Obserwowanie ulicy, nawet w dzień powszedni, było zawsze zajmujące. Gdziekolwiek spojrzeć, burzono stare domostwa i wznoszono na ich miejscu nowe, i nierzadko widziało się piękny nowiuteńki dom z fasadą z pruskiego muru, ze sklepem na parterze i ogrodem od tylu, sąsiadujący z jeszcze niezabudowanym terenem lub z ruderą, której nie zdążyły rozwalić kilofy robotników. Król Ludwik, który lubił to miasto znacznie bardziej niż stolicę, nie ustawał w wysiłkach, by uczynić je bogatym, potężnym, wspaniałym i lepiej zagospodarowanym, niż jakiekolwiek inne. To również on założył w Tours manufaktury wytwarzające jedwabne materie, złotogłowie i srebrogłowie, których sława zaczynała przekraczać granice, a porty usytuowane na Loarze, u podnóża wysokich murów otaczających miasto, cieszyły się nieustannym zajęciem. Teraz bowiem surowy jedwab, którego jedynym dostawcą była niegdyś Florencja, francuskie statki przywoziły aż z Orientu. A mieszczanie z Tours, którzy początkowo buntowali się przeciwko obecności pracowników spoza Alp, zrozumieli w końcu, że i tym razem król miał rację i że jego dalekosiężna wizja jak zawsze pozwoliła mu wyprzedzić wydarzenia i pomnożyć bogactwa.

Fiora natomiast, zapominając, że ten handel stanowił konkurencję dla jej miasta rodzinnego, lubiła odwiedzać klep mistrza Guina de Bordes, który uchodził za zaopatrzony w najpiękniejsze tafty, a zwłaszcza w te grube jedwabie, które zaczynano zwać gros de Tours. Sklep, wyłożony ciemną, doskonale woskowaną boazerią, z szafami po brzegi wypełnionymi wspaniałościami, podobał się Fiorze z powodu swej elegancji oraz miłego obejścia i uprzejmości kupca, które przypomniały jej atmosferę niegdysiejszych sklepów.

Miała ochotę na nową suknię, jak to zazwyczaj bywa, kiedy od wielu miesięcy żyje się ze zniekształconą figurą, więc kupiła kilka łokci tafty w pięknym koralowym kolorze, a później wybrała śliwkowy aksamit dla Leonardy i ładny ciemnoniebieski jedwab, który zamierzała sprezentować Petroneli. Florent załadował zakupy na swojego muła, po czym ruszyli w stronę Carroi-aux-Herbes u podnóża zamku, który dominował nad ogromnym mostem ciągnącym się nad Loarą i znajdującymi się na niej wyspami aż do przedmieścia Saint-Symphorien. Znajdowała się tam oberża słynna ze swych pasztetów ze szczupaka, a Fiora, jak to się jej często zdarzało, odkąd była w ciąży, umierała z głodu. Usiedli więc pod oplecioną winoroślą altaną przylegającą do oberży, aby podreperować siły przyszłej matki.

Miejsce było urocze, nieco oddalone od ruchliwej ulicy, która stanowiła przedłużenie mostu o dwudziestu pięciu przęsłach. Pomiędzy dojrzewającymi już kiściami winogron widać było niebieskie stożkowate dachy wież, złociste wiatrowskazy zamku i iglicę kaplicy, w której Ludwik XI poślubił Szarlotę Sabaudzką i gdzie pobrali się jego rodzice, Karol VII i Maria Andegaweńska. Wydarzenia te nie wystarczyły, by związać króla z tą elegancką twierdzą i wolał od niej zamek w Plessis.

Po spożyciu pasztetu podlanego doskonałym winem z Vouvray trójka podróżnych pozwoliła sobie na chwilę odprężenia, podjadając smażone w cukrze śliwki. Zieleń, pod którą się schowali, chroniła ich przed słońcem nagrzewającym dachy domów i rozświetlającym Carroit, ale panowała temperatura normalna dla tej pory roku, a nie upały, które dotknęły region ostatnio. Fiora i Leonarda czuły, jak rozpływają się w tym wrażeniu błogostanu, które na ogół poprzedza sen.

- Czy nie powinniśmy wracać? - zapytała jednak ta ostatnia. - To nie jest dobre miejsce na sjestę!

- Tak tu dobrze! - poprosiła Fiora. - Jeszcze chwileczkę. Pod groźbą śmierci nie umiałaby powiedzieć, dlaczego tak jej zależało, by jeszcze tu pozostać. Może z powodu tego głębokiego, całkowitego spokoju, który ją zalewał, spokoju tym cenniejszego, gdy się wie, że nie będzie trwał, że coś się zdarzy i że wkrótce zacznie się walka. Oczywiście nie wyobrażała sobie nawet, że może to być inna walka niż poród, a tymczasem...

Spokój, w którym całe miasto zdawało się drzemać, nagle rozerwał się na kawałki. Rozległy się krzyki, których nie zrozumieli, jakieś hałasy i tupot setek stóp biegnących po bruku ulicy. Oberżysta wyszedł przed drzwi, żeby dowiedzieć się, co się dzieje, i zobaczył, że wszyscy biegną w stronę mostu.

Ktoś wrzasnął:

- Więzień! Wiozą więźnia w klatce! Jest na moście! Fiora natychmiast wstała, poderwana przez jakąś wewnętrzną siłę, której nie mogła opanować.

- Chodźmy zobaczyć!

- Oszalałaś? - zaprotestowała Leonarda. - Po co chcesz przyglądać się jakiemuś nieszczęśnikowi?

- Nie wiem, ale muszę tam być. Skoro wsadzili go do klatki, to musi to być ważny więzień.

- To szaleństwo. Nic dobrego nie przyniesie to ani tobie, ani dziecku. No, pomóż mi! - dodała pod adresem Florenta, który także wstał i patrzył na młodą kobietę z niepokojem.

On jednak tylko potrząsnął głową w milczeniu. Wystarczająco dobrze znał Fiorę, by wiedzieć, że gdy marszczyła czoło i zaciskała usta, niemożliwością było przekonanie jej do zmiany decyzji. Tym razem ograniczyła się do spojrzenia na ogrodnika.

- Chodź ze mną, Florent! - powiedziała. - Powinieneś dać radę ochronić mnie przed tłumem. Pani Leonarda poczeka na nas tutaj!

- Jeszcze czego! - zaprotestowała Leonarda. - Zaczyna mnie męczyć powtarzanie, że tam gdzie ty, tam ja. Żądam jednak, żebyśmy wzięli muły. Pójście tam pieszo byłoby szaleństwem. Upieram się jednak, że takie widowisko nie jest właściwe dla kobiety bliskiej rozwiązania... zresztą dla żadnej kobiety!

Chwilę później, wdrapawszy się na muła, którego prowadził Florent - uznał, że lepiej będzie, jak swojego zostawi w oberży wraz ze sprawunkami - Fiora z trudem posuwała się do przodu w tłumie, który się zebrał, gdy tylko rozległy się pierwsze krzyki i który przepychał się przez Bramę Saint-Genest prowadzącą bezpośrednio na most. Ludzka rzeka posuwała się powoli, gdyż w tym miejscu trakt, oddzielony od zamku głęboką fosą zasilaną przez Loarę, zwężał się. Wkrótce zupełnie przestała się przesuwać. Zniechęcony Florent odwrócił się do Fiory, która dawała wyraz zniecierpliwieniu.

- Lepiej zrobilibyśmy, czekając tutaj! Więzień nie zostanie na moście. Z pewnością wwiozą go do miasta. Poczekajmy, aż będzie przejeżdżał.

Zanim młoda kobieta zdołała mu odpowiedzieć, zwrócił się do jednego z żołnierzy strzegących mostu zwodzonego zamku:

- Czy wiesz, dokąd prowadzą tego człowieka?

- Może do zamku Loches, chyba żeby do Plessis... albo do jakiegoś doradcy królewskiego!

- Do doradcy? Po co?

- No żeby go strzegł! To szczególny dowód przychylności naszego pana - powierzenie pieczy nad więźniem komuś, kogo szanuje - odpowiedział mężczyzna, rozbawiony zdumioną miną młodzieńca, którego zresztą ta odpowiedź nie zadowoliła i zamierzał wyjaśnić sprawę do końca:

- Ten wasz doradca musi mieć bardzo dużą bramę, skoro może przejechać przez nią klatka z więźniem.

- To znacznie prostsze - wyjaśnił tamten, niewzruszony - rozwala się część muru, a potem ją odbudowuje. Zamawia się wcześniej murarzy. Chcieliście przejechać przez most?  dodał, zwracając pełen podziwu wzrok na Fiorę. - Młoda dama mieszka zapewne w Saint-Symphorien?

- Skąd! Chcieliśmy tylko zobaczyć przejazd więźnia. Mieszkamy w Plessis - dodał niby niedbale.

- To zostańcie obok mnie. Na pewno tędy przejadą. Zresztą właśnie coś się ruszyło.

Porozumiawszy się mrugnięciem z drugim strażnikiem, z galanterią ustawił oba muły na moście zwodzonym zamku, co zapewniało dwóm kobietom wymarzone stanowisko obserwacyjne bez narażania się na przepychanie. Był najwyższy czas. Wszyscy ci, którzy nie zdołali przekroczyć bramy, której wysoki łuk odcinał się od oślepiającego błękitu nieba, zostali odepchnięci do tyłu przez siłę, której nie mogli się przeciwstawić, podczas gdy ci, którzy byli na moście, nie mogli już się wycofać, gdyż orszak z więźniem odcinał im odwrót. Niektórzy spadali do wody, o czym świadczyły krzyki i donośny chlupot. Fiora czuła, że jej serce się ściska, obawiała się nieprzytomnie, że tym ważnym więźniem może być jej małżonek. Skłaniały ją do tego dochodzące głosy:

- Podobno to jakiś burgundzki rebeliant! Walczył przeciwko naszemu królowi! Jeden z ludzi tego przeklętego Zuchwałego!

Ze wszystkich stron dochodziły okrzyki wydawane przez ludzi, którzy w gruncie rzeczy nic nie wiedzieli, głupie obelgi, nieuzasadnione i zbyt łatwe względem zupełnie bezsilnego człowieka. Wreszcie pod strzelistym łukiem bramy pojawiła się klatka górująca nad wzburzonym morzem głów. Trzęsąc się na rzecznych kamieniach, którymi wybrukowano ulicę, rodzaj topornej platformy przesuwał się z trudem pośród grupy jeźdźców uzbrojonych we włócznie, a na tym podwyższeniu znajdowała się klatka wystarczająco wysoka, by zmieścił się w niej stojący człowiek, klatka wykonana z grubych drewnianych listew uzbrojonych w żelazne zasuwy, w której siedział mężczyzna, wyczerpany gorącem promieni słonecznych, przed którymi nic go nie osłaniało.

Jego twarz była niewidoczna, gdyż ukrył głowę między opartymi na kolanach ramionami, może by choć częściowo osłonić się przed różnego rodzaju przedmiotami, którymi ciskał w niego motłoch, domagając się wrzaskiem jego śmierci. Człowiek ten był jednym z Burgundczyków, z którymi trzeba było walczyć przez prawie wiek i nawet tu, w krainie spokoju i dobrobytu, uraza pozostawała. W miarę jak wóz przesuwał się naprzód, tłum wył coraz głośniej i strażnicy musieli zrobić użytek z włóczni, by utrzymać go na dystans. Gdyby nie to, być może zdobyto by klatkę szturmem, nic nie wiedząc o więźniu.

Westchnienie ulgi wydobyło się z piersi Fiory. Filip był brunetem, a włosy tego mężczyzny, choć bardzo brudne, były jasne jak pszenica. Obrzydzenie ścisnęło ją za gardło. Z całego serca nienawidziła tych ludzi, na co dzień tak uprzejmych i spokojnych, którym sam widok nieznajomego uznanego za wroga wystarczył, by zmienili się w watahę wilków. Patrzyła na tę okrutną scenę, nie mogąc oderwać od niej oczu, i rodziła się w niej ogromna litość dla tego nieszczęśnika, który musiał cierpieć tysiączne katusze w ten gorący dzień bez kropli wody do picia. Wbiła wzrok we Florenta: