- Po co?

- Zapytałem go. Odpowiedział, że szuka zamku najjaśniejszego pana...

- Co za bzdura! Nie przechodził przed zamkiem w Plessis i nie widział strażników przy bramie?

- Dokładnie to mu powiedziałem. Odrzekł, że właśnie strażnicy potraktowali go grubiańsko i szuka innego wejścia, z mniej nieprzyjemną strażą. Przyznam, że nie byłem dla niego znacznie uprzejmiejszy od wartowników. Król, powiedziałem mu, nie wrócił jeszcze z wojny i cudzoziemcy nie mają czego u niego szukać. Odpowiedział na to, że wie, ale że tak zachwalano mu cudeńka tego zamku, że zapragnął go obejrzeć przed powrotem do swojego kraju. Myślał, że może jest jakaś brama łącząca park królewski z naszym. Na koniec nawet sięgnął do sakiewki. Proponować mi pieniądze, żebym wpuścił go tutaj! - zakończył Florent wciąż czerwony z oburzenia. - Wyobrażacie sobie coś takiego?

- Co z nim zrobiłeś? - zapytała Leonarda, rozprowadzając łyżkę miodu na gofrze.

- Powiedziałem mu, że nie ze mną takie gierki i żeby ruszał swoją drogą. Co zresztą zrobił, wzruszywszy ramionami, ale z uśmieszkiem, który mi się wcale nie podobał. Odwracał się wiele razy, odchodząc, żeby jeszcze spojrzeć na nasz dom. Może nie mam racji, ale zrobił na mnie nieprzyjemne wrażenie.

Petronela, w której drzemał duch psa strzegącego domu, oświadczyła wówczas, że jej także nie podoba się ta historia i że nie później niż zaraz wyśle Stefana do Plessis, żeby zobaczył się z panem Etienne'em Le Loup, kamerdynerem króla, który czuwał nad jego siedzibą w trakcie królewskiej nieobecności, aby opowiedział mu o tym incydencie. Nie żeby obawiała się, iż samotny cudzoziemiec może spowodować jakieś szkody w królewskiej siedzibie, zawsze ściśle strzeżonej, ale żeby Le Loup rozciągnął swoją ochronę na Dom w Barwinkach.

Leonarda przyznała, że to dobry pomysł, i poprosiła, by ochrona była na tyle dyskretna, aby nie niepokoić Fiory, która w ciągu ostatnich dwóch dni otrzymała większą dawkę bólu i niepokoju, niż można znieść.

- Być może robimy z igły widły - zakończyła. - Może ten cudzoziemiec to rzeczywiście tylko jakiś ciekawski.

- Pozory ciekawości mogą skrywać szpiega - stwierdził Florent, który się nie poddawał. - Albo kogoś jeszcze gorszego: adoratora!

- Dlaczegóż to adorator miałby być gorszy od szpiega? - zapytała Leonarda, nie mogąc powstrzymać śmiechu.

- Już wyjaśniam. Wiem, że wielu mężczyzn podziwia donnę Fiorę i że zawsze będą kolejni, ale nie chciałbym, żeby miała do czynienia z takim osobnikiem, jak ten. Nie widziałaś, jakie ma oczy? Zimne i okrutne. Nie sądzę zresztą, żeby był kupcem. Na piętnaście metrów czuć od niego żołnierza.

Tym razem Leonarda nic nie powiedziała. Wspomnienie, jakie zachowała o cudzoziemcu, podpowiadało jej, że Florent, inspirowany być może swoją mającą na wszystko baczenie miłością, mógł mieć rację. Tym bardziej że nieznajomy pochodził z Włoch, a Leonarda wiedziała z doświadczenia, że ciemne typy miały tam bardziej sprzyjające warunki bytu, niż w królestwie francuskim, gdzie twarda ręka króla Ludwika i policja pod dowództwem Tristana L'Hermite budziły w obwiesiach zbawienny strach. Tak czy inaczej, nie zaszkodzi, jak dom będzie nieco lepiej strzeżony. Przynajmniej do powrotu króla, który nie mógł być odległy.

Jednak dni mijały, a nikt więcej nie widział niepokojącego osobnika.

Rozdział czwarty

Zamach

Wbrew obawom otoczenia Fiora bardzo szybko doszła do siebie po porodzie. Pięć dni później stanęła na nogi i robiła wrażenie całkiem zdrowej, ale nie miała mleka, by karmić małego Filipa. Trzeba więc było niezwłocznie postarać się o mamkę, której usługi Leonarda i Petronela na szczęście zagwarantowały sobie wcześniej w przewidywaniu takiego, zawsze możliwego, rozwoju zdarzeń. Była to silna dziewczyna z wsi sąsiadującej z Savonnieres, która pozostawiwszy swe najmłodsze dziecko pod opieką matki i rodzinnego stadka kóz, z wyraźnym zadowoleniem zamieszkała we dworze. Była raczej dobrym nabytkiem - zawsze w świetnym humorze, łagodna i cicha, wyraźnie uwielbiała dzieci i natychmiast przywiązała się do powierzonego jej noworodka. Miękkie legowisko i obfite posiłki Petroneli podbiły ją do reszty i Marcelina - tak miała na imię - zajęła miejsce wśród mieszkańców Domu w Barwinkach z mocnym postanowieniem pozostania w nim jak najdłużej. Od razu nawiązała nić porozumienia z resztą domowników i choć Fiora robiła na niej ogromne wrażenie, uznała to za najnormalniejszą rzecz na świecie, w końcu była właścicielką kasztelu. Ani przez chwilę nie wyobrażała sobie, że przed jej oczami rozgrywa się dramat.

Fiora bowiem nie była już tą samą osobą i ci, którzy żyli obok niej, z trudem ją rozpoznawali, kiedy się pojawiała - szczupła i wysoka czarna postać, którą żałobne welony czyniły podobną do ducha. Przestała się śmiać, ledwie się odzywała i spędzała długie godziny, siedząc we wnęce okiennej i patrząc na Loarę przepływającą na końcu jej małej posiadłości. Porzuciła całkowicie haft, który stanowił jej rozrywkę w czasie ciąży, a smukłe dłonie bezczynnie spoczywały na czarnej materii sukni. Najwidoczniej zabrakło jej łez i ani razu nie wymówiła imienia swego małżonka. Więcej nawet - - kiedy Leonarda kojącymi słowami próbowała zaleczyć ranę, której istnienie podejrzewała, ucięła krótko:

- Nie! Na litość boską, nie odzywaj się do mnie! Nigdy mi o tym nie mów. Umarł z dala ode mnie... i to wyłącznie moja wina!

Po tych słowach wyszła z komnaty, jakby uciekała, zeszła do ogrodu i usiadła pod niewielką pergolą z róż mchowych, arcydziełem Florenta. Ten zresztą był niedaleko, zajęty porządkowaniem kobierca z goździków, które koty potarmosiły, bijąc się wśród nich przy pełni księżyca. Jego pierwszym odruchem było podejść do młodej kobiety, ale zauważył jej nieruchomą twarz, nieobecne spojrzenie, i nie ośmielił się z obawy przed odprawą, która by go zraniła. Jego piękna pani zdawała się tracić duszę.

W pewnym sensie tak było. Fiora wiązała swoją rozpacz i swoje wyrzuty sumienia z tą chwilą obłędu, kiedy wyrwała się z ramion Filipa, aby od niego odejść, obwarowana murem swej zranionej dumy i rozczarowania. A przecież czekała, marzyła o tych godzinach szczęścia, które przerwała! A wszystko dlatego, że Filip, zamiast zostać z nią, miał zamiar kontynuować swoje dotychczasowe życie, w całości poświęcone służbie władcy, odesławszy ją do swego burgundzkiego zamku. W tamtej chwili pomysł ten wydał jej się absurdalny, a kiedy wymówił słowo „posłuszeństwo", zbuntowała się całym swoim jestestwem. Nie chciała takiego życia, jakie jej oferował. Czy to nie on, którego przewinienia wobec niej były tak wielkie, powinien wreszcie udowodnić, że kocha ją najbardziej na świecie i starać się uczynić ją szczęśliwą? Tak, tak właśnie myślała wtedy i w każdej następnej chwili, aż do tej straszliwej minuty, kiedy Mateusz de Prame opowiedział jej o tym, co zdarzyło się w Dijon pewnego lipcowego dnia, kiedy ona w tym samym pięknym ogrodzie przechadzała się szczęśliwa, nosząc jego dziecko i żywiąc nadzieję, że pewnego dnia go tu ujrzy.

Dręczące myśli wciąż krążyły w jej głowie. Gdyby zgodziła się na odwiezienie do Selongey, na sposób życia, który jej proponował, czy wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy zostałby z nią? Rozum podpowiadał jej, że znajdowałaby się teraz w tym samym punkcie, że w życiu Filipa wszystko odbyłoby się tak, jak wcześniej postanowił, że kontynuowałby tę bezsensowną walkę o niepodległą Burgundie, która była już tylko ułudą, i że tak czy inaczej nie uniknąłby szafotu.

Szafot! Co za przekleństwo wlokła za sobą ta konstrukcja z kamienia i drewna, która nasyciwszy się krwią jej rodziców, wchłonęła teraz krew mężczyzny, którego kochała? Czy wszystko, co składało się na jej życie, musiało koniecznie potykać się o to straszne narzędzie sprawiedliwości? Może gdyby oplotła ramiona z całej siły wokół Filipa udałoby się jej utrzymać go przy sobie, powstrzymać go od wyruszenia w kierunku tego strasznego losu i tak bezużytecznego poświęcenia!

Choć Dom w Barwinkach był położony z dala od zgiełku świata, to od czasu do czasu docierały do niego świeże wiadomości, które Petronela przynosiła z targu albo które Florent zasłyszał w mieście. W ten właśnie sposób dowiedziano się, że 18 sierpnia Maria Burgundzka poślubiła Maksymiliana. Pewnego dnia zostanie cesarzową Niemiec i nie potrzebuje już Burgundii, którą zresztą niebezpieczne postępowanie zmarłego księcia prawie od niej oderwało.

Filip zginął za nic, za nic, nawet nie dla idei. Nie walczy się  historią, ale on nie chciał tego wiedzieć: chciał natomiast zachować dla „swojej" księżniczki spuściznę przodków, a Fiora nie wiedziała teraz sama, kogo bardziej nienawidzi: tej Marii, która powiodła Filipa do zguby, czy komendanta Dijon - jak on się nazywał? sire de Craon? - który podpisał rozkaz egzekucji.

Jedyne chwile spokoju, kiedy opuszczał Fiorę wir myśli, zdarzały się wtedy, kiedy spędzała czas z synkiem. Niemowlę było wspaniałe. Pokarm Marceliny zdawał się doskonale mu służyć i zapowiadało się na duże, silne i być może zadowolone z życia: dużo gaworzyło, płakało mało, a nawet wcale, bo kiedy wpadało w złość, jego oczy o nieokreślonym jeszcze kolorze pozostawały suche. Przy nim Fiora nie czuła nic poza uwielbieniem, a kiedy trzymała je w ramionach i gładziła opuszkami palców brązowy meszek na jego główce, tonęła w takim morzu miłości, że przez chwilę zapominała o cierpieniu. Pozostawała więc na moment przy kołysce, kruchej łódce, w którą, niby osoba, która tonie, wczepiała się, żeby nie oszaleć. Kiedy tylko od niej odchodziła, wracały gorzkie rozmyślania.

Zbliżało się winobranie, kiedy nagle okolica się ożywiła. Zamek Le Plessis, który zdawał się drzemać pod nieobecność swego pana, obudził się. Rozpoczęto generalne porządki i uzupełniano zapasy w kuchni, a do zamku przybywali posłańcy z rozkazami i przyjeżdżały wozy z meblami: jednym słowem król Ludwik XI powracał.