- Pozwól, że ci przerwę, mnichu! Jego Świątobliwość, jak mówisz, troszczy się przede wszystkim o to, by Florencja i jej okolice wpadły w ręce jego siostrzeńca, Riaria, byłego celnika. Stąd bierze się ogromne zainteresowanie, jakim ją darzy.

- Biada ci, Lorenzo Medyceuszu, jeśli nie zdecydujesz się usłuchać wezwania Boga, które ci przynoszę! Papież Sykstus IV przysyła mnie...

- Papież dysponuje czterdziestoma kardynałami, armią biskupów i proboszczów, dlaczego więc wysyła właśnie ciebie, Hiszpana, by przekazać swoje słowa?

 - Aby ocenić, co może wobec tego grzesznego miasta moja odwaga i żarliwość w służbie Bogu, zanim wyśle mnie do mojego kraju, gdzie czeka mnie ogromna praca. Tak przynajmniej myślę. Królowa Izabela Kastylijska, martwiąc się zamętem wywołanym w jej królestwie przez Żydów i conversos, zwróciła się, za moim pośrednictwem, o pomoc do Jego Świątobliwości.

Sarkastyczny uśmiech wykrzywił usta Lorenza i sprawił, ¿e jego długi nos niemal dotknął podbródka.

- Wydaje mi się, że królowa Izabela ma poważniejsze zmartwienia niż stan Kościoła. Koronowana na królową Kastylii, wbrew woli połowy grandów, nie uznała za stosowne objąć sakrą księcia małżonka Ferdynanda Aragońskiego. Jest teraz w stanie wojny z królem Portugalii Alfonsem V, żonatym z córką - podobno nieślubną - zmarłego króla Kastylii Henryka IV, którego Izabela jest tylko siostrą. Jak widzisz jestem informowany na bieżąco... jak zresztą o wszystkich wydarzeniach w Europie.

- Przypuszczam, że masz wszędzie szpiegów, ale źle cię oni informują. Królowa Izabela przedkłada Boga ponad wszystko. Zamierza w Jego imieniu odzyskać wszystkie dobra, na których Maurowie trzymają jeszcze swe czarne łapy, i ma nadzieję ustanowić wreszcie w swych królestwach Świętą Inkwizycję...

- Której szefem chciałbyś zostać! Przyznaję, że zdajesz się być do tego stworzony... ale Florencja nie potrzebuje Wielkiego Inkwizytora. Dlatego, fray Ignacio, proszę cię, abyś przestał mieszać się do naszych spraw. A jeszcze lepiej zrobisz, jeśli wrócisz do Rzymu. Dam ci dla papieża list zaświadczający o twojej żarliwości i zdolnościach.

 - Odjadę, kiedy córa nieprawości zostanie poddana sądowi bożemu. Każ przeszukać miasto, ulica po ulicy, dom po domu... nie zapominając o domach przyjaciół i... swoim własnym! Znajdź ją, a będę zadowolony... na razie, tylko Kościół wie jak należy traktować istoty tego rodzaju.

- Ją... czy jej majątek?

- Mój habit powinien mnie uchronić przed tego rodzaju insynuacjami. Co mnie obchodzi majątek?

- Ciebie może niewiele, ale bardzo interesuje on bliskiego przyjaciela naszego Ojca Świętego, niejakiego Francesca Pazziego.

- Nie znam tego człowieka.

- Tym lepiej dla ciebie. W każdym razie... gdybyś go kiedyś spotkał, powiedz mu, że majątek Beltramiego nigdy nie wzbogaci Pazzich, niezależnie od tego, czy Fiora zostanie odnaleziona, czy też nie!

- Donna Hieronima ma do niego wszelkie prawa!

- Donna Fiora została oficjalnie adoptowana. Na podstawie falsyfikatu, być może, ale jest to zagadnienie prawne, wymagające długiej dyskusji, nie wiadomo o ile możliwe do rozstrzygnięcia. Tymczasem bank Medyceuszy podejmie się opieki nad tym majątkiem. Pod kontrolą Signorii, oczywiście - dodał Lorenzo z uśmiechem, który przypadkowy obserwator uznałby może za diaboliczny.

Twarz brata Ignacia stanowiła jeszcze mniej przyjemny widok. Pożółkła bardziej, jakby żółć, wypłynąwszy ze swych naturalnych dróg, dostała się do krwi mnicha. Oczy mu rozbłysły i wzniósł do nieba ramię odsłonięte przez szeroki rękaw.

- Uważaj, byś nie nadużył boskiej cierpliwości, Medy-ceuszu! - zagrzmiał. - Pewnego dnia...

 Ukazanie się Demetriosa odebrało mu głos. Sądząc, że uwolni Lorenza od towarzystwa Hiszpana, grecki lekarz zdecydował się opuścić kryjówkę za Marsjaszem. Lorenzo uśmiechem dał mu do zrozumienia, że jego przypuszczenia były słuszne.

- Powiedziano mi, że przysyłałeś po mnie, panie. Jesteś cierpiący?

Po czym z ceremonialnym ukłonem zwrócił się do mnicha:

- Wybacz, że ci przerwałem, święty mężu. Świadczy to tylko o cym, jak mi spieszno nieść pomoc potrzebującym. Co mówiłeś?

Fray Ignacio opuścił wygrażające ramię i wsunął dłonie w rękawy, ale jego oczy, którymi spojrzał na natręta, miały twardość granitu. Z grymasem obrzydzenia rzucił:

- Oby pewnego dnia piorun uderzył w to gniazdo heretyków! Jak śmiesz zwracać się do sługi bożego, czarowniku, wysłanniku szatana? Precz! Sam twój oddech psuje powietrze...

- Odejść powinien ten, któremu coś nie w smak - powiedział spokojnie Lorenzo. - Żegnam się, bracie Ignacio!

Wyraźnie odprawiony, dominikanin odszedł bez pożegnania międląc w zębach przekleństwa. Obaj mężczyźni patrzyli jak przechodzi przez kolumnadę, później przez cortile i wreszcie przez bramę pałacu.

- Co za paskudny ptaszek! - mruknął Demetrios. - Po co tu przyszedł?

Lorenzo wybuchnął śmiechem, młodym i wesołym, ale tak grzmiącym, że spłoszył parę różowo-szarych turkawek siedzących na ramieniu Judith.

 - No, Demetriosie! Wiesz to równie dobrze jak ja! Sądzisz, że nie zauważyłem cię przed chwilą, kiedy schowałeś się za Marsjaszem? Zresztą, dobrze zrobiłeś.

Odsuwając się od posągu, o który się opierał, zacisnął mocniej na biodrach skórzany pas, podtrzymujący ciężkie fałdy długiej szaty z brązowego aksamitu, obszytej futrem kuny. Wziął lekarza pod ramię:

- Wejdźmy do środka, przyjacielu. Ten mnich odebrał dziś ogrodowi cały urok. Chodźmy do mojego studiola...

Ramię przy ramieniu mężczyźni wspięli się po stromych schodach wiodących na piętro. Lorenzo szedł patrząc pod nogi i nic nie mówiąc. Lekarz szanował jego milczenie, odgadując myśli kłębiące się pod tym wysokim, inteligentnym czołem. Wspólnie przemierzyli sale recepcyjne wypełnione dziełami sztuki, ogrzane cennymi gobelinami i różnobarwnymi dywanami, pochodzącymi z odległych rynków Orientu. Wreszcie doszli do dużego pomieszczenia ze stojącymi wokół dębowymi szafami o solidnych, żelaznych zawiasach. Te, które zostawiono otwarte ukazywały wnętrze pełne książek oprawnych w aksamit lub hiszpańską skórę, bogato zdobionych. Mały człowieczek w nieokreślonym wieku, ubrany jak kanonik i w okularach na końcu nosa, pracował przed jedną z szaf siedząc na krześle ozdobionym markieterią. Podniósł oczy na wchodzących mężczyzn, uśmiechnął się i chciał wstać, ale Lorenzo powstrzymał go ruchem dłoni:

- Zostań, Marsile! Przyjmuję raczej przyjaciela niż lekarza i twoja mądrość może nam być bardzo pomocna.

 - Jest ona w całości na twoje usługi - powiedział człowieczek siadając. Marsile Ficino, filozof platonik, lekarz i kanonik kościoła San Lorenzo, skupiał te trzy funkcje i wywiązywał się z nich dość niezwykle, żyjąc jak sybaryta, pozostawiając medycynę innym i głosząc filozofię Platona z ambony. Należał do najbliższych przyjaciół Wspaniałego.

Władca usiadł przy stole, na którym lśnił wspaniały wazon, wyciosany w ametyście i wysadzany perłami. W dalszym ciągu nic nie mówił, ale Demetrios zauważył zmęczenie, z jakim oparł się o stół.

- Cierpisz, panie - powiedział. - Czy możliwe jest, byś potrzebował pomocy lekarza, ty, taki młody i silny? Jeśli tak, wybacz spóźnienie, z jakim przybyłem!

- Bolało mnie trochę gardło, ale czuję się już lepiej. Powiedziano mi zresztą, że jesteś w świętej misji dla mojej matki - dodał z drwiącym uśmiechem. - Uznałeś za stosowne przytknąć przepaskę Przenajświętszej Panny do pewnego balsamu przeciwko bólom krzyża? Ty, który nie wierzysz ani w Boga, ani w diabła? Mam nadzieję, że mój wuj Paolo, proboszcz katedry w Prato, dobrze cię przyjął? Takiego niedowiarka jak ty!

- Poleciłem, by udzielono takiej odpowiedzi, jeślibyś pytał o mnie. Nie wiedziałem, którego sługę wyślesz z wezwaniem. Wiara w cuda jest zawsze dobrze widziana przez pospólstwo...

- Mądrze pomyślane! Zatem gdzie byłeś, skoro nie byłeś w Prato?

- Pracowałem w obronie słusznej sprawy, podczas gdy mój służący tropił mordercę Francesca Beltramiego.

Lorenzo drgnął i zerwał się z błyskiem w oku.

- Znalazł go?

 - Tak. To Mario Betti, intendent Beltramiego, ten który go zdradził dla pięknych oczu Hieronimy. Domyślałem się tego zresztą.

- Masz dowody?

- Nie, ale jestem całkowicie pewny...

Demetrios opowiedział o spotkaniu w tawernie na brzegu rzeki.

Nie zabił go, bo uważał, że nie jego rzeczą jest wymierzanie sprawiedliwości - dodał.

- Nie mając dowodów, członkowie Signorii nigdy nie zgodzą się go zatrzymać. Za bardzo byli zadowoleni mogąc wydać pałac Beltramiego na łup swym zbirom i gdyby nie ja, już położyliby łapę na tym bajecznym spadku.

Każdy domaga się części dla siebie.

- Esteban nie myślał o takiej sprawiedliwości, lecz o tej, którą ma prawo wymierzyć córka ofiary!

- Fiora? - powiedział Lorenzo wzruszając ramionami. - Trzeba by jeszcze wiedzieć, co się z nią stało. Od rana krążą na ten temat najróżniejsze pogłoski. Mówiono, że uciekła, co mnie zdziwiło. Teraz mówi się o porwaniu^ a niedawno złożyła mi wizytę młoda Chia-ra Albizzi. Domagała się sprawiedliwości dla przyjaciółki i krzyczała jeszcze głośniej od hiszpańskiego mnicha. Posunęła się nawet do stwierdzenia, że według niej Fiora Belframi została zamordowana, podobnie jak jej ojciec.

- Wierna przyjaciółka - westchnął Demetrios - to wielki dar niebios! Taka postawa wymaga odwagi, gdy całe miasto stało się spragnioną krwi sforą, gnającą śladem rannej łani.

- Póki filozofowie nie będą królami miast - zacytował Marsile Ficini - nie będzie końca nieszczęściom ludzi...

 - Krwiożerczość i miłość do pieniędzy są chorobami nieuleczalnymi, jest się filozofem czy nie! - powiedział Demetrios. - Platon nie zawsze ma rację. Mała Albizzi zaś miała słuszność, obawiając się najgorszego: donna Fiora rzeczywiście omal nie została zamordowana...