, pani - powiedział Demetrios. - Będę spał w stajni z moim służącym. Chodzi tylko o jedną noc.

- Chcesz mimo wszystko wyjechać? - zaniepokoiła się Fiora, zatrwożona myślą o rozstaniu z towarzyszem podróży.

- Jeśli noc minie spokojnie, nie będę miał żadnego powodu, by zostać. Trzeba pozwolić naturze dokonać swego dzieła tak, jak tylko ona to potrafi.

- A ile czasu będzie potrzeba?

- Około sześciu tygodni. Ale pociesz się - dodał widząc jak wydłuża się jej delikatna twarz - wrócę wcześniej. Myślę, że król pozwoli mi się oddalić, kiedy tylko go wyleczę.

- Nie licz na to zbytnio, panie! - rzucił Agnolo, właśnie powróciwszy. - Jeśli spodobasz się naszemu władcy, nie puści tak łatwo.

- Zobaczymy. Zdaje mi się, mistrzu Agnolo, że dobrze orientujesz się w zwyczajach i poglądach króla, prawda?

- Nie zdziwiłoby mnie to zbytnio we Florencji, gdzie każdy, w większym lub mniejszym stopniu, miesza się w sprawy państwa, ale w królestwie, które zdaje się być rządzone twardą ręką...

- I tak jest, zapewniam cię panie. Przejdźmy się może po ogrodzie, tam jest spokojniej i przyjemniej.

Przechodząc obok kuchni kupiec polecił służącej, aby przyniosła im pod pergole chłodnego wina z kokornaku i wiciokrzewu - jedną z atrakcji ogrodu. Drugą był kobierzec róż otaczanych przez Florenta ojcowską troską. Kiedy dwaj mężczyźni wkroczyli do ogrodu, zajęty był obcinaniem zwiędłych kwiatów.

- W końcu wyślę cię do winnicy w Suresnes - westchnął Nardi. - Spędzasz w tym ogrodzie dużo więcej czasu niż za pulpitem.

- To dlatego panie, że bardziej lubię zajmować się kwiatami niż prowadzeniem ksiąg.

- A co na to powie twój ojciec? Nie po to umieścił cię u mnie, żebyś został ogrodnikiem.

- Wystarczająco dużo uczę się zimą. Poza tym jestem szczęśliwszy w ogrodzie.

Czutym gestem Agnolo zmierzwił włosy chłopca, które i tak już były w nieładzie:

- Zajmiemy się tym później. Na razie bądź łaskaw popracować nieco nad swymi zadaniami. Ten pan i ja musimy porozmawiać.

Florent usłuchał bez ociągania, a dwaj mężczyźni zaczęli wolno spacerować po wysypanych piaskiem alejkach.

- W przeciwieństwie do swego ojca, świętej pamięci Karola VII - niech spoczywa w spokoju - nasz król Ludwik czyni obcowanie ze sobą sprawą zwyczajną. Część jego rady stanowią tacy ludzie jak ja, mieszczanie, potrafiący ukazać mu prawdziwy obraz problemów handlowych kraju i tego, co dzieje się w naszych miastach. Jestem jednym z najważniejszych zagranicznych kupców rezydujących w Paryżu. Odziedziczyłem również część przyjaźni, jaką król darzył biednego Francesca. Beltrami znał go dobrze, zdarzało się, że oddawał przysługi królowi Francji w dziedzinie bankowości, w skromniejszym zakresie niż Medyceusze, ale nigdy nie musiał tego żałować. Ja również nie.

Młodziutka służąca przyniosła wino. Napełniła nim dwa kubki, podała je mężczyznom, po czym zniknęła. Upał zaczynał się dawać we znaki i pszczoły brzęczały w wicio-krzewie. Pod pergola było chłodniej. Agnolo wypił spory łyk, wytarł usta serwetką i podjął przerwany wątek:

- Nie zostałem nigdy wyniesiony do rangi doradcy, jak mój towarzysz Jan z Paryża, ale zdarzało się przy okazji moich podróży w interesach, że powierzano mi tajne misje. Między innymi miałem zaszczyt towarzyszyć panu Ludwikowi de Marrazin i mojemu przyjacielowi Janowi z Paryża, kiedy w zeszłym roku udali się do księcia René II Lotaryń-skiego, aby odnowić traktat o przyjaźni, do którego złamania zmusił go książę Burgundii.