Wieczorem dziewiątego dnia przybiegł zdyszany Grzegorz:

- Król, pani hrabino! Król! Nadjeżdża!...

Fiora już to wiedziała. Usłyszała warkot werbli, dźwięk srebrnych trąbek i całą tę wrzawę, jaką wywołuje duży oddział jeźdźców, zwłaszcza gdy towarzyszy mu sfora psów i wozy z bagażami, zawsze przemieszczające się za władcą w czasie podróży. Jej serce zabiło mocniej. Nareszcie, nareszcie dowie się, o co jest oskarżona!

Jednak minęły jeszcze dwa dni, dwa niekończące się i jeszcze dłuższe od poprzednich dni, i wciąż nie wiedziała, czy ktoś się nią zainteresuje, czy nie zostanie po prostu pozostawiona sama sobie w tym więzieniu.

Tego wieczora, po krótkiej toalecie i modlitwie, położyła się z ogromnie ciężkim sercem, nie wiedząc już, co myśleć. Wewnętrzne napięcie nie pozwalało jej zasnąć.

Wyciągnięta na łóżku, nerwowo okręcała na palcu koniec długiego czarnego warkocza leżącego na jej piersi i słuchała zegara wydzwaniającego godziny w małym klasztorze przyległym do właściwego zamku. Jak wszyscy więźniowie żyła tym, o czym informował ją słuch... Nagle drgnęła i gwałtownie usiadła: ktoś otworzył jej drzwi, a zbliżała się już północ.

Pojawił się w nich Grzegorz uzbrojony w latarenkę, a zanim zamknął za sobą drzwi, Fiora zdołała co najmniej dwóch halabardników oświetlonych pochodniami...

- Szybko, szybko! - zawołał Grzegorz. - Załóż coś na siebie, pani. Król cię wzywa!

Fiora, wyskoczywszy z łóżka, znalazła się nos w nos z przestraszonym dozorcą, który uniesioną latarenką oświetlał twarze ich obojga.

- O tej porze? - spytała.

- Tak. Bogu dzięki nie spałaś! Ale błagam, pospiesz się!

Fiora gorączkowo włożyła suknię i buty, po czym rezygnując z czesania się, okręciła wokół głowy woal. Wszystko to nie zabrało więcej niż dwie minuty. Przed drzwiami istotnie czekali na nią strażnicy, z których dwóch uplasowało się przed nią, a dwóch za nią, i w takim towarzystwie pokonała dwa piętra dzielące więzienie od poziomu ziemi, a potem wkroczyła na paradny dziedziniec, pusty i cichy o tej późnej porze. Słychać było tylko miarowy krok strażników czuwających na murach i odgłosy dobiegające z pobliskich pól. Noc była piękna, jasna, rozgwieżdżona, i po okresie przebywania w zamknięciu Fiora z niespodziewaną przyjemnością wdychała jej świeże zapachy. Jak pięknie pachniały lipy i wiciokrzew!

Z wyjątkiem światła jaśniejącego w apartamentach królewskich i dwóch pochodni płonących przy wejściu do ośmiokątnej wieżyczki, w której mieściły się schody, Plessis pogrążone było w ciemnościach. Gdzieś po drugiej stronie Loary zaszczekał pies i we wnętrzu zamku odpowiedział mu jeden, potem dwa, w końcu trzy.

Kilka chwil później drzwi do królewskiej komnaty, przed którymi czuwało dwóch gwardzistów szkockich, zostały otwarte przez lokaja, który zaprosił Fiorę do środka i zaraz znikł, zamykając za sobą rzeźbione, dębowe skrzydło.

Opatulony, mimo dość wysokiej temperatury, w opończę z czarnego sukna podbitą futrem kuny, w wełnianej czapce wbitej aż po krzaczaste brwi, Ludwik XI siedział na drewnianym tronie wyłożonym poduszkami, przy monumentalnym kominku, na którym płonął jasny ogień. Wraz ze świecami w pięcioramiennym świeczniku z kutego żelaza, stojącym obok króla, płomienie te stanowiły jedyne oświetlenie obszernej komnaty. Pomieszczenie, w trzech czwartych pogrążone w ciemnościach, wydało się Fiorze ogromne.

Król nie patrzy! na nią. Patrzył na ogień i jego budzący obawę profil o długim, spiczastym nosie, mocnym, stanowczym podbródku i pogardliwie wykrzywionych ustach odcinał się na tle płomieni, podkreślających jego wystające kości policzkowe i ciężkie powieki, pomarszczone jak u żółwia, spod których sączył się ołowiany blask spojrzenia. Wyciągał w kierunku płomieni długie, żylaste dłonie, cudownie oszczędzone przez czas, i od czasu do czasu pocierał jedną o drugą.

Jako że nadal nie zwracał spojrzenia ku Fiorze, zrobiła ona kilka kroków, stłumionych przez gruby dywan, na którym leżały psy. Wszystkie podniosły łby, wietrząc w powietrzu obecność obcej osoby i czekając może na jakieś polecenie, które nie padło, tak jak Fiora czekała na słowa, które także nie padły.

Wiedząc, jak straszny może być jego gniew, nie śmiała przerwać tej ciszy, która stawała się nieznośna. Przyklęknęła w głębokim ukłonie i czekała na pozwolenie powstania. Król nadal milczał. Wówczas, na wpół żywa ze strachu, mimo gniewu, który mogła na siebie ściągnąć, wyszeptała:

- Sirel... Nie wiem, dlaczego król odwraca ode mnie spojrzenie i jakie uchybienie mogłam popełnić, by narazić się na jego gniew, lecz pokornie błagam, by powiedział mi chociaż... co się dzieje z moim synem?

Znowu przeraźliwa cisza. Poczuła, jak coś ściska ją za gardło, a łzy, które starała się powstrzymać, napłynęły jej do oczu. A później, nagle, Ludwik XI odwrócił głowę w jej stronę i rzucił jej prosto w twarz ostre spojrzenie płonące gniewem, który powstrzymywała tylko siła woli.

- Twój syn? - burknął król z pogardą, która była dla młodej kobiety jak policzek. - Najwyższy czas, żebyś się o niego zatroszczyła. Wkrótce skończy dwa lata, a ile dni w tym czasie spędziłaś z nim?

- Zdecydowanie za mało, ale przecież król wie...

- Nic nie wiem! I podnieś się! Za bardzo przypominasz skazaną, którą jeszcze nie jesteś.

- A naprawdę mam nią być? W czym uchybiłam królowi?

Znowu odwrócił wzrok od tej szczupłej postaci w czerni, tak pełnej wdzięku, i od tych wielkich, szarych oczu, lśniących od łez.

- Uchybiłaś? To za słabe słowo, pani! Ubliżyłaś mi, zdradziłaś mnie tak, jak zdradzić można tylko władcę, brałaś udział w spisku, by mnie zabić!

- Ja?

Był to tak spontaniczny okrzyk, że król drgnął. Nerwowy tik rozciągnął jego usta i poruszył wrażliwe nozdrza.

- Tak, ty! Ty, którą przyjąłem, kiedy odrzuciła cię Florencja, którą ulokowałem w moich włościach, osadziłem w swoim sąsiedztwie i, niech Bóg mi wybaczy, obdarzyłem pewną przyjaźnią! Jakby zdrowy na umyśle mężczyzna mógł oferować coś w rodzaju przyjaźni kobiecie!

Wypluł to słowo z taką pogardą, że Fiora poczuła, jak rodzący się gniew osusza jej łzy.

- Sirel Czy łono, które wydało na świat króla, nie należało do kobiety?

Spojrzenie, które zwrócił w jej stronę, było pełne urazy, a może także smutku.

- Królowa, moja matka, była świętą i szlachetną kobietą, która nie zaznała tego szczęścia, za którym gonicie wy wszystkie, a to z jednego powodu: była brzydka. Natomiast moja babka, Ysabeau la Bavaroise, była po prostu tym, co włosku nazywa się una granputana i jakby tego było mało, swego czasu sprzedała Francję Anglikowi! A ja, który nie chciałem kobiet w moim otoczeniu, zachowałem się jak szaleniec, pozwalając tobie się w nim znaleźć.

Dlatego to odebrałem ci Rabaudiere...

- Ale mój syn, co będzie z moim synem?

- Zostanie wychowany stosownie do nazwiska, które nosi. Powierzę go Wielkiemu Bastardowi Antoniemu, który będzie umiał uczynić z niego mężczyznę...

- Darzę głębokim szacunkiem księcia Antoniego, ale póki żyję, odmawiam mu prawa do zajmowania się moim dzieckiem!

- Póki żyjesz? Czy jesteś pewna, że to jeszcze długo potrwa?

- Ach! Zatem król zamierza... skazać mnie na śmierć?

- Ty brałaś udział w spisku prowadzącym do mojej śmierci, pani!

- Nigdy! Przysięgam na zbawienie duszy, nigdy nawet nie chciałam twojej śmierci. Musiałabym być szalona!

- Albo sprytna! Nie urodziłaś się we Florencji, pani, ale stałaś się florentynką i wydaje mi się, że intrygowanie nie ma przed tobą tajemnic. Czy zaprzeczysz, że ostatniego lata napisałaś list, który powierzyłaś legatowi papieskiemu w Awinionie?

- Kardynałowi delia Rovere? Oczywiście, Sire, i nie mam żadnego powodu, by to negować.

- Do kogo był adresowany ten list?

- Do mojej bliskiej przyjaciółki, która pozwoliła mi ujść z życiem z Rzymu, dotrzeć do Florencji i w pewnym sensie uratować życie pana Lorenza, dając mu miecz, tak bardzo mu wtedy potrzebny: do madonny Catariny Sforzy, hrabiny

Riario...

- Co miałaś jej tak pilnego do powiedzenia?

- Chciałam wyrazić moją spóźnioną wdzięczność. Zresztą to na usilne prośby kardynała napisałam ten list.

- Jakie to prawdopodobne! - powiedział król, wzruszając ramionami. - Dlaczego delia Rovere miałby cię o to prosić?

- To dosyć proste. Darzy swą kuzynkę głębokim przywiązaniem, a podobno musiała ona wiele wycierpieć z powodu pomocy, której mi udzieliła. Kardynałlegat pragnął, bym zapewniając donnę Catarinę o mojej głębokiej przyjaźni, obiecała jej, że postaram się wpłynąć na króla, by nakazał przerwać wojnę między Rzymem i Florencją...

- Zresztą w bardzo prosty sposób: zabijając starego diabła - tak bowiem nazywasz mnie w liście - co pozbawiłoby Florencję cennego wsparcia w postaci złota i armat...

- Nigdy nic podobnego nie napisałam! - zawołała Fiora zupełnie wyprowadzona z równowagi. - A z jakiego to powodu miałabym wymyślić podobną potworność?

- W nadziei że papież odda ci znacznie więcej, niż odebrała ci śmierć tego nieszczęsnego Beltramiego. Zobacz sama!

Z szerokiego rękawa wyciągnął duży arkusz papieru, który musiał przebyć długą drogę - jego załamania były zabrudzone, a pieczęć z zielonego wosku złamana. Podał go Fiorze:

- Czy to list od ciebie? To twoje pismo, prawda? A także twoja pieczęć: zielony wosk z odciśniętymi trzema barwinkami, twoje osobiste godło?

List rzeczywiście w najdrobniejszym szczególe przypominał ten, który przekazała Giulianowi delia Rovere. Było to istotnie jej pismo, jej mała, zielona pieczęć, ale tekst był zupełnie inny i czytając go, Fiora poczuła, jak blednie, gdyż trzymała w dłoniach własną zgubę. Przeczytała wiele razy straszliwe zdania, aby przekonać się, czy wzrok jej nie myli i czy przypadkiem nie ogarnia jej szaleństwo.