- Miał je cały czas półprzymknięte - wyjaśnił. - Myślę, że poparzyło je słońce, kiedy leżał w łodzi, gdyż były zupełnie czerwone, jak go znaleziono. Co jeszcze mogę wam powiedzieć? Mówił jak wszyscy, a kiedy miał wysoką gorączkę mamrotał rzeczy, z których niewiele mogłem zrozumieć...

- Jego wielebność powiedział, że miał ślady dawnych ran - rzekł Szkot.

- Blizny? O tak, owszem! Miał je wszędzie! Nigdy tylu nie widziałem! Tyle ich było, że nawet nie umiem powiedzieć, w których miejscach je miał.

Obudzona na chwilę w sercu Fiory nadzieja znów osłabła. To prawda, że Filip był wiele razy ranny w różnych walkach, ale nie do tego stopnia, by jego ciało było całe pokryte bliznami, jak twierdził ten dobry człowiek. Ośmielony milczeniem przeora, mnich kontynuował swoją opowieść, której treść do reszty przygnębiła młodą kobietę: mężczyzna był bardzo pobożny, raczej nieśmiały, bardzo dobrze znał się na pracach polowych. Był także...

- Wystarczy, bracie! - uciął przełożony. - Wydaje mi się, że twoje opowieści nie bardzo interesują naszych gości. Takie zachowanie zupełnie nie pasuje do tego, czego szukacie, prawda?

- Tak - przyznała Fiora, której nagle przyszła do głowy myśl godna córy Florencji, gdzie przy każdym, najmniejszym nawet wydarzeniu obecny był jakiś malarz czy rzeźbiarz robiący szkic węglem. - Czy nie ma tu jakiegoś mnicha umiejącego naszkicować, oczywiście z pamięci, portret tego mężczyzny?

- Bracia służebni nie posiadają takich zdolności. Mozę brat iluminator potrafiłby narysować portret, ale on nigdy nie widział naszego gościa, który nie mógł wejść na teren klauzury.

Fiorze i Mortimerowi pozostało więc tylko podziękować zakonnikom i się pożegnać. Młoda kobieta z trudem powstrzymywała łzy; wiązała ogromne nadzieje z przypadkiem mężczyzny z łódki. A przecież to nieprawdopodobne, by tak groźna rzeka jak Rodan mogła nieść łódź na tak długim dystansie, nie wywracając jej!

Mieli przekroczyć próg, kiedy braciszek infirmiarz, który robił wrażenie bardzo nieszczęśliwego, podniósł nieśmiało palec, by poprosić o pozwolenie na dorzucenie czegoś jeszcze.

- Co znowu? - spytał przeor z lekkim zniecierpliwieniem. - Zdaje mi się, że już wystarczająco dużo mówiłeś, bracie.

Upomniany mnich mocno poczerwieniał i spuściwszy głowę, skierował się do drzwi.

- No powiedz, bracie! - rzekł Mortimer ze współczuciem. - Skoro masz przyzwolenie...

- Och! Zdziwiłbym się, gdyby to was zainteresowało, ale... Ten człowiek musiał lubić kwiaty, chociaż nie chciał się do tego przyznać.

- A to dlaczego? Nie ma nic wstydliwego w lubieniu kwiatów?

- Ja też tak myślałem, ale kiedy wyzdrowiał... no, prawie... powiedział mi, że kwiaty z niczym mu się nie kojarzą. A jednak, kiedy miał największą gorączkę, powtarzał wciąż to samo słowo, a brzmiało ono jak fleur*, oczywiście niewyraźnie wymówione i z tym jego dziwnym akcentem. To było coś w rodzaju fiure... fiore...

Mortimer schwytał infirmiarza za ramiona:

- Fiora?

* Fleur - fr. kwiat (przypis tłum.).

Zapadła krótka cisza, gdyż każdy z obecnych instynktownie wstrzymał oddech. Nagle braciszek uśmiechnął się. - Tak... tak, sądzę, że tak to brzmiało! Teraz, jak tak mówisz, myślę, że to było fiora. Co to znaczy? To nazwa jakiegoś kwiatu, tak?

- To przede wszystkim imię jego żony. Dzięki, bracie! Oddałeś nam ogromną przysługę i jesteśmy ci bardzo wdzięczni.

Fiora nie była w stanie wymówić nawet słowa. Powalona przez zmęczenie i emocje szlochała rozpaczliwie z głową ukrytą w ramionach, zapominając o tym, co ją otacza. Dopiero, kiedy poczuła na ramieniu dotyk czyjejś dłoni, uniosła zniekształconą przez łzy twarz i napotkała spojrzenie niebieskich oczu, które zrobiło na niej takie wrażenie. Tym razem było pełne współczucia.

- Bóg już zatroszczył się o niego. I nadal będzie nad nim czuwać, jestem tego pewien. Nie płacz już, córko!

- Wiedziałeś?

- Powiedzmy, że odgadłem w chwili, gdy przyklękłaś przede mną. Dodam, że wybaczam ci tę... maskaradę. Była podyktowana pragnieniem, by jak najszybciej dowiedzieć się czegoś więcej o ocalonym mężczyźnie. Ale, oczywiście, musisz natychmiast opuścić klasztor, zanim ktoś inny odkryje twoją mistyfikację. Mam nadzieję, że wkrótce odnajdziesz hrabiego de Selongeya.

- Dziękuję! Och, dziękuję!

Opadłszy na podłogę, pochwyciła dłoń mnicha, by ją ucałować, ale zdołała ją zaledwie musnąć, gdyż ten delikatnie ją oswobodził.

- Idź już i niech Bóg ma cię w swojej opiece! Będę Go prosić o błogosławieństwo dla twoich poszukiwań, jak ja błogosławię ciebie...

Gest, który wykonał, sprawił, że Mortimer ukląkł obok Fiory. Potem przeor zaklaskał w dłonie, aby przywołać brata służebnego, by odprowadził gości z powrotem do ich pokojów. Przed wyjściem Fiora zapytała:

- Chciałabym złożyć jałmużnę dla tego klasztoru w podziękowaniu za okazaną troskliwość. Czy wasza wielebność przyjąłby...

- Dziękuję za tę inicjatywę, ale przekaż raczej datek na naszą infirmerię, by ulżyć w cierpieniach biednym chorym.

Chwilę później Mortimer i Fiora opuścili kartuzję i znaleźli się na głównej ulicy przecinającej miasto na całej długości.

- Co teraz robimy? - zapytał Szkot. - Pewnie nie chcesz od razu wyjeżdżać?

- Nie. Potrzebuję trochę odpoczynku... a poza tym myślę, że musimy porozmawiać, spróbować wyobrazić sobie, co Filip mógł zrobić, opuszczając to miasto...

- Nie ma nic lepszego dla odpoczynku ciała i jasności umysłu, niż dobra oberża. Jedź za mną!

Rozdział siódmy

Trudna sytuacja

Villeneuve-Saint-Andre nie było miastem jak inne i Fiora mogła się o tym przekonać, jadąc krok w krok za Mortimerem długą ulicą, którą poprzedniego dnia widziała tylko z daleka, bowiem kartuzja znajdowała się tuż przy murach obronnych. Po obu jej stronach usytuowane były wspaniałe, otoczone ogrodami pałace, niektóre w doskonałym stanie, inne popadające w ruinę.

- To siedziby dawnych kardynałów z dworu papieskiego, który rezydował w Awinionie aż do początku naszego wieku - wyjaśnił Mortimer. - To jakby ich wiejskie rezydencje.

Niektóre z tych siedzib były tak surowe, jak pałace w Rzymie, ale jednak miały w sobie to małe „coś". Wystarczała kolumienka dzieląca okno, kolorowe witraże, krzak pnącej róży z samozaparciem opatrujący rany obłażącej fasady, krzew mirtu, bujna winorośl lub pachnąca akacja, by całość nabierała radosnego uroku. Z ogrodów, utrzymanych mniej lub bardziej starannie, wyłaniały się drzewka pomarańczowe i cytrynowe, a wielkie kamienne herby wznoszące się nad każdą bramą zachowały ślady zdobiących je niegdyś farb i złoceń. Wszystko to zwieńczały tarasy przystrojone girlandami jaśminu i bladego bluszczu lub dachy pokryte okrągłymi różowymi dachówkami, odcinające się swą delikatną barwą od oślepiającego błękitu nieba.

Był to dzień targowy. Na placyku ocienionym przez platany, których szerokie liście o mieniącej się zielonej barwie dawały wrażenie świeżości, wieśniaczki w lekkich czepkach, wyprostowane i dumne jak greckie posągi, siedziały pośród płaskich koszy z gdaczącym drobiem i kobiałek, które oprócz dużych, soczystych oliwek wypełnione były po brzegi wszystkimi bogactwami pól i ogrodów. Pod drzewami uwolnione z juków osiołki cierpliwie czekały na porę powrotu do zagrody. Ludzie wesoło przerzucali się żarcikami, a z daleka dobiegała piosenka śpiewana przy dźwięku fletu...

Poczuwszy nagle wilczy głód, Fiora kupiła kozi ser, podany jej na dużym liściu winorośli, i piękną kiść złocistych winogron, którymi szczodrze podzieliła się z Mortimerem.

- Boisz się, że nie dostaniesz nic do jedzenia w oberży? - zapytał ze śmiechem. - Jeśli kuchnia jest taka, jak wtedy, gdy byłem tu ostatnio, to naprawdę nie będziesz miała powodów do narzekania...

- Nie wiem dlaczego, ale umieram z głodu. A właściwie to co ty jako Szkot tu robiłeś?

- Och, nic szczególnego - powiedział Mortimer wymijająco. - To była taka mała misja zlecona przez króla. Byłem tu miesiąc i nie był to najmniej przyjemny miesiąc mojego życia.

Fiora nie starała się dowiedzieć więcej. Nagle, dzięki magii tej prowansalskiej ziemi, która pod wieloma względami przypominała jej okolice Florencji, wyczerpująca pogoń za cieniem nabrała charakteru podróży dla przyjemności i odkrywania nowych miejsc, kiedy to zapomina się o upływie czasu, by nasycić zmysły. Pełne znoju godziny przestały mieć znaczenie wobec tej pewności: Filip żyje. Fiora mogła pozwolić sobie w tej sytuacji na złapanie oddechu...

Oberża „Wielki Przeor", znajdująca się tuż obok kolegiaty Matki Boskiej, której czworokątna wieża i dzwonnice zdawały się chronić miasteczko jak kura kurczęta, wychodziła na plac kapituły, a jej chłodne izby pachniały werbeną i przyprawami korzennymi. Leżący na jej tyłach ogród porośnięty oleandrami, drzewkami pomarańczowymi, mirtem, cyprysami, różami, jaśminem i mnóstwem innych roślin, stykał się z ogrodem opactwa Świętego Andrzeja. W ogrodzie tym, rozciągającym się na wzgórzu Montaut, znajdowały się pozostałości dawnego pałacu kardynała Bertrand, biskupa Autun i założyciela kolegium w Paryżu. To połączenie piękna natury z mistrzostwem pracy ludzkiej dawało doskonałą całość, w której wszystko scala się dla przyjemności oczu i spokoju duszy.

W czasach gdy kardynał Bertrand lubił przyjmować w swoim pałacu wielkich tego świata, zajazd przyjmował ich świty i służył wsparciem przeciążonym czasem kuchniom księcia Kościoła. Poza tym mieszkańcy Awinionu chętnie pokonywali most Saint-Benezet, by rozkoszować się chwilą chłodu w cienistym ogrodzie, a przede wszystkim delektować się frykasami kuchni słynnej w promieniu dwudziestu mil.

Wyjazd dworu papieskiego mógł stanowić śmiertelny cios dla „Wielkiego Przeora", ale tak się nie stało. Gdy po epoce biskupów rzymskich nadszedł czas legatów, w Awinionie pojawili się ludzie zupełnie innego pokroju, którzy zrobili z niego arenę interesów, gdzie swe kantory miały banki i firmy handlowe, i to w czasach, gdy nie było ich jeszcze nawet w Marsylii. Jako że Awinion był głównym punktem na szlaku między morzem i wielkimi rynkami Lyonu i Genewy, Villeneuve, choć należał do króla Francji, odnosił korzyści z tak wyjątkowego położenia, a „Wielki Przeor" nie utracił nic ze swej renomy. Było nawet wręcz przeciwnie, gdyż jego właściciele, mistrz Jakub i jego żona Franciszka, posiedli w stopniu najwyższym trudną sztukę podejmowania każdego, skądkolwiek pochodził, w taki sposób, jaki najbardziej mu odpowiadał. Uśmiech pani Franciszki rozbroiłby najgroźniejszą celniczkę i wprawił w błogostan anachoretę. Jej małżonek zaś sprawiał, że goście pogrążali się w najsmakowitszym grzechu łakomstwa, gotowi na wieczne potępienie.