- Po co tyle światła? - spytała Chiara.

- Ponieważ otworzę przed tobą krwawą otchłań. Jej mroki będą dzięki temu mniej gęste, nawet dla mnie. Pomyśl, że ojciec opowiedział mi o wszystkim zaledwie wczoraj. Teraz wydaje mi się, że zawsze wiedziałam...

- Czy naprawdę masz ochotę mówić? Jeśli wolisz, możesz to jeszcze zachować dla siebie.

 - Nie. Powiem ci, ale nie usiądę przy tobie. Stanę tam, przy oknie, tak żebyś mnie nie widziała. Później... kiedy skończę, możesz opuścić ten pokój i ten dom, nie odwra-. cając się, jeśli to uznasz za stosowne!

- Ależ...

- Nic nie mów! Póki nie wiesz wszystkiego, nie masz pojęcia, co będziesz myślała później, a ja chcę zostawić ci swobodę. Dodam tylko, że jeśli odejdziesz, nie będę miała ci tego za złe!

Fiora oddaliła się powoli od kręgu światła. Jej czarna suknia wtopiła się w mrok pokoju. Chiara, poruszona, ścisnęła mocno dłonie i zamknęła oczy, czując lęk, którego nie umiała opanować. Ciepły i spokojny głos Fiory dobiegł ją jakby z mroku dziejów.

- Wszyscy tutaj myślą, że przyszłam na świat w ukryciu, wśród cienkich prześcieradeł, w jakimś francuskim zamku. Nic bardziej błędnego!

Otworzyłam oczy na słomie, w więzieniu w Dijon, gdzie moja matka czekała na śmierć... i nie jestem córką Francesca Beltramiego.

 Nie zwracając uwagi na okrzyk zdumienia przyjaciółki, Fiora z zadziwiającą wiernością odtworzyła opowieść ojca, nie pomijając najmniejszego szczegółu. Opowiadana tym młodym głosem, na przemian stłumionym i dźwięcznym, tragiczna historia Marii i Jana de Brevailles nabrała barw o rzadkiej intensywności. Ze wzrokiem utkwionym w portrecie Chiara ledwie śmiała oddychać, zawieszona na tym głosie w mroku. Wskrzeszał przed nią płomień niezniszczalnej namiętności, płonący w szarzyźnie ponurej codzienności, ucieczkę ku nierealnemu życiu we dwoje, pościg, wreszcie wyrok śmierci i egzekucję z całą jej podłością, przeciwko której wyrosła nagła, wielka, wszechogarniająca miłość pewnego podróżnego. Młodej florentynce zdawało się, że słucha jednej z tych fantastycznych historii przedstawianych w ulicznych śpiewograch, ale tchnącej niekłamaną prawdą. Głos Fiory ucichł, lecz czar trwał jeszcze przez chwilę. Później zapadła cisza, tak głęboka, że stała się dla opowiadającej nie do wytrzymania. Ze ściśniętym gardłem czekała na werdykt, którego teraz się obawiała.

Chiara nie reagowała. Z zastygłą twarzą patrzyła w pustkę szeroko otwartymi oczami. Milczała. Nagle zerwała się z miejsca, a serce Fiory przestało bić... Zamiast jednak iść do drzwi, Chiara podeszła do przyjaciółki.

- Dlaczego myślałaś, że odwrócę się od ciebie?

- To chyba całkiem oczywiste?

- Nie dla mnie. Odpowiedz mi najpierw na jedno pytanie: co czujesz, gdy myślisz o swoich rodzicach? Wstyd?

- Nie... och, nie! Wielką litość, połączoną z czułością. Mam prawie tyle lat co moja matka w chwili śmierci i trudno mi wyobrazić sobie, że jestem jej córką. Rodzice są mi tak bliscy jak brat i siostra. Ludzi, którzy skazali ich na śmierć, nie mogę wspominać bez gniewu: nikczemnego męża, ojca, który nie tylko oddal córkę podłemu człowiekowi, ale w dodatku nie przeciwstawił się wyrokowi śmierci. I w końcu tych bezlitosnych władców, a szczególnie księcia Karola, któremu Jan de Brevailles służył wiernie, kochał jak...

 Ugryzła się w język. Prawie powiedziała: „jak kocha go Filip"... Nie chciała mówić o mężczyźnie, z którym była związana małżeństwem opartym na kłamstwie, i szybko się poprawiła:

- Wobec wszystkich winowajców odczuwam tylko nienawiść i pragnienie zemsty...

- Zemsty? W jaki sposób? Książę Filip nie żyje, a nie wiesz nawet, czy żyją jeszcze pan du Hamel i twój dziadek.

- Nie nazywaj go w ten sposób! Nie ma do tego żadnego prawa. Póki żyję, Francesco Beltrami pozostanie dla mnie ojcem, jedynym, jakiego znałam i pokochałam. Sądzę jednak, że pewnego dnia, może już niedługo, pojadę do Burgundii, aby wyrównać rachunki. Jeśli Bóg jeszcze nie zdecydował o ich życiu, sama się tym zajmę. Zresztą, pozostał jeden winny: książę Karol!

- Oszalałaś? Chcesz zadzierać z księciem, uważanym za potężniejszego od wszystkich innych? Tak ci zależy, żeby umrzeć jak twoja matka?

- Jeszcze za wcześnie, żeby o tym mówić. Najpierw muszę się zemścić na nędzniku... - lub nędznicy - co kazał zabić mego ojca. To sprawa najważniejsza! Później przyjdzie kolej na innych.

Chiara zadrżała, jakby chłód śmierci wpadł nagle do tego eleganckiego i przytulnego gabineciku.

- Smutek sprowadza cię z właściwej drogi, Fioro! Zostaw wymierzenie sprawiedliwości tym, do których ono należy! Lorenzo Medyceusz nie ma najmniejszego zamiaru pozwolić, by morderca pana Beltramiego pozostał bezkarny, możesz mu zaufać. A jeśli chodzi o tę nieszczęsną historię, od siedemnastu lat zatajoną w sercu twego ojca, lepiej zrobiłabyś myśląc o niej jak najmniej, i jestem pewna, że gdyby jeszcze żył...

 - Zastanów się, co mówisz! Zapomniałaś o kuzynce Hieronimie? Czy sądzisz, że mając taką broń przeciwko mnie nie będzie chciała się nią posłużyć? Przed chwilą, jak ojciec, nie wyraziłam zgody na małżeństwo z jej synem... i słyszałaś, co mówiła.

- To prawda. Zapomniałam. Zostaje ci zatem tylko jedno wyjście. Dostrzegł je twój ojciec: powiedzieć o wszystkim Lorenzowi! Myślę, że ci pomoże.

Fiora wzięła aksamitną narzutę i ostrożnie zasłoniła nią portret...

- Posłucham twojej rady. Zaraz po pogrzebie poproszę Wspaniałego o audiencję.

Cała Florencja wyległa na ulice, kiedy nazajutrz Francesco Belframi, okryty białym całunem, opuścił swą siedzibę i udał się w ostatnią podróż na noszach, niesionych przez sześciu mężczyzn, najważniejszych w sztuce calimala. Orszak żałobny, zgodnie z prawem, był skromny: ciało poprzedzało sześciu mnichów niosących świece, za którymi szło około dwudziestu sumiennych płaczek w prowizorycznie zszytych czarnych strojach. Za nimi kroczyła wysoka, ciemna postać Fiory w otoczeniu Leonardy i Chiary, a za nią służba i ci, którzy w różnych majątkach pracowali dla wielkiego kupca. Żadnej muzyki, żadnych śpiewów, tylko z szarego nieba, po którym pędziły chmury, przecinanego szybkim lotem jaskółek, spływał zgodny, żałobny dźwięk wszystkich florenckich dzwonów. Tak postanowił Wspaniały... Aby wszyscy mogli uczestniczyć w ceremonii religijnej, rozkazał również, by odbyła się ona w Duomo, zanim ciało zostanie przeniesione do kościoła Orsanmi-chele, gdzie zostanie pochowane.

 Tłum, tłoczący się wokół drogi, był niejednolity, ale wokół wspaniałego Baptysterium w okolicach wielobarwnej katedry zgromadzili się wszyscy najważniejsi w mieście ludzie: sztuki wyższe: calimala, wełna, jedwab, banki, prawnicy, aptekarze i kuśnierze, każda z własnym sztandarem; sztuki niższe: rzeźnicy, kowale, szewcy, cieśle, oberżyści, bednarze, sprzedawcy oliwy, soli i serów, płatnerze i wreszcie piekarze, tworzący najmniej ceniony, bo najdostępniejszy cech w mieście... W loggii de Bigallo, naprzeciw południowego wejścia do Baptysterium, stała w komplecie cała Signoria. U wejścia do Duomo, odziani w czarny aksamit, w asyście rodziny i przyjaciół, stali Lorenzo i Giuliano Medyceusze. Nie brakowało ani jednego poety, filozofa czy malarza! Byli tu Sandro Botticelli oraz Verocchio i jego uczniowie: Perugino, Leonardo da Vinci, oraz terminatorzy mieszający farby, czyszczący pędzle i troszczący się o zaopatrzenie ekipy. Był też... ale nie sposób wymienić wszystkich.

Kościół przedstawiał sobą wspaniały widok. Przed otwartymi szeroko wrotami katedry, w głębi której migotał las świec, złote kapy, purpurowe szaty, lśniące mitry biskupa i przeorów wielu klasztorów tworzyły bajeczny fresk, przywodzący na rnyśl niebywałą wspaniałość raju, ku któremu wznosiła się dusza Francesca Beltramiego.

Ze szczytu strzelistej kampanili, której wspaniałych barw nie mogła zgasić nawet panująca tego dnia szaruga, spływał dźwięk dzwonów. Wewnątrz kościoła rozbrzmiewał głęboki głos organów, do których dołączyć miał za chwilę, po wniesieniu zmarłego do sanktuarium, śpiew trzydziestu młodych kantorów.

Niosący trumnę ruszyli już w ślad za wchodzącym do środka klerem, kiedy nagle jakaś kobieta, spowita w czarne welony, wyrosła przed nimi szeroko rozłożywszy ramiona:

 - Stójcie! Człowiek, którego wnosicie do tego świętego miejsca, umarł w stanie grzechu! Nie może przekroczyć tego progu, dopóki wszyscy nie poznają prawdy!

- Hieronima! - jęknęła Fiora. - Mój Boże, co ona chce zrobić?

- Domyślam się - szepnęła Leonarda. - W każdym razie nie brak jej tupetu! Przecież to, że pan Francesco zmarł bez spowiedzi jest zapewne jej sprawką!

- Jestem tego pewna! Niestety, nie mamy żadnego dowodu, aby ją oskarżyć, i ona o tym wie...

Tymczasem w tłumie powstało poruszenie i rozległ się pomruk, trudno powiedzieć co wyrażający - gniew czy zgorszenie. Kapitan Savaglio, idący za Fiorą wzdłuż tłumu, rzucił się, by odepchnąć wichrzyciełkę, choć energicznie broniła się wrzeszcząc:

- Nie zamkniecie mi ust! Trzeba uczynić zadość sprawiedliwości i położyć kres zgorszeniu!

- Uspokój się, kobieto, i zejdź mi z drogi! - zagrzmiał Savaglio. - Twoje zachowanie jest gorszące i świętokradcze! Jeśli jest tu ktoś, kto ma prawo domagać się sprawiedliwości, to jest nim ten zmarły, podle zakatrupiony...

W chwili gdy gestem wzywał na pomoc swych ludzi, zbliżył się do niego gonfalonier sprawiedliwości.

- Zostaw tę kobietę! Zgodnie z prawem, a poczytujemy je sobie za zaszczyt, w naszym mieście każdy obywatel ma prawo swobodnie się wypowiadać.

- Swobodnie, owszem, ale nie w każdej sytuacji!

 - Takie jest również moje zdanie - odezwał się ochrypłym głosem Lorenzo Medyceusz, który z kolei wmieszał się do rozmowy. - Jesteśmy tu, by pożegnać jednego z nas, jednego z najlepszych, i twoje zachowanie jest niestosowne! Odejdź, Hieronimo Pazzi. Jeśli chcesz złożyć skargę, wysłuchamy jej, ale później! Nie wolno kazać zmarłemu czekać przed domem bożym!