Fiora nadal czuła się dobrze, ale powoli zaczynało ogarniać ją znudzenie. Wieści z Turenii docierały rzadko. Leonarda napisała do Stefana, że Fiora zaraziła się jakąś chorobą, która bardzo ją osłabiła i uniemożliwiła podjęcie podróży powrotnej, zwłaszcza zimą. Miała wrócić dopiero na wiosnę, jeśli wszystko dobrze pójdzie... W odpowiedzi otrzymała, raz za pośrednictwem Agnelle, później przywiezione przez Agnola, krótkie listy napisane niewprawną ręką. Zacny Stefan umiał czytać, ale pisanie nie było jego mocną stroną. Khatoun zaś, do której Fiora napisała niedługi liścik, nie odpowiedziała, co nieustannie niepokoiło młodą kobietę, gdyż Khatoun umiała doskonale i czytać, i pisać. Florent uznał, że młoda Tatarka się dąsa, ale zachował to dla siebie, ograniczywszy się do stwierdzenia, że na ogół brak wiadomości oznacza dobre wiadomości. A skoro Stefan twierdził, że mały Filip rośnie jak na drożdżach, nie było żadnego powodu do niepokoju.

- Mam jednak ochotę wysłać cię tam - powiedział Fiora pewnego dnia. - Ta cisza nie jest normalna. Skoro wiedzą, że choruję, mogliby się chociaż zainteresować, jak się czuję.

- W jaki sposób? Żaden z mieszkańców Rabaudiere nie może ruszyć w tak daleką drogę w tę zimnicę. A mały pan Filip potrzebuje wszystkich domowników...

Była to święta prawda. Jednakże Fiora nie mogła powstrzymać się od myśli, że Douglas Mortimer, któremu jako prawdziwemu Szkotowi niestraszne były mrozy i śnieżyce, mógłby przyjechać z Paryża... Cierpiała z powodu tej obojętności. Było tak, jakby opuszczając Dom w Barwinkach, zatarła nawet wspomnienie o sobie. Tak spieszno było jej teraz do powrotu, iż miała wrażenie, że oczekiwane dziecko nigdy się nie narodzi...

Gdy minął okres bożonarodzeniowy i noworoczny, dni zdawały się wlec jeszcze bardziej rozpaczliwie. Leonarda cierpiała z powodu reumatyzmu i połowa kapusty, którą trzymano w spiżarni, zmieniła się w kataplazmy. Zima na szczęście nie była bardzo mroźna, ale kiedy stopniał śnieg, Sekwana zaczęła przybierać. Kobiety przyglądały się przez okno, jak powoli woda opanowuje sad, później zalewa ogród, a wreszcie schody. Jeden stopień, drugi stopień... Piwnica napełniła się wodą, co nie stanowiło zagrożenia dla beczek, ale dla innych zapasów tak, i Florent strawił całą noc na przenoszenie garnców z soloną żywnością, szynek, a potem jabłek i gruszek, aby uniknąć całkowitego ich zalania. Przemyśliwał już nawet nad wyniesieniem mebli do winnicy i zaprowadzeniem obu kobiet do pustelnika na górze Valerien, kiedy nagle, w ciągu kilku godzin, jakby ktoś wyciągnął szpunt z cebra, błotnista woda opadła. Sad przestał przypominać plantację gęsich piór zanurzonych w szarym atramencie i ukazała się ziemia - błotnista, rozmiękczona, ale jednak ziemia.

Były kolejne alarmy, kiedy pod koniec zimy ulewne deszcze przygięły drzewa do ziemi, łamiąc gałęzie. Florent całymi dniami siedział na brzegu rzeki ze wzrokiem wbitym w powierzchnię wody. Fiora zaś, osiągająca już maksymalny obwód brzucha, postanowiła negować jakiekolwiek zagrożenie, postępując zgodnie ze starą sentencją, że to, czego się do siebie nie dopuszcza, nie istnieje. Niemożliwością było jednak negowanie bólów biednej Leonardy. Choć Leonarda miała służyć pomocą przyszłej matce, sama wymagała opieki i Fiora spędziła długie godziny na pielęgnacji jej bolesnych stawów. W końcu zapomniała nawet o swoim stanie. Czuła się tak, jakby wraz z dwojgiem towarzyszy znajdowała się wewnątrz bańki z ciepłym powietrzem płynącej po wzburzonych falach, które mogły nagle pochłonąć ich na zawsze.

A potem nagle wszystko się zmieniło. W ostatnich dniach marca, zgodnie z kalendarzem, przyszła wiosna. Na drzewach owocowych pojawiły się pączki, a przez błoto przebiły się cienkie, zielone nitki zapowiadające trawę. Fiora pomyślała wówczas, że dziecko nie każe już długo na siebie czekać. I rzeczywiście w nocy z 4 na 5 kwietnia poczuła bóle, niezbyt silne, ale na tyle częste, że zawołała Leonardę, która z kolei obudziła Florenta, każąc mu rozpalić ogień pod kuchnią i nastawić wodę do zagotowania, podczas gdy ona sama przygotowała wszystko, co niezbędne. Od dawna już czekał duży kosz mający służyć za kołyskę.

Wszystko przebiegło znacznie szybciej, niż oczekiwano, i woda w wielkim garze ledwo zdążyła się zagrzać: pół godziny po pierwszym jęku Fiora wydała na świat córeczkę. Nie czuła najmniejszego zmęczenia i niewiele brakowało, by wstała z łóżka, aby pomóc Leonardzie w zajęciu się noworodkiem.

- Tyle się wycierpiałam, kiedy rodził się mały Filip! Czy naprawdę można wydać na świat dziecko w tak krótkim czasie?

- Jak widać! - powiedziała Leonarda ze śmiechem. - Pierwszy poród jest zawsze dosyć długi, ale nasza mała panienka najwyraźniej bardzo spieszyła się na ten świat. Och, moje jagniątko, jest taka podobna do ciebie!

I Leonarda, która skończyła opatulanie dziewczynki, zaczęła płakać, kołysząc ją w ramionach. Na ten widok Florent, przyszedłszy z naręczem polan do kominka, upuścił je na ziemię.

- Dlaczego tak płaczesz, pani Leonardo? Czy dziecko nie...

- Nie, czuje się bardzo dobrze, ale obudziło we mnie tyle wspomnień! Nie byłaś wiele starsza, Fioro, kiedy po raz pierwszy wzięłam cię na ręce, a teraz mam wrażenie, że wszystko zaczyna się od początku!

- Bogu dzięki, okoliczności nie są takie same - powiedziała Fiora łagodnie.

- Niewątpliwie są mniej tragiczne, ale prawie równie smutne. Ta dziewczynka nie będzie cię nazywać matką, tak jak ty nie nazywałaś nią swojej.

Teraz z kolei oczy Fiory wypełniły się łzami. Uświadomiła sobie, że aż do chwili pierwszego krzyku, dziecko, które nosiła, wydawało się jej przeszkodą, pokutą, a nawet zagrożeniem, jako że jego pojawienie się mogło spowodować powstanie zapory nie do pokonania między nią a mężczyzną, którego kocha. Nie oczekiwała go z taką radością, z taką dumą, jak małego Filipa. Ale teraz nie było już abstrakcją: to była żywa istotka, ciało z jej ciała, krew z krwi, i kiedy Leonarda delikatnie położyła je w zagłębieniu jej ramienia, z prawdziwą czułością, prawdziwą miłością przytknęła drżące wargi do malusieńkiej okrągłej główki, na której puszyste brązowe włoski tworzyły jakby grzebyczek...

- Och, Leonardo - wykrztusiła - co z nami będzie? Jak mogłam choć przez chwilę myśleć, że będę mogła się z nią rozstać? Już ją kocham...

- Wybacz mi, proszę, że w chwili, która powinna być szczęśliwa, dałam upust uczuciom, które starałam się przed tobą ukrywać przez cały ten czas. Nie wiedziałam, że to będzie dziewczynka. A kiedy się okazało, że tak... tama pękła.

- Myślałaś o mojej matce. I ja teraz o niej myślę. Jakże musiała cierpieć, wiedząc, że opuści ten świat, zostawiając mnie samą!

- Z tobą tak nie będzie. To dziecko będzie cię znać i nawet jeśli nie dowie się, że jesteś jego matką, jestem pewna, że cię pokocha... A właściwie, jak zamierzasz dać jej na imię? Powinna mieć florenckie imię, skoro zasadniczo jest córką siostrzenicy tego zacnego Agnola.

- To oczywiste. Lorenza... Lorenza-Maria po mojej matce.

Mimo wyrzutów Leonardy Fiora nie zgodziła się na rozdzielenie jej z córką. Aż do wschodu słońca tuliła ją do siebie, szeptała czule, delikatnie głaskała malusieńkie rączki i okrągłą buzię, która miała gładkość i barwę brzoskwini. Jej zdobyte z zaskoczenia serce przepełniała miłość i smutek. I kiedy rano Leonarda przyszła zabrać dziecko, by je przewinąć i nakarmić odrobiną wody z miodem, Fiora miała wrażenie, że traci część siebie samej.

- Zaraz przyniesiesz ją z powrotem, prawda?

- Nie, Fioro. Ty też powinnaś trochę się ogarnąć, nie mówiąc o odpoczynku. Lorenza pośpi trochę w swoim koszyku... ale ustawię go przy twoim łóżku, obiecuję.

- Nie poinformujesz od razu Agnola i Agnelle, prawda? Zostawisz mi ją na trochę?

W jej głosie było tyle lęku, że stara panna poczuła, jak jej serce się ściska. Od pierwszej chwili obawiała się tego wybuchu miłości macierzyńskiej. Widok tej zbolałej twarzy, na której wylane nocą łzy zostawiły bruzdy, głęboko ją poruszył.

- To nierozsądne. Im dłużej będziesz to odkładać, tym bardziej rozdzierające będzie rozstanie. Poza tym Agnelle pewnie umówiła już mamkę.

- Dlaczego miałabym przez jakiś czas nie karmić mojej córki? W końcu nie spieszy nam się chyba? Dobrze nam tutaj...

- Zapomniałaś o swoim synu? Mija sześć miesięcy, odkąd go opuściłaś, a nie można powiedzieć, żebyś z nim długo mieszkała. Nie brak ci go?

- Brak, oczywiście, ale wydaje mi się, że jeszcze bardziej kocham tę malutką istotkę. On ma wszystko...

- Oprócz ojca! - powiedziała Leonarda poważnie. - Lorenza będzie miała oboje rodziców, nie licząc ciebie, która nie straci jej z oczu. No i nie zapominaj, że pochodzi ze znamienitego rodu, to prawdziwa florentynka i...

- Oczywiście, jest nią bardziej niż ja. Wyznam ci jednak, że zupełnie nie myślałam o jej ojcu, kiedy jej oczekiwałam, a nawet teraz... To dowód, że tak naprawdę nie kochałam Lorenza. A ona ma niewielką szansę, by kiedykolwiek go poznać.

- Nic o tym nie wiesz. Jaką ty sama, biorąc pod uwagę okropne okoliczności twego przyjścia na świat, miałaś szansę na poznanie Florencji? Pozwól, że wyślę ojca Aniceta do Paryża z wiadomością. Florent jest zbyt znany. Lepiej, żeby go nie widziano w tamtej okolicy akurat teraz.

Fiora rozpaczliwie płakała, a nawet błagała, ale Leonarda, pozornie bezlitosna, choć z rozdartym sercem, zabandażowała jej ściśle piersi, by powstrzymać napływ mleka, zauważając zresztą, że właściwie może nie jest to konieczne, gdyż po urodzeniu Filipa Fiora nie miała pokarmu. A ponieważ teraz jej łzy i błagania przerodziły się w gniew, głos gospodyni stał się surowy:

- Przestań się zachowywać jak dziecko! Ta mała potrzebuje pokarmu, a nie będziemy co dwie minuty przystawiać jej do piersi innej osobie. Pomyśl trochę o niej!